Czejenowie napadają na
konwój transportujący skrzynię z żołdem. Napaść przeżywają
tylko dwie osoby – młody szeregowiec i śliczna dziewczyna. Nie
mają koni, żywności, ekwipunku. Ruszają w pełną
niebezpieczeństw wędrówkę do fortu, gdzie stacjonuje narzeczony
dziewczyny. Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że oddział
wojska planuje najechać indiańską wioskę. Dochodzi do masakry.
Koniec....
No i jak? Wydaje się to
pozbawione wyraźnego przekazu i fabularnego kunsztu, prawda? Otóż
wcale nie. Niebieski Żołnierz (Soldier Blue)
z 1970r. w reżyserii Ralpha Nelsona, to bezkompromisowy antywestern,
który nie pozostawia suchej nitki na kawaleryjskiej propagandzie.
Zaskakuje, trzyma w napięciu i rozpieszcza zgrabnym aktorstwem. Tym
niemniej brakuje w nim balansu między krwiożerczą wizją stosunków
Biali-Indianie z początkowej i końcowej sceny, a subtelnym
poczuciem humoru i romantyzmem środkowej części. Gdyby nie to
zachwianie filmowej równowagi, bez kompleksów mógłby konkurować
ze zrealizowanym w tym samym roku Małym Wielkim Człowiekiem.
Westernowi twórcy
rozliczali się z historią amerykańskiej armii już w czasach kina
niemego i była to niczym nie skrępowana twórczość. Poważna
cenzura zawitała do Hollywood dopiero w połowie lat 30'tych i
często obiektywne wzorce najłatwiej znaleźć przed stuleciem.
Pierwszym mocnym filmem o tej tematyce był epicki krótki metraż
pt. Masakra (The Massacre) z
1912r. Dawida W. Griffitha. Podobieństwo
do Soldier Blue jest takie, że u Griffitha też mamy
dwie masakry: jedną urządzoną przez kawalerię, drugą przez
Indian. Jednak mistrz kina niemego nie próbował wywrzeć na widzu
presji odnośnie zajęcia stanowiska po jednej lub drugiej stronie. U
Nelsona mamy zdecydowanie anty-wojskową wymowę, inspirowaną
doniesieniami o nieludzkich wybrykach U.S. Army w Wietnamie. Tym samym
jest to wykorzystanie starego wstydliwego epizodu z historii wojen do
napiętnowania nowego, dziejącego się na oczach ówczesnej opinii
publicznej.
Z kolei w epoce
klasycznej wyraźnie dominowało narodowe (patriotyczne) spojrzenie
na kwestie indiańskich wojen. Filmy takie jak Fort Apache
Johna Forda z 1948r., gdzie bunt Indian był następstwem oszust
urzędniczych, a dowódca pułku krótkowzrocznym narcyzem na
podobieństwo Custera, stanowiły wyjątek potwierdzający regułę.
Upadek kodeksu Haysa w latach 60'tych dał reżyserom więcej
możliwości, lecz nie pełną swobodę. Owszem, zakończyła się
epoka kawaleryjskiego mitu, ale nie wszyscy widzowie chcieli poznawać
brutalną prawdę historyczną. Trzeba było wiele kunsztu i
pomysłowości, żeby dobrze swój przekaz sprzedać, jak to zrobił
wymieniony wyżej John Ford w filmie Jesień Czejenów
z 1964r.
Niełatwo miał Sam
Peckinpah ze swoim Majorem Dundee, na trudności
natrafił też i Nelson. Niebieski Żołnierz
mimo lekkiej narracji i karykaturalnej wymowy nie
trafił we właściwy sposób do widzów. Zawierał bardzo brutalne
jak na tamten czas sceny, których reżyserowi nie udało się
odpowiednio zrównoważyć z pozostałą częścią filmu. Sceny
brutalne, ale i antyamerykańskie, bo ten film opowiada o masakrze
nad Sand Creek z 1864r., w której wojska Unii (a dokładnie oddziały
milicji) dokonały rzezi na wiosce Czejenów. Zginęło wtedy około
sto pięćdziesiąt Indian, głównie kobiet, dzieci i starców, a
przez długie dekady wydarzenie to określano ważnym zwycięstwem w
wojnie z Indianami. W 1970r. film mógł budzić niechęć
konserwatywnej części publiczności. Dla reszty odbiorców, w tym
przeciwników wojny w Wietnamie, jego przekaz nie był w pełni
dostępny z powodu trudności z cenzurą i wprowadzaniu do kin
okrojonych wersji. Dziś po prawie półwieczu mamy możliwość
spokojnie delektować się nie tylko kunsztem aktorskim i niezłą
realizacją, ale i odwagą w przedstawieniu prawdy o tragicznych
wydarzeniach z Kolorado.
Fabuła
zdaje się nie mieć większego znaczenia – jest pretekstem do
obalania kolejnych mitów. Tym niemniej, mimo lekkiej konsystencji i
przerysowanych bohaterów, film trzyma w napięciu, w czym pomaga
dobrze dopasowana muzyka. Początkowa scena, gdy Indianie napadają
na konwój, zabijając dwudziestu jeden żołnierzy, szybko ustępuje
zabawnym perypetiom parki skazanej na swoje towarzystwo na terenie
wroga. Uwaga widza zostaje uśpiona i taki jest plan reżysera. W końcówce
Nelson wraca do wydarzeń z początku - wytacza najmocniejsze działa
i trzeba przyznać, że to, co się dzieje na ekranie, robi wrażenie
nawet dziś.
Postać Cresty
(rewelacyjna Candice Bergen) to coś, na co czeka się miesiącami,
przebierając sterty zapomnianych tytułów i oglądając dziesiątki
filmów. Główna bohaterka to diabelnie udane przeciwieństwo
klasycznej kobiety dzikiego zachodu. Rewizja westernowej damy w
pełnym wymiarze. Pyskata, prowokacyjna, uwodzicielska,
bezpruderyjna. Od pierwszych scen owiana tajemniczą aurą Białej
kobiety uprowadzonej przez Indian. Zestawiona w parze z żółtodziobem
- szeregowym Honusem Gentem (bardzo dobry Peter Strauss), którego z
łatwością owija sobie wokół palca. Klnie, beka, zawstydza, no i
głośno wyraża tezę o tym, że amerykańskie wojsko bezprawnie
wkracza na ziemie Indian, za co ich szczerze nienawidzi. Istny
koszmar dla młodego kawalerzysty. No ale kto się czubi, ten się
lubi.
Jeśli
chodzi o całokształt filmu, to podejrzewam, że każdy odbierze go
po swojemu. W opiniach amerykańskich znawców jak Brian Garfield czy
Phil Hardy dominuje przeświadczenie o nieudanej próbie
wykorzystania krwawej brutalności w celu jej napiętnowania.
Dochodzi też kwestia samych Indian, których wizerunek w tym filmie
w żaden sposób nie został ocieplony w porównaniu z klasykami.
Indianie nie są tymi dobrymi, ciekawymi duchowo i obyczajowo jak w
Tańczącym z wilkami
Costnera, Człowieku zwanym Koniem
Eliota Silvestein'a czy Małym Wielkim Człowieku
Penna. Nie są też dyskryminowanymi, głodującymi outsiderami jak w
Hombre
Martina Ritta. Walczą o swoją ziemię, mordują Białych intruzów,
ale i są przez nich mordowani. Tym niemniej sporo krytyków docenia
świetną reżyserię i aktorstwo, a także fakt, że choć nie jest
to najlepszy film Nelsona, to jednak film, który wszyscy najlepiej
zapamiętali. I ja myślę, że to jest plus, bo w końcu jest to
western rewizjonistyczny mający przypominać o krzywdzie wyrządzonej
Indianom.
Krytycy
mogą pisać co chcą, ale ja dawno tak dobrze się nie bawiłem,
oglądając western. Były momenty, że wybuchałem śmiechem, ale
były też sceny mrożące krew w żyłach. Wszystko opowiedziane w
przyjemnym klasycznym stylu. Jedyne co mi się nie podobało to scena
walki na noże Honusa z Indianinem ze szczepu Kiowa. Trochę to
wszystko było niepoważne, a gdyby Indianie chcieli kogoś zabić,
to by zabili, a nie wdawali się w dyskusje czy honorowe pojedynki.
Pozytywnie zaskoczyła mnie Candice Bergen, którą kojarzyłem
dotychczas z serialu Murphy
Brown
i z kilku innych ról, gdy była już dojrzałą kobietą. Teraz
nabrałem ochoty na obejrzenie filmów z czasów jej młodości.
Gorąco polecam ten western.
0 komentarze:
Prześlij komentarz