wtorek, 18 grudnia 2018

Dolina Przemocy (In a Valley of Violence) - 2016r.


Raz na jakiś czas odświeżam sobie subskrypcję Netflixa i „młócę” go ile wlezie przez wykupiony miesiąc, starając się nadrobić wszelkie filmowe braki. Właśnie tam ostatnio trafiłem na western Dolina przemocy (In a Valley of Violence) Ti Westa z 2016r. i co ciekawe bardzo pozytywnie mnie ten film zaskoczył. Dodam, że moja żona uwielbia horrory, a ja mimochodem z nią je oglądam i byłem zdziwiony, widząc w napisach początkowych filmu o dzikim zachodzie nazwisko reżysera, którego kojarzyłem właśnie z tym mroczniejszym gatunkiem. A że wiele dziwnych debiutów westernowych okazywało się całkiem niezłych, i tym razem z ciekawością zagłębiłem się w seans – opłaciło się.
Reżyser, zresztą bardzo słusznie, poszedł w najprostszy możliwy schemat. Jeździec znikąd Paul o niejasnej przeszłości (w tej roli Ethan Hawke) przybywa do wyludnionego miasteczka Denton pod rządami szeryfa Clyda (John Travolta) i bandy rzezimieszków. Przybysz raz dwa popada w konflikt z zakapiorami, co prowadzi do tragicznych zdarzeń i kończy się serią strzelanin. Ot, chyba najbardziej oklepany motyw w historii westernu. A jednak Ti West postanowił zagrać z konwencją w kotka i myszkę, i oprócz kawałka brutalnej sensacji zafundował widzom porcję wyśmienitego antywesternu.
W sumie już od napisów początkowych wiedziałem, że to nie będzie zwykła opowieść o dzikim zachodzie, bo reżyser wystylizował czołówkę trochę na modłę Sollimy czy Corbucciego i trudno było oprzeć się wrażeniu, że wie na czym polega różnica między klasyką, a rewizją gatunku, zarówno tą jadowitą w stylu spaghetti jak i mroczną w stylu Eastwooda. Do tego kompozycje muzyczne, zresztą bardzo dobre, też od razu nasuwały skojarzenia ze spaghetti westernami. Na tym podobieństwa do włoskiej kuchni się kończą, ale to jeszcze nie finisz kulinarnych niespodzianek…
UWAGA SPOILER!
…bo najważniejszą rzeczą, którą reżyser wrzucił na ruszt, był w tym filmie motyw zemsty – czyli chyba najczęstszy schemat westernowych fabuł. Z tą różnicą, że w Dolinie przemocy po raz pierwszy (jeśli było inaczej to mnie poprawcie) główny protagonista postanawia wymordować bandę złoczyńców za to, że mu zabili psa (suczkę Abby).
KONIEC SPOILERA!
         Oprócz fajnej muzyki na plus zdecydowanie malownicze zdjęcia. Do tego pomysł, o którym wspomniałem w akapicie wyżej, a także kilku całkiem nieźle rozpisanych bohaterów. Jeśli chodzi o grę aktorską to najbardziej podobał mi się debiutujący w westernowych klimatach John Travolta. Co do samych postaci to najlepszy był zdecydowanie Paul grany przez Hawke’a, choć Pan Ethan jakoś specjalnie się tu nie napocił. Mimo wszystko jego kreacja jak i sam film wypadły dużo lepiej niż nakręcony w tym samym roku remake Siedmiu wspaniałych, którego po prostu nie dało się oglądać.
UWAGA TROCHĘ-SPOJLER!
         Postać głównego protagonisty od samego początku została umiejętnie przykryta kotarą mrocznej przeszłości, której skrawki reżyser odsłonił w dalszej części filmu. Skrawki dosłownie – bo dostaliśmy serię nocnych przebitek z czasów służby wojskowej. I to wg mnie jest najlepsza scena filmu – przedstawiono zaledwie migawki, ale możemy z nich czytać jak z otwartej księgi. Niebieski mundur kawalerzysty i martwi Czerwonoskórzy od razu dają do zrozumienia, że Paul zajmował się pacyfikacją indiańskich wiosek. Początkowo sądziłem, że mogła być to Masakra nad Sand Creek dokonana przez milicję stanu Colorado, ale biorąc pod uwagę słowa wypowiedziane przez szeryfa odnośnie karabinu Springfield (zapewne Springfield model 1873, który rządził w czasach wojen z Indianami), musiało to być już przynajmniej dekadę po wojnie domowej. Na co wskazywałoby wyludnione miasteczko Denton, mające za sobą świetność z czasów wydobycia srebra. Tak więc Paul należał do któregoś z pułków oczyszczających po Wojnie Secesyjnej nowo zasiedlane ziemie z Indian. Po pamiętnej nocy postanowił rzucić ten haniebny fach i uciec do Meksyku. No i proszę - pośród tej prostej fabuły dostajemy tomy treści do przemyślenia. W opisanej wyżej scenie do rangi symbolu urasta szczekanie indiańskiego pieska, którego Paul przygarnia i traktuje jak członka rodziny. Zastępuje mu on bliskich, ale jest też czymś w rodzaju długu przeklętego. I nagle uświadamiamy sobie, że ten karykaturalny z pozoru pomysł na film nabiera zupełnie innego znaczenia. Gdzieś wtedy przypomniała mi się Krew za krew, w której retrospekcje z czasów wojny całkowicie odmieniły postrzeganie przedstawionej fabuły, a kilkoma scenami i postaciami debiutujący reżyser wysmażył kawał krwistego steka. Tutaj stek jest trochę bardziej wysmażony, ale też smaczny.
KONIEC TROCHĘ-SPOJLERA!
Poza Paulem, o którym można by pisać godzinami, jest kilka innych symbolicznych postaci. Zły szeryf-Travolta jest w pewnym sensie karykaturą złego szeryfa z czasów rewizji. Jest kaleką i tak naprawdę wszystko chce rozwiązywać polubownie. W sumie to chyba najbardziej pozytywna postać w tym filmie. Bo nawet pozornie dobroduszna Mary Ann okazuje się zdolna do wszystkiego i całkiem bezpruderyjna. Ona i jej siostra to zdecydowanie antywizerunek kobiet zachodu. Bohater o ksywce Baryła (Tubby) - nawiązujący do często pojawiających się w westernach krępych lecz niezbyt rozgarniętych pomagierów antagonistów – w pewnym momencie filmu wygłasza manifest związany ze swoim pseudonimem i rolą jaką pełni w całym tym zamieszaniu. Przyznam, że to jedna z najzabawniejszych scen filmu.
Bardzo szanuję scenarzystów, którzy potrafią zrobić coś z niczego (tutaj scenariusz jest dziełem samego reżysera). Na pierwszy rzut oka w przedstawionym uniwersum nie ma nic ciekawego, a w historii nic nowego. I mało kto cokolwiek oprócz akcji w tym filmie widzi. Dla przykładu proponuję poczytać sobie recenzje „ekspertów” z Rotten Tommatoes, z których część nie ma bladego pojęcia, na czym polega istota amerykańskiego westernu. A wystarczy tylko dobrze przyglądać się szczegółom, wyraźnie wsłuchiwać w dialogi, których jest tutaj sporo, żeby dowiedzieć się wszystkiego o miasteczku, jego historii, urzędujących tam rezydentach, głównym bohaterze, historii okolicy. Psia krew, dostajemy tak naprawdę burzliwe dzieje południowego zachodu w pigułce.
Jedyne czego zabrakło, żebym film zaliczył do naprawdę dobrych, to odrobina bardziej profesjonalnej scenografii, więcej rozmachu przy ozdabianiu i dekorowaniu miasta, domów, ubieraniu bohaterów. Trochę to momentami pachniało kinem klasy B, ale tylko momentami. Można byłoby też do tego dołożyć nieco więcej wiary w jakość własnych ról przez aktorki. Obie główne kobiece role wypadły nieco sztucznie, choć bardziej tyczy się to panny Ellen (Karen Gillian), bo młodsza z sióstr czyli Mary Ann (Taissa Farmiga) udała się trochę lepiej.
Dolina przemocy to nie jest western, o którym filmowi krytycy będą się rozpisywać, ale dla mnie, skromnego badacza gatunku – jest to coś co obejrzałem z dużą satysfakcją, bo od napisów początkowych do ostatniej sceny otwierały się w mojej pamięci szufladki z tytułami innych, wcześniejszych, większych, starszych, ważniejszych opowieści o dzikim zachodzie. Polecam.



sobota, 27 października 2018

John Ford - ranking westernów.




Ok, czas na Johna Forda, czyli kolejnego po Raoulu Walshu reżysera okresu klasycznego, którego ranking westernów pojawia się na blogu. Mam nadzieję, że to nie ostatni taki ranking w 2018 roku. Tym razem zadanie okazało się o tyle trudne, że Ford jest od zawsze moim ulubionym reżyserem i potrzebowałem sporo czasu, żeby zebrać się na względny obiektywizm. Problem miałem z kolejnością - nawet w pewnym momencie zastanawiałem się, czy nie zrobić kilku filmów ex aequo (ostatecznie z tego zrezygnowałem). Nie uniknąłem przy okazji burzy w mózgu, pięknych wspomnień i nieoczekiwanych rozmyślań, tak więc z góry uprzedzam, że tekst jest w kilku miejscach emocjonalny, szczególnie w przypadku najwyższych pozycji na liście.
        John Ford jest nazywany ojcem westernów i rozpoznawalny jako twórca klasycznego kanonu filmów o dzikim zachodzie. Tego też okresu dotyczy poniższy ranking. Znalazły się tu tylko westerny dźwiękowe z okresu 1939 – 1964. Tylko te, w których Ford został wymieniony w napisach początkowych jako reżyser. Ranking pomija tym samy mnóstwo wyśmienitych pozycji z epoki niemej – przyjdzie jeszcze na nie czas. Tym niemniej należy pamiętać, że poza klasyką Ford to także jeden z najważniejszych twórców westernowych epoki kina niemego. Jeden z prekursorów westernów rewizyjnych oraz jeden z głównych inspiratorów spaghetti westernu. Dodatkowo zdobywca czterech Oscarów i wielu innych nagród. Postać absolutnie wyjątkowa, którą śmiało trzeba stawiać obok największych mistrzów gatunku, jak Anthony Mann, Howard Hawks, Sergio Leone czy Sam Peckinpah. A może nawet na czele tego szacownego gremium – kwestia gustu.
A więc:


15. Dwóch jeźdźców (Two Rode Together) - 1961r.

Western tradycyjny; Western komediowy.
Wyśmienita rola Jamesa Stewarta nie pomogła temu filmowi w ucieczce z ostatniego miejsca rankingu. Teksański szeryf (Stewart) wespół z oficerem kawalerii (Richard Widmark) wyruszają w misję uwolnienia zakładników z rąk Komanczów. Przy okazji obaj leciwi panowie przeżywają drugą młodość. Fordowi nie udało się dobrze zrównoważyć zabawnych relacji między głównymi bohaterami z przekazem wynikającym z ich działań i w ogóle z fabułą. Wyszła z tego próba nawiązania do Poszukiwaczy czyli ugryzienia problemu uprowadzanych przez Komanczów Białych osadników. Niestety scenariusz napisano tak, że historia nie porywa, a w samym filmie brakuje tego, za co zawsze uwielbiałem Forda – poetyckiej wizji frontieru i mistrzowskiej obyczajowości. Są tu oczywiście plusy i ciekawostki. Pojawił się wątek mądrego wodza – Quannah Parkera (Henry Brandon) w opozycji do młodego ambitnego szamana – Kamiennego Cielaka (Woody Strode). To najsłabsza rola Strode'a jaką znam, ale jego postać to ciekawe nawiązanie do zbuntowanych Indian pokroju Geronimo i ich filozofii w czasach, gdy większość pobratymców optowała za przejściem do rezerwatów. Brandon z kolei okazał się etatowym filmowym wodzem Indian, bo przecież w The Searchers zagrał Bliznę. Moi drodzy, umówmy się – najsłabszy w tym zestawieniu film Johna Forda to w dalszym ciągu poziom nieosiągalny dla większości przeciętnych reżyserów z tamtych czasów.


14. Trzej ojcowie chrzestni (Three Godfathers) - 1948r.

Western tradycyjny; Western mesjański.
Film dedykowany przez Forda pamięci Harry Careya Seniora, który dwukrotnie w epoce niemej (w 1917 i 1919r.) wystąpił we wcześniejszych wersjach zatytułowanych Marked Men. W międzyczasie, remakowali ten film zarówno William Wyler (1929r.) jak i nasz rodak Ryszard Bolesławski (1936r.). To symboliczna opowieść o trójce bandytów (John Wayne, Pedro Armendariz, Harry Carey Jr.), którzy po obrabowaniu banku uciekają na pustynię, ścigani przez szeryfa (Ward Bond). Spotykają umierającą ciężarną kobietę. Odbierają poród, a następnie zgadzają się zostać ojcami chrzestnymi noworodka i zaopiekować się nim. Ta przejmująca historia została przez Forda dopracowana do wizualnej perfekcji. Świetna obsada aktorska z debiutującym Harrym Careyem Jr. Zapewniła niezły poziom rozrywki. Tym niemniej mesjanizm i biblijny przekaz wymknęły się Fordowi spod kontroli i w pewnym momencie forma przytłoczyła mnie tak bardzo, że aż się zniechęciłem. Wciąż jestem zwolennikiem wersji Wylera z 1929r., gdzie ostatnia akcja rozegrała się podczas mszy w kościele. Żałuję, że Pan John przeniósł ją do saloonu, aczkolwiek jego film stawiam na drugim miejscu spośród wszystkich interpretacji. No i John Wayne wcale mi się tu podobał.


13. Konnica (Horse Soldiers) - 1959r.

Film wojenny; Western kawaleryjski.
Gdyby reżyserem nie był Ford, a głównym protagonistą Wayne, to ciężko byłoby nazwać ten film westernem; raczej filmem wojennym. Dzięki pracy obu tych panów Konnica ma zacięcie westernowe, choć nie jest to Ford z górnej półki. Fabuła jest luźno oparta na misji Unionistów z 1863r. polegającej na sabotowaniu kolejowych dostaw prących na północ Konfederatów. Głównym wątkiem jest konflikt między twardym, doświadczonym pułkownikiem (John Wayne), a preferującym pokojowe rozwiązania majorem-lekarzem (William Holden). Na drugim planie pojawia się antyromans Wayne'a i napotkanej w trakcie misji panny z Południa (Constance Towers). Film zdecydowanie dla miłośników dobrej wojskowej akcji i świetnych zdjęć autorstwa Williama Clothiera. W ramach ciekawostki można dodać, że zarówno Wayne jak i Holden zainkasowali za role rekordowe na tamten czas kwoty w wysokości 750 000 dolarów.


12. Bębny nad Mohawk (Drums Along the Mohawk) – 1939r.

Western kolonialny.
Pierwszy kolorowy film Johna Forda to niewątpliwie sukces, zarówno komercyjny jak i artystyczny. Historia młodzieńca (Henry Fonda), który wraz z nowo poślubioną żoną (Claudette Colbert) dołącza do grupy kolonistów w Dolinie Mohawk. Starający się ujarzmić młodoamerykański frontier osadnicy, stają twarzą w twarz z trudami życia na roli; napadami Indian sprzymierzonych z lojalistami. A wszystko to odbywa się w tle Rewolucji Amerykańskiej. Reżyser nie unika tematyki poświęcenia w imię idei narodowowyzwoleńczych. Ten dramat przygodowy rozgrywający się w drugiej połowie XVIIIw. spełnia swoje zadanie jak należy. Daje niezłą wizję wczesno-amerykańskiego pogranicza; nie nudzi, czego zasługą jest dobry scenariusz; a także oferuję możliwość śledzenia losów kilku wyjątkowych postaci, dzięki którym aktorzy jak Henry Fonda czy Ward Bond na długie lata zagościli w myślach widzów, a reżyser sięgał po nich później wielokrotnie. Westerny kolonialne to rzadkość w oceanie gatunku i każdy z nich jest godny uwagi – jeśli kręci go John Ford to jest na wagę złota. Jako film Bębny nad Mohawk wylądowałby zapewne wyżej, ale jako western uplasował się dopiero w trzeciej piątce.


11. Sierżant Rutledge (Sergeant Rutledge) – 1960r.

Western kawaleryjski; Dramat sądowy.
To jeden z najbardziej zagmatwanych obrazów Pana Johna. Western, nad którego przekazem i interpretacją od lat zastanawiają się najwybitniejsi biografowie reżysera. Historia toczy się na sali sądu polowego, gdzie czarnoskóry sierżant Rutledge (Woody Strode) jest oskarżony o gwałt i morderstwo na białej nastolatce. Wbrew nastrojom lokalnej społeczności, w obronie oskarżonego staje młody porucznik Cantrell (Jeffrey Hunter). Stara się dowieść niewinności podopiecznego jako jego adwokat. Trudno w pełni wyjaśnić intencje Forda, zarówno w treści jak i formie. Film zaczyna się niemal jak dreszczowiec, by przeistoczyć się w miarę upływu czasu w dramat sądowy, momentami przerywany retrospekcjami na modłę klasycznych fordowskich westernów kawaleryjskich. Z jednej strony mamy wyśmienite zdjęcia kręcone pośród Monument Valley oraz jedną z najlepszych kreacji Strode'a. Z drugiej strony nachalne próby grania antyrasizmem i nieprzekonujące zakończenie. Widać w tym westernie duży wpływ Poszukiwaczy i chęć kontynuowania podjętej tam analizy kwestii rasowych. Czasem też mam wrażenie, jakby Ford postanowił zrobić ze Strode'a czarnoskórego Johna Wayne'a. Jesteśmy w połowie artystycznej drogi między Poszukiwaczami a Jesienią Czejenów, jednak na nieco niższym poziomie. Gdzieś z tyłu głowy przebija się myśl o rewizji gatunku, by za chwilę zostać stłumioną przez klasyczne usposobienie postaci i obyczajowość. Zdecydowanie do przemyślenia.


10. Jesień Czejenów (Cheyenne Autumn) – 1964r.

Western kawaleryjski. Antywestern; Dramat indiański.
Dramat indiański, którego filmowy pierwowzór sięga początków dwudziestego wieku – czyli Zmierzchu Czerwonoskórych (The Red Man's View) z 1909r. w reżyserii Dawida Warka Griffitha. A że Ford u Griffitha zaczynał i inspirował się jego warsztatem, a w szczególności rozniecał płomień miłości do kawalerii i Indian, jestem przekonany, że ten film znał i pamiętał. Choć to tylko moje przekonanie nie oparte o żadne biograficzne źródła. Film opowiada o zawiedzionych polityką USA Czejenach, którzy postanawiają opuścić rezerwat i wrócić w rodzinne strony. Próbuje im w tym przeszkodzić oficer kawalerii (Richard Widmark). Film jest dwubiegunowy. Z jednej strony mamy świetne zdjęcia i poruszającą historię indiańskiej sprawy, momentami ubraną w bardzo wymowne sceny (np. głodujących, zdesperowanych Czejenów). Z drugiej strony dostajemy zupełnie niepotrzebne momenty o zabarwieniu parodyjnym, jak sceny z Earpem (James Stewart). Ford także, budując wiarygodność obrazowanych Indian, zapomniał wyłączyć guzik „kawaleria” i znów ten element przeważa, co akurat nie jest niczym złym, ale nie daje poczucia, że dla Pana Johna kwestia Indian była rzeczywiście sprawą przykrą i godną rewizji. Owszem, jesteśmy o krok dalej niż Trylogia Kawaleryjska, ale mam wrażenie, że wciąż zbyt blisko jak na rok 1964. Tym niemniej Jesień Czejenów to western głębszy i bardziej wartościowy niż podobne zamierzenie Raoula Walsha z tego samego roku pod tytułem Odległy głos trąbki. Należy docenić fakt, że mimo podeszłego wieku i szalejącej wokół kinematograficznej zawieruchy Ford był wstanie nakręcić w połowie lat 60'tych film, który mocno utkwił widzom w myślach. To ostatni western w karierze Pana Johna.


9. Rio Grande - 1950r.

Western kawaleryjski;
Twardy oficer (John Wayne) trzyma w bojowej gotowości oddział kawalerii, patrolując północne brzegi rzeki Rio Grande. Wszystko z powodu watah Apaczów zapuszczających się na terytorium USA. Oprócz problemów z Indianami, Wayne musi zmierzyć się z niezadowoleniem żony (Maureen O'Hara), która odwiedza fort, dowiedziawszy się, że ściągnięto tam ich syna. Burzliwy związek Wayna (oficera z Północy) i O'Hary (pani z Południa) jest alegorią dopiero co zakończonej Wojny Domowej. Gdzieś w tle rozgrywa się historia młodego kawalerzysty z Teksasu (Ben Johnson) oskarżonego o morderstwo. Niby do końca nie wiadomo o co chodzi, a jednak wiele istotnych wątków udaje się w tym filmie poruszyć. Wydaje mi się, że zrozumienie fenomenu Rio Grande, jest kluczem do odkrycia zamiłowań Johna Forda. Ford próbował trzykrotnie zrobić film, o jaki mu chodziło. Efektem ubocznym tych starań są Fort Apache i Nosiła Żółtą Wstążkę. Nota bene oba wcześniejsze westerny wyszły lepiej niż ostatnia część nieoficjalnego Wojskowego Tryptyku. Ale prawda jest taka, że to właśnie Rio Grande, wraz ze swym romantycznym klimatem, wspomaganym bezbarwnymi piosenkami Sons of the Pioneers i słodko-gorzką czarno-białą poezją obrazu Berta Glennona, stało się wzorcowym westernem kawaleryjskim. Oparty na tekście Jamesa Warnera Bellaha wydaje się być westernowym dziełem Forda bardziej bellahowym niż fordowskim – i choć Rio Grande nie może konkurować z pozostałymi dwoma częściami Tryptyku fabularnie, psychologicznie czy epicko, to zdecydowanie dominuje pod względem tegoż właśnie bellahowego klimatu. Tym niemniej to nie jest Jack Ford w najwyższej życiowej formie, dlatego dopiero dziewiąte miejsce.


8. Jak zdobywano dziki zachód (How the West Was Won) – 1962r.

Western tradycyjny; Western epicki.
Największe pionierskie dzieło w historii to przede wszystkim reżyserska zasługa Henry'ego Hathawaya, który jest autorem trzech segmentów: Rzeki, Równin i Bandytów. Pan Henry osiągnął w tym filmie apogeum klasycznych możliwości przedstawienia historii ujarzmiania młodej Ameryki. Ale to segment Johna Forda pt. Wojna Domowa jest najbardziej niepokojący i zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych czterech. Ford ugryzł tematykę wojny w sposób doskonały – już przy pierwszym kontakcie z frontem ukazując martwego bohatera Kapitana Linusa Rowlingsa (James Stewart). Wizualnie wyszło to wszystko nietypowo (jakby staroświecko), ale klimatycznie – mroczna czerwona poświata spływającej krwią rzeki Tennessee; pofalowany horyzont będący górami tysięcy martwych żołnierzy; a pośród tego wszystkiego zagubiony maruder (George Peppard), dla którego wyjazd na wojenkę miał być romantyczną, młodzieńczą przygodą. Nawet Ulisses Grant i William Sherman (John Wayne) z pogardą obserwują efekty swego pyrrusowego zwycięstwa, będącego jak się okazało punktem zwrotnym działań wojennych na zachodzie. Ten filmowy segment, podobnie zresztą jak nakręcony kilka miesięcy wcześniej Człowiek, który zabił Liberty Valance'a (też jakby staroświecki), to mocarny renesans w dobiegającej końca karierze filmowej Forda.


7. Droga do San Juan (Wagon Master) – 1950r.

Western pionierski; Western epicki.
Western, o którym John Ford najczęściej mówił, że jest jego ulubionym. Moim zdaniem, obok Jak zdobywano dziki zachód (segmenty Hathawaya) najprzyjemniejszy dla oka klasyczny western pionierski. Dwójka młodych kowbojów (Ben Johnson i Harry Carey Jr.) pomaga karawanie Mormonów w drodze do ziemi obiecanej w dolinie San Juan. Wieść niesie, że Ford, podczas kręcenia Nosiła żółtą wstążkę tak bardzo zachwycił się mormońskimi statystami, biorącymi udział w przedsięwzięciu (z uwagi na ich pracowitość, kulturę, tańce itd.), że postanowił poświęcić im oddzielny film. Tak zrodził się jeden z najbardziej pozytywnych westernów Pana Johna – dobrze oddający ducha romantycznej filozofii ujarzmiania dzikiego zachodu. W głównych rolach obsadzono Johnsona i Careya Jr., którzy z rolami sobie poradzili, choć bez większych fajerwerków. Najjaśniejszymi gwiazdami okazali się tu Joanne Dru w roli bezpruderyjnej Denver i Ward Bond w roli mormońskiego starosty Eldera Wiggsa. To moja ulubiona rola Bonda spośród Fordów, a jego obecność na planie to pewien prywatny żart reżysera. Bond znany był z zajadłego prześladowania „lewaków” w Hollywood. W Drodze do San Juan sam gra przedstawiciela społeczności prześladowanej z powodu wiary. Taki właśnie przewrotny bywał Jack Ford. O ile fabularnie Wagon Master nie jest niczym wartym dłuższej rozprawy, o tyle klimat, a w szczególności zdjęcia Berta Glennona - to poezja obrazu w najczystszej formie. Monument Valley po raz kolejny zachwyca i jest jakby odkryta na nowo.


6. Fort Apache – 1948r.

Western kawaleryjski. Western psychologiczny.
No i zaczynają się arcydzieła westernowej kinematografii, których Ford wg mnie ma na swoim koncie sześć. O ile nr 1 potrafiłem określić bez wahania, o tyle pozycje od 2 do 6 to już był dla mnie dramat. Postanowiłem, że wielką szóstkę otworzy Fort Apache – gdyż spośród najlepszych westernów w tym zestawieniu zawiera w moim mniemaniu najwięcej przeciętnych lub niepoważnych scen i najmniej wybitnych ujęć kamery. W filmie zadebiutował John Agar, który ledwie kilka lat wcześniej poślubił partnerującą mu tu Shirley Temple. Był to dosyć toporny aktorsko początek - ale wyśmienicie zrehabilitował się za to rok później w Nosiła Żółtą Wstążkę. Fort Apache oparty jest na opowiadaniu Bellaha pt. Masakra. Nowy dowódca Owen Thursday (Henry Fonda) przyjeżdża do daleko wysuniętej na południowy zachód wojskowej placówki. Fonda gra ambitnego, ale rozgoryczonego oficera-wdowca, który postanawia zaprowadzić w forcie porządek, a następnie rozprawić się z Apaczami. Jego przeciwieństwem jest kapitan York (John Wayne) – ludzki, doświadczony w walkach z Indianami oficer, mający nadzieje na objęcie dowództwa nad pułkiem. Fort Apache jest w pewnym sensie konsekwencją żądzy „custerowskiej” opowieści, jaką rozpalił w Fordzie piekielnie udany western Raoula Walsha Umarli w butach. Po raz kolejny (po debiucie w Dyliżansie) pojawia się tu wątek miłowanego przez reżysera Siódmego Pułku Kawalerii USA i jego udziału w ujarzmianiu Wild Westu. Bardzo ważna jest kwestia Indian – był to pewien przełom, który sprawił, że coraz śmielej zaczęto kręcić dramaty indiańskie. Wystarczy przypomnieć zrealizowane dwa lata później Złamaną strzałę Delmara Davesa i Diabelską przełęcz Anthony Manna.


5. Dyliżans (Stagecoach) – 1939r.

Western tradycyjny. Western epicki.
No właśnie – Dyliżans mógłby być równie dobrze na drugim, trzecim lub czwartym miejscu. Jest poza podium z podobnego powodu, co Fort Apache: zawiera sporo scen, które - choć potrzebne i nadające filmowi tempa i odrębności – z dzisiejszej perspektywy nie bronią się aż tak dobrze jak w przypadku pozostałych westernów Forda. Innymi słowy jest to absolutne arcydzieło, ale na skalę lokalną, na dekadę lub dwie od kiedy się pojawiło. Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z przełomowym momentem w historii gatunku, wyrwanego dzięki Dyliżansowi z klinicznej śmierci późnych lat 30'tych. Jest to opowieść o zróżnicowanej społecznie i obyczajowo grupie ludzi podróżujących dyliżansem wzdłuż pogranicza. Podstawą fabuły było opowiadanie Ernesta Haycoxa pt. Dyliżans do Lordsburga, inspirowane utworem francuskiego pisarza Guy'a de Maupassanta pt. Baryłeczka. To pierwszy dźwiękowy western Forda i w ogóle pierwszy nakręcony po trzynastoletniej przerwie od gatunku, a także pierwszy epicki western epoki klasycznej. Czternasty z kolei western w dorobku Wayne'a, ale przełomowy, który zrobił z niego żywą legendę kina. To pierwszy Ford w Monument Valley, świetnie sfilmowanej przez niezawodnego Berta Glennona – miejsce, w którym Pan John zainstalował się ze swymi kamerami na ćwierćwiecze. Ale Dyliżans to nie tylko archetyp – to przede wszystkim doskonale opowiedziana historia będąca studium ludzkich charakterów. Opowieść o zemście, miłości, upadku i odkupieniu – fundament filmów o dzikim zachodzie. To był też ulubiony western największej znanej mi fanki gatunku czyli mojej mamy Danuty (RIP) – ile razy jako malec go obejrzałem? Trudno powiedzieć...


4. Nosiła żółtą wstążkę (She Wore a Yellow Ribbon) – 1949r.

Western kawaleryjski; Melodramat; Western epicki.
Dla mnie to najbardziej dojrzały i najpiękniejszy w historii western kawaleryjski i jeden z najlepiej sfilmowanych westernów w ogóle. Nakręcony w technicolorze jako melodramat, w którym fabuła schodzi na drugi plan, ustępując miejsca sentymentowi dla regimentów kawalerii walczących na dzikimi zachodzie; miłości wykluwającej się nawet w najtrudniejszych okolicznościach; cudownej westernowej scenografii w spektakularny sposób sfilmowanej przez Wintona C. Hoch'a, za którą otrzymał zasłużonego Oscara. Otwarciem filmu jest flaga Siódmego Pułku Kawalerii oraz informacja, że „Custer nie żyje” - można więc powiedzieć, że tym razem Ford nawiązuje do jego legendy bezpośrednio. Główny bohater – kapitan Nathan Brittles (John Wayne), poległego nad Little Bighorn dowódcę oraz jego oficerów znał osobiście. Informacja o ich śmierci to dla jego pułku szok i zwiastun kłopotów. Dla samego Brittlesa wojskowa kariera dobiega końca i jest z tego powodu rozgoryczony. Zanim jednak odda komendę w ręce młodego ambitnego porucznika Cohilla (John Agar) – raz jeszcze będzie musiał wykazać się męstwem i doświadczeniem. Bo oto plemiona Wielkich Równin jednoczą się gotowe do ostatecznej wojny z Białymi. W tle głównej fabuły rozgrywa się rywalizacja o względy pięknej młodej damy o imieniu Olivia Dandridge (Joanne Dru). To ona jest tytułową nosicielką żółtej wstążki – symbolu uczucia do kawalerzysty. Kto jest szczęśliwym wybrankiem? Czy nieopierzony drugi porucznik z bogatej rodziny (Harry Carey Jr.)? A może wspomniany wcześniej zastępca dowódcy – arogancki i władczy Cohill? A może pannie chodzi o leciwego, lecz wciąż atrakcyjnego weterana Brittlesa? Sprawdźcie sami.


3. Miasto bezprawia (My Darling Clementine) – 1946r.

Western biograficzny; Western noir.
Bracia Earp z tego co wiem nie byli kowbojami i nie zajmowali się spędami bydła. Wyatt Earp nie pojedynkował się na rewolwery z Doc'kiem Holliday'em, a na pewno takiego pojedynku nie wygrał. Doc nie zginął w trakcie strzelaniny w O.K. Corral. Takich wypaczeń historycznych znajdzie się w filmie więcej, ale nie zmienia to faktu, że Miasto bezprawia jest po dziś dzień niedoścignionym wzorem dla wydarzeń, które rozegrały się w 1881r. w Tombstone. Historia pomija początki kariery Wyatta Earpa (Henry Fonda) związanej z Dodge City, koncentrując się na momencie, gdy przybywa do Tombstone, a następnie obejmuje posadę szeryfa. Zaprzyjaźnia się z hazardzistą i zabijaką, ex lekarzem Johnem Dockiem Hollidayem (Victore Mature), a także wdaje w konflikt z bandą pod wodzą starego Clantona (Walter Brennan). To jedyny western, do którego Ford wplótł stylistykę noir, co zaowocowało wyśmienitą, dekadencką atmosferą. Udaną modyfikacją schematu było użycie mężczyzny fatalnego – Doca. Każda scena i każde ujęcie kamery w tym filmie to wizualny majstersztyk. Atmosfera już na początku, za sprawą zabójstwa Jamesa, robi się gęsta i gęstnieje aż do słynnego historycznego rozstrzygnięcia w O.K. Corral. Kilku reżyserów zbliżyło się do poziomu Forda, nie powiem, być może tworząc nawet filmy ciekawsze, lepsze fabularnie i bardziej realistyczne. Ale do dziś nikomu nie udało się zbudować tak wysokiego napięcia, przy użyciu tak prostych środków filmowego wyrazu. Nie bez kozery Sam Peckinpah określał Miasto bezprawia jako swój ulubiony western.


2. Człowiek, który zabił Liberty Valance'a (The Man Who Shot Liberty Valance) – 1962r.

Western psychologiczny; Antywestern.
Prawnik ze wschodu Ransom Stoddard (James Stewart) przybywa do miasteczka na dzikim zachodzie, gdzie zostaje pobity i okradziony przez bandę Liberty Valance'a (Lee Marvin). Udaje mu się przeżyć dzięki pomocy doświadczonego rewolwerowca Toma Doniphona (John Wayne) i młodej restauratorki Hallie (Vera Miles). Stoddard postanawia zastopować wybryki Valance'a przy użyciu prawa. Nie wszyscy uznani krytycy klasyfikowali Człowieka, który zabił Liberty Valance'a jako film udany. Np. Brian Garfield uważał go za western niczym nie zaskakujący, nakręcony w zbyt staromodnej jak na swoje czasy technologii. Przyznam, że ja sam kiedyś miałem wątpliwości, ale zdążyłem w międzyczasie poznać Pana Johna lepiej. Na tyle dobrze, że zrozumiałem, że Ford wcale nie kręcił westernów – one były zawsze odbiciem w filmowym zwierciadle jego stanu emocjonalnego. Rozgoryczenie brutalizacją gatunku; upadek wiary w westernowy mit, na którym się wychował i który tworzył; pukająca powoli do drzwi filmowa emerytura. To wszystko doprowadziło do powstania najbardziej pesymistycznego fordowskiego dzieła. Z drugiej strony bardzo nostalgicznego, bo trudno nie uronić łzy, widząc w kostnicy, tuż obok trumny z ciałem zmarłego Wayne'a, stary, zniszczony i bezużyteczny dyliżans. O tym filmie można opowiadać godzinami, ale dla mnie najistotniejsze jest to, że Ford w 1962r. postanowił powiedzieć dość! Nie będzie więcej dyliżansów, nie będzie już Johna Wayne'a – teraz będą Lee Marvin i jego dwóch wrednych kolesi (Lee Van Cleef stał się gwiazdą spagwesternu; Strother Martin stał się np. jednym z ulubieńców Peckinpaha). I kto wie, być może to właśnie ten film, a nie kolejny w rankingu sprawia, że Johna Forda uważam za najwybitniejszego reżysera westernów.


1. Poszukiwacze (The Searchers) – 1956r.

Western tradycyjny; Western epicki.
Ethan Edwards (John Wayne): rozgoryczony przegraną wojną konfederat i Martin Pawley (Jeffrey Hunter): młodzieniec, w którego żyłach płynie indiańska krew – ruszają w pięcioletnią tułaczkę po dzikim zachodzie w poszukiwaniu porwanej przez Komanczów dziewczynki. Ta podróż całkowicie odmieni ich życie i da nowe spojrzenie na surowy, niebezpieczny świat, w którym od zawsze funkcjonowali. Życiowa rola najważniejszego westernowego aktora Wayne'a plus życiowa forma najważniejszego westernowego reżysera Forda równa się arcydzieło. Proste matematyczne równanie. No właśnie - w matematyce definiuje się piękno jako zbiór danych, do którego nie chcielibyśmy nic więcej dodać ani nic więcej odjąć. Dokładnie takim filmem są Poszukiwacze – westernem, do którego nie chciałbym dodać żadnej sceny, postaci, czy dialogu. Żadnego z tych elementów nie chciałbym też usunąć. Wbrew pozorom to western nie pozbawiony błędów czy może raczej „reżyserskich słabości”, ale kto powiedział, że piękno to coś bezbłędnego? W końcu nawet Sergio Leone twierdził, że nudzą go filmy doskonałe, bo nie ma w ich przypadku o czym dyskutować, a przecież Poszukiwacze byli jednym z jego ukochanych westernów a John Ford jednym z najważniejszych wzorców reżyserskich. Jest wielu krytyków uważających arcydzieło Forda nie tylko za największy western wszech czasów, ale nawet za najwybitniejszy amerykański film w ogóle. Ja aż tak daleko nie mam zamiaru się posuwać, bo to nie moja domena. Ale bez wahania przyznam, że nigdy nie widziałem wspanialszego filmu o dzikim zachodzie i przykro mi, bo nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze zobaczył. I z tą konkluzją zostawiam was sam na sam...


czwartek, 18 października 2018

Bandolero! - 1968r.

(Notka archiwalna z 2013r.)


              Andrew V. McLaglen to reżyser tak zwanego okresu spóźnionej klasyki, a zarazem twórca, któremu zawdzięczamy wiele dobrych, lub przynajmniej bardzo solidnych westernów. Zgrabnie prowadzone fabuły, sprawdzone obsady aktorskie – możliwości, które pan Andrew nabył mimochodem jako syn jednego z ulubionych westernowych aktorów Johna Forda. McLaglen w pewnym momencie dał się porwać klimatowi buntu i kinowych innowacji nowego pokolenia – jednak przez większość kariery robił westerny na modłę Hawksa czy Hathawaya. Czasem sequele wielkich produkcji kinowych. Interesujące pozycje spod jego ręki ujrzały światło dzienne na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Jednym z takich właśnie westernów jest Bandolero z ciekawą kreacją Jamesa Stewarta.
              Film miał premierę w roku 1968 i myślę, ze to pozycja godna polecenia ze względu na niemały rozmach, przyzwoite zdjęcia i kilka ówczesnych gwiazd na liście płac, które zapewniły niezły poziom rozrywki, choć niewiele więcej. Rzekłbym, że to taki powidok klasycznego westernowego apogeum z przełomu lat 50’tych i 60’tych, kiedy to w gatunek inwestowano duże pieniądze. Tutaj, pół dekady po ostatnich monumentalnych produkcjach starej szkoły, widzowie dostali coś, co im tamte czasy przypomniało, bo przecież fanów głodnych westernowych przygód nie brakowało nie tylko pod koniec lat sześćdziesiątych, ale do dziś jest ich mnóstwo, czego nasza wciąż powiększająca się społeczność jest najlepszym przykładem. Mamy tu z jednej strony sprawdzone wzorce fabularne, z drugiej strony duży wpływ rewolucji westernowej lat 60’tych (antywesternu i spaghetti westernu), widoczny i słyszalny w kilku brutalnych scenach oraz ścieżce dźwiękowej. No i kwartet aktorski: James Stewart, Dean Martin, Raquel Welch i George Kennedy - który wspomniany wyżej głód westernowy umiejętnie zaspokoił. Reżyser dodatkowo podsunął kilka ciekawych pomysłów fabularnych, a także naznaczył swój obraz zarówno poczuciem humoru jak i odrobiną refleksji na temat ludzkiej natury.
              Akcja filmu rozgrywa się na granicy teksańsko-meksykańskiej. W tym miejscu w ramach ciekawostki można dodać, że scenerią dla części fabuły było "Alamo Village" - zbudowane na potrzeby Alamo w reżyserii Johna Wayne'a. Niejaki Mace Bishop (James Stewart), włóczęga i weteran wojny secesyjnej, dowiaduje się, że w mieście nieopodal ma zawisnąć jego brat Dee (Dean Martin). Bishop dogania kata i pod pozorem zainteresowania zawodem oprawcy kradnie mu strój i konia. Miejscowy szeryf (George Kennedy), zakochany w pięknej meksykance - Marii Stoner (Raquel Welch) chce jak najszybciej pozbyć się herszta bandy, którego Maria darzy uczuciem. Plany te krzyżuje fałszywy kat, który nieoczekiwanie pomaga uciec rzezimieszkom, a sam, korzystając z okazji, rabuje pobliski bank. Tak zaczyna się pełna przygód ucieczka braci przed pościgiem.
              Film, oprócz aspektów przygodowo fabularnych, zawiera dużo treści moralno-życiowych.  Bracia z pozoru mocno się od siebie różnią. Mace walczył w wojnie po stronie Unii, Dee po stronie Południa. Mace to człowiek względnie praworządny i dobrze wychowany, Dee to nieokrzesany rzezimieszek, który zadaje się z bandą recydywistów. Mace to człowiek oddany rodzinie i szanujący tradycję, Dee to syn marnotrawny, którego występki doprowadziły do śmierci matki. Jednak z upływem czasu łatwo dostrzec, że bracia tak naprawdę są do siebie podobni. Pozornie praworządny Mace korzysta z okazji by obrabować bank. Zaś rzekomo niezdolny do uczuć Dee, zakochuje się z wzajemnością w Marii. Istotna jest też postać szeryfa Jully Johnsona, który w poszukiwaniu ukochanej gotów jest przemierzyć złowrogie pogranicze.  I choć nienawidzi Bishopów, w momencie próby staje z nimi ramię w ramię.

             Bandolero to western jakich wiele i zapewne nie można zaliczyć go do czołówki gatunku.  Jednak polecam ten film nie tylko pasjonatom, ale każdemu miłośnikowi klasycznego, przygodowego kina. Plusem jest świetna gra Jamesa Stewarta, który po raz kolejny udowadnia, że z upływem czasu nie ubywało mu blasku i fantazji. Welch i Kennedy także trzymają tu wysoki poziom. Osobiście nieco zawiodłem się grą Deana Martina, ale to pewnie dlatego, że ja ciągle przed oczami mam Dud’a z Rio Bravo. Tak wyśmienita rola wyszła mu tylko raz i myślę, że takim go już na zawsze zapamiętam. Dodam jeszcze, że film oprawiony jest niezłą muzyką autorstwa Jerry Goldsmitha, a w ścieżce dźwiękowej wyczulone ucho wyłapie kilka akcentów inspirowanych twórczością Ennio Morricone. To wszystko razem daje pozycję godną polecenia na jesienne popołudnia i wieczory.




niedziela, 23 września 2018

Raoul Walsh - ranking westernów


Ostatni rok na westernowym blogu poświęcono głównie początkowym okresom kinematografii – epoce niemej i pre-code, z wycieczkami do klasyki i nowoczesności. W przyszłym roku pójdziemy nieco do przodu, a artykuły skoncentrują się na właściwym okresie klasycznym czyli latach 40'tych i 50'tych. Zanim to jednak nastąpi pojawią się zestawienia z filmami najważniejszych twórców tego okresu, z próbą ubrania ich w garnitur rankingów. Klasyfikacja nastąpi o kryteria dzikiego zachodu i związane z tym elementy, a także westernowy charakter rozrywki.
         Na pierwszy ogień wybrałem Raoula Walsha, ponieważ najważniejszy okres twórczy tego reżysera przypada na wczesną epokę klasyczną, czyli lata 40'te. Karierę w filmie zaczynał, podobnie jak jego przyjaciel John Ford, rolą aktorską w epickim dziele Dawida Warka Griffitha pt. Narodziny Narodu z 1915r. O ile Ford zagrał tam zamaskowanego „klansmana”, o tyle Walsh dostał mówioną rolę Johna Wilkesa Bootha – aktora i sympatyka południa, który zamordował Abrahama Lincolna. Za kamerą Pan Raoul nie zdołał dorównać jakością swemu sławniejszemu koledze po fachu, ale podobnie jak on zakończył karierę westernową w połowie lat 60'tych. Westerny Walsha charakteryzowały się bardzo dużą różnorodnością i naprawdę ciężko wskazać dwa podobne do siebie. O ile trudno doszukać się w jego biografii arcydzieł na miarę Rzeki Czerwonej Hawksa czy Poszukiwaczy Forda, to jednak należy docenić fakt, że spośród kilkunastu jego westernów żaden nie jest szczególnie nieudany. Poniżej wymieniono filmy, w których Walsh wskazany jest w napisach początkowych jako reżyser. Nie ma tym samy takich pozycji jak W starej Arizonie czy San Antonio. Wydaje mi się, że w życiu obejrzałem już wszystkie dźwiękowe, A-klasowe obrazy kowbojskie Pana Raoula – jeśli jestem w błędzie, to proszę poprawcie mnie. Zapraszam do analizy rankingu jego filmów:


15. Odległe bębny (Distant Drums) – 1951r.

Western przygodowy; Western traperski.
Odległe bębny to wypadkowa między ekranizacjami Jamesa Fenimore'a Coopera, a westernami traperskimi. Walsh luźno oparł ten film o swój inny obraz pt. Operacja Birma z 1945r. Porucznik marynarki morskiej (Richard Webb) wraz z oddziałem dowodzonym przez kapitana Wyatta (Gary Cooper) biorą udział w trudnej misji wysadzenia fortu na terytorium bezwzględnych Seminolów. Cel zostaje osiągnięty, ale niespodziewany atak Indian odcina Amerykanom możliwość ucieczki statkiem. Tak zaczyna się pełna przygód przeprawa oddziału przez wrogie terytorium. Ciekawa historia dziejąca się na Florydzie została pozbawiona dobrego scenariusza, przez co film należy zaliczyć do nieudanych. Część scen jest po prostu nielogiczna, a zachowanie aktorów mało wiarygodne. Całości nie ratuje ani muzyka Maxa Steinera, ani nawet Gary Cooper, który poziomem dostosował się do reszty kadry. W wątku romantycznym między nim a uratowaną przez oddział panną o imieniu Judy (Mari Aldon) zupełnie brakuje chemii. O tym w jaki sposób na ekranie pokazano Seminolów lepiej w ogóle nie wspominać. Jedynym zaskoczeniem była scena kulminacyjna podwodnej walki na noże. To pierwszy i ostatni słaby western Raoula Walsha jaki widziałem.


14. Saskatchewan – 1954r.

Western przygodowy; Western północny (Northern Western).
Film znamionujący się pięknymi kolorowymi zdjęciami w kanadyjskich plenerach. Oficer Kanadyjskiej Konnej (Alan Ladd), wychowany przez Indian Cree ratuje z opresji pannę (Shelly Winters) o niejasnej przeszłości. W międzyczasie Siouxowie, podbudowani zwycięstwem nad Custerem, przekraczają granicę, żeby zachęcić do walki kanadyjskie plemiona. Oddział czerwonych kurtek musi przedrzeć się przez frontier, by dotrzeć do bezpiecznego fortu. Nie byłoby do czego się w tym westernie przyczepić, gdyby nie to, że jest nudny i niczym nie zaskakuje. Ladd bawi się w kanadyjskiego Old Shatterhanda, wywiązując się z tego zadania, ale nie oferując większych emocji. Jest tu sporo akcji – walki, ataków Indian, szarż kawaleryjskich, czy spływów rzekami za pomocą kanou. Choć trudno o tym filmie cokolwiek więcej napisać, mimo wszystko nadaje się do obejrzenia.


13. Strzały w Arizonie (Gun Furry) – 1953r.

Western przygodowy; Western akcji.
Film akcji nakręcony w technicolorze. Prosty, zgrabny scenariusz miał zapewnić pewien poziom emocji od początku do końca i w zasadzie tak się stało. Po Wojnie Domowej dama z Południa (Donna Reed) podróżuje do Kalifornii wraz z narzeczonym (Rock Hudson) oraz niejakim Slaytonem (Phil Carey) – bandytą, któremu panna wpada w oko. Dyliżans zostaje zatrzymany przez ludzi Slaytona, a dziewczyna porwana. Hudson rozpoczyna pościg w celu odbicia narzeczonej. Western ogląda się szybko, ale całość jest niestety nijaka podobnie jak i sam główny protagonista grany przez Hudsona. W filmie brak poważniejszego przekazu, a przeszłość poszczególnych postaci przedstawiona w kilku dialogach z początkowych scen nie nadaje im specjalnie głębi. Ten film lawiruje gdzieś na granicy A-B, choć mimo wszystko broni się znośnymi zdjęciami i wartką akcją. W drugoplanowej roli pojawia się Lee Marvin, któremu trafiła się dosyć gamoniowata postać – łotra pilnującego kobiet i dającego się im okładać krzesłami.


12. Cheyenne – 1940r.

Western detektywistyczny. Western noir.
Cheyenne znany jest też pod tytułem The Wyoming Kid (jedną z postaci jest Sundance Kid). Główny bohater to szuler, który dostaje ultimatum – ma złapać tajemniczego bandytę o pseudonimie Poeta albo pójdzie za kratki. To przykład westernu Walsha, w którym klimaty noir (wątek detektywistyczny, tajemnicza kobieta, zagadkowe listy) zagrały zdecydowanie na niekorzyść. Zabrakło też charyzmatycznego „westernowego” lidera dla kardy aktorskiej złożonej z Dennisa Morgana, Arthura Kennedy, Jane Wyman, Bruce'a Bennetta i Janis Paige. Mimo nie najgorszego scenariusza, kameralne sceny z miasteczka Cheyenne, biura kompanii przewozowej, wynajmowanych pokoi i saloonów, nie zostały odpowiednio zbilansowane akcją w otwartym terenie. Reżyser nie znalazł dobrego pomysłu na wielokrotnie powtarzający się motyw jazdy dyliżansów i napadów na nie, przez co kilka podobnych do siebie scen daje wrażenie dejawu. Film ogląda się szybko i przyjemnie, ale to nie jest ten poziom, do którego przyzwyczaił mnie Pan Raoul. Tym niemniej detektywistyczne zacięcie i relacje między głównymi bohaterami zapadają w pamięć i przypominają czasy świetności starej filmowej szkoły.


11. Odległy głos trąbki (A Distant Trumpet) – 1964r.

Western kawaleryjski.
Młody absolwent West Poin, porucznik Hazard (Troy Donahuy) zostaje wysłany do fortu na Terytorium Arizony, gdzie amerykańska armia próbuje schwytać zbuntowane oddziały Apaczów pod dowództwem wodza Wojennego Orła. Trudy życia na granicy i żołnierskie obowiązki zmieniają zarówno postrzeganie służby przez młodego oficera, jak i jego uczucia. Superprodukcja wytwórni Warner Brothers, która wydała duże pieniądze, by zapewnić wysoki poziom zarówno artystyczny jak i komercyjny. Raoul Walsh miał być gwarantem sukcesu na miarę najlepszych kawaleryjskich westernów Forda. To zamierzenie nie udało się, ponieważ w filmie nie dostajemy nic nowego, czego nie znalibyśmy z wcześniejszych produkcji. Na plus należy zaliczyć wykorzystanie aktorów indiańskiego pochodzenia i posługiwanie się rdzennymi dialektami Apaczów. Sami Indianie jednak nie byli w tym westernie niczym więcej jak kaskaderami spadającymi z koni od kul kawalerzystów. To czego nie udało się Walshowi w Odległym głosie trąbki, John Ford w tym samym roku dokonał w Jesieni Czejenów. To był ostatni film w karierze Roula Walsha.


10. Szeryf i blondynka (The Sheriff of Fractured Jaw) – 1958r.

Western komediowy.
Angielski dżentelmen (Kenneth More) przybywa do Fractured Jaw na dzikim zachodzie, żeby ratować podupadającą rodzinną firmę zbrojeniową. Nie potrafi strzelać i nie ma pojęcia o zwyczajach westernerów, a mimo to, przez splot zbiegów okoliczności, zostaje szeryfem i zyskuje opinię groźnego przeciwnika. Tym samym wpada w sam środek wojny między dwoma wrogimi ranczerami. Udaje mu się też rozkochać w sobie właścicielkę miejscowego saloonu – piękną i utalentowaną Kate (Jayne Mansfield). Film niezbyt poważny, ale znalazł się w dziesiątce najlepszych kowbojskich dzieł Walsha, bo spełnia swoje zadanie jak należy. Jest nakręcony z kunsztem; prezentuje poczucie humoru na niezłym poziomie; Mansfield rozpieszcza kilkoma nieźle zaaranżowanymi piosenkami, z czego utwór Valley of Love wykonany pośród skalistych kanionów z akompaniamentem echa w tle to majstersztyk, którego nie powstydziłaby się Marilyn Monroe.


9. Syn kaznodziei (The Lawless Breed) – 1952r.

Western biograficzny. Western psychologiczny.
Nakręcony z rozmachem, w technicolorze, będący próbą opisania historii Johna Wesa Hardina – legendarnego karciarza i zabójcy. Jednego z najbardziej śmiercionośnych rewolwerowców w historii dzikiego zachodu (zabił ponoć więcej niż 50 osób). Scenariusz oparty na autobiografii Hardina minął się jednak z prawdą historyczną, a Walsh stworzył obraz romantycznego bandyty, syna kaznodziei (świetny John McIntire), który od zawsze marzył o życiu farmera. W zabójczą pętle wciągnięty został niejako przypadkiem. Trudne relacje z purytańskim ojcem i niezrozumienie ze strony ukochanej stają się początkiem morderczej serii, zakończonej procesem i więzieniem. Widz spotyka się z Wesem w 1898r., gdy ten opuszcza więzienie i udaje się do drukarni z napisaną własnoręcznie historią swojego życia. Mimo tego, że mamy do czynienia z bajką, trzeba docenić trzy rzeczy. Kunszt reżyserski i jakość zdjęć zapewniają przyjemny seans. Spore ilości dialogów nie dają wrażenia filmu przegadanego, a wręcz przeciwnie – ciągną go do góry. I, uwaga, uwaga, Rock Hudson zagrał całkiem przyzwoitą rolę w westernie. Aha, drugoplanową, mówioną rolę dostał tu Lee Van Cleef – chyba jedna z pierwszych takich. Nie znalazłem polskiego tytułu, więc pokusiłem się o własny.


8. Silver River – 1948r.

Western tradycyjny. Western przygodowy.
Ostatni wspólny film Roula Walsha i Errola Flynna opowiada dzieje byłego oficera, który po upokarzającej degradacji postanawia dorobić się na zachodzie. Buduje srebrne imperium i żeni się z wdową po wspólniku (Ann Sheridan). Z zadziornego hazardzisty przeistacza się w potentata-bankiera, by ostatecznie stracić majątek i zaufanie bliskich, a następnie stanąć przed szansą na odkupienie. Mocne strony Silver River to ciekawy scenariusz, niezły rozmach i nietypowa scena kulminacyjna z ogromną liczbą statystów i wątkiem linczu. Do tego - jak to u Walsha bywało najczęściej – muzyką zajął się Max Stainer, który nie zawiódł. Sam Flynn momentami sprawiał wrażenie jakby myślami błądził gdzieś poza kadrem – mimo wszystko pasował do roli. Ann Sheridan i Bruce Bennett też na zadowalającym poziomie. Jednak najjaśniejszą gwiazdą jak zwykle okazał się Thomas Mitchel w roli zapijaczonego adwokata-filozofa. Więcej niż przyzwoity, energetyczny western z historią ujarzmiania amerykańskiego zachodu w tle.


7. Na granicy życia i śmierci (Along the Great Divide) – 1951r.

Western psychologiczny. Western noir.
Walsh po raz czwarty w karierze ubiera film kowbojski w pelerynę stylistyki noir. Pesymistyczna, nerwowa opowieść o praworządnym szeryfie (Kirk Douglas), który eskortuje skazanego (Walter Brenan) przez pustynię, narażając się na ataki zarówno mścicieli jak i własnych ludzi. Film, mimo przeciętnego scenariusza, zaskakuje niezłą grą aktorską, dobrym klimatem i tematyką poruszającą meandry ludzkich instynktów. Podróż przez pustynię, oprócz bycia lawirowaniem między życiem a śmiercią, stanowi alegorię zagłębiania się w bolesną przeszłość; stanowi też zalążek rodzącego się uczucia. Można tutaj dostrzec pewne symptomy późniejszego arcydzieła Anthony Manna pt. Naga ostroga. Jest to pierwsza westernowa rola Kirka Douglasa, któremu wtedy jeszcze było daleko do swego optimum z drugiej połowy lat 50'tych. Mamy tu także nietypową, świetną kreację Waltera Brenana, który w roli starego koniokrada-straceńca wypadł bardzo wiarygodnie. Jakoś mi ten western mocno zapadł w pamięci.


6. Czarny oddział (The Dark Command) – 1940r.

Western tradycyjny. Western wojenny. Western psychologiczny.
W latach 30'tych Raoul Walsh zrobił sobie przerwę na kino gangsterskie. Wrócił do westernu po dekadzie, w 1940r., filmem Czarny Oddział. Podobnie jak dziesięć lat wcześniej w Drodze olbrzymów, tak i tu w głównej roli obsadził Johna Wayne'a, a do pary przydzielił mu Claire Trevor, z którą Duke spotykał się już dwukrotnie w 1939r. na planach Dyliżansu i Powstania w Allegheny. Wayne spisał się świetnie, choć na aktorską gwiazdę numer jeden wyrósł w tym filmie Walter Pidgeon. Wcielił się on w złowieszczego kapitana partyzantki z czasów Wojny Domowej - „Willa” Quantrilla – człowieka, którego ambicje przeistoczyły z nauczyciela w dyktatora plądrującego stany Midwestu. Na wyróżnienie zasługują postacie drugoplanowe, szczególnie Roy Rogers w roli szukającego własnej tożsamości młodzieńca oraz George Hayes grający starego wygę Doca. Reżyserskie umiejętności Walsha zrodziły dynamiczny, trzymający w napięciu western, oparty na prawdziwych wydarzeniach z historii USA.


5. Droga Olbrzymów (The Big Trail) – 1930r.

Western pionierski. Western epicki.
Już w 1930r. Raul Walsh przekuł na taśmę filmową talent Johna Wayne'a, czyli niemal na dekadę przed Johnem Fordem. Co ciekawe młody Wayne nie zawiódł i stworzył wiarygodną, ciekawą kreację w tym ogromnym pionierskim przedsięwzięciu, opowiadającym losy karawany wozów osadniczych jadących z Kansas do Oregonu. Niezbyt dobrze rozpisany scenariusz, problemy z dźwiękiem i zbyt teatralne sceny z dialogami utopiły tego Titanica w oceanie kinowej rentowności. Brak też dzisiaj taśm z najlepszą wersją filmu. Powyższe problemy w żaden sposób jednak nie ujmują wartości artystycznej pionierskiego obrazu Walsha. Mimo wszystko, po tym co pozostało bez wahania można uznać Drogę olbrzymów za kamień milowy westernowej kinematografii. Sceny, w których tabor pokonywał skaliste przepaście i parł mężnie poprzez złowrogi frontier to po dziś dzień czołówka wśród tematyki osadniczej. Fabułę oparto na pierwszym epickim niemym westernie pt. Karawana w reżyserii Jamesa Cruze'a z 1923r.


4. Ścigany (Pursued) – 1947r.

Western psychologiczny. Western noir.
Główny bohater, Jeb (Robert Mitchum) jest sierotą, który wiedzie trudne życie na farmie wraz z przybranym rodzeństwem. Od dziecka ktoś próbuje go zniszczyć i młodzieniec, chcąc zacząć normalne życie musi się uporać z demonami przeszłości. Jeden z najlepszych przykładów wykorzystania stylistyki noir w filmach o dzikim zachodzie. Ścigany (Pursued) z 1947r. to odległy od formalnego kanonu western Raoula Walsha. Tutaj nie znajdziemy żadnego śladu Zane'a Grey'a, Johna Forda czy Johna Wayne'a, tylko zawiłości natury ludzkiej w stylu Zygmunta Freuda i fatum jak u Sofoklesa. Niedoceniony w swoich czasach film, jak i niedoceniona świetna kreacja Roberta Mitchum, dziś uważane są za kultowe i obowiązkowe. Martin Scorsese określił film jako pierwszy prawdziwy western noir. Z kolei Sergio Leone oddał mu hołd w swym największym dziele Pewnego razu na dzikim zachodzie, w postaci dziewczyny śpiewającej piosenkę „Danny Boy”, na podobieństwo Mitchuma w Ściganym.


3. Dwaj z Teksasu (The Tall Men) – 1955r.

Western tradycyjny. Western epicki.
Obraz spędu bydła z Teksasu do Montany, a zarazem męskiej rywalizacji między bohaterami granymi przez Clarka Gable'a i Roberta Ryana. Z westernowego punktu widzenia wyśmienita uczta w klasycznym stylu, produkowana na modłę Rzeki Czerwonej Howarda Hawks'a (producentem był jego brat William). Poziomu arcydzieła z Johnem Waynem Walshowi nie udało się tu osiągnąć, ale zdecydowanie udało mu się wpleść autorskie pomysły i wykorzystać sto procent aktorskiego potencjału. Romantyczne gierki między dwójką głównych bohaterów i panną graną przez Jane Russel nieoczekiwanie ciągną film do góry. Nie ma tu infantylnych końskich zalotów w stylu Drogi do San Juan Forda czy Wyjętego spod prawa Hughes'a, tylko dojrzała rozprawa o wyborze między bogatym, ambitnym, lecz nieukształtowanym emocjonalnie Ryanem a twardym, pewnym siebie minimalistą – Gablem. W pamięci też na długo zostaje scena, gdy bracia Clint i Col trafiają na drzewo z wisielcami, co Col kwituje słowami: „Chyba zbliżamy się do cywilizacji.” - cały Walsh.


2. Umarli w butach (They Died with Their Boots On) – 1941r.

Western kawaleryjski. Western wojenny.
Chyba najgorsza rola Anthony Quinna jaką oglądałem w życiu, a także najmniej prawdziwa spośród mi znanych wariacja na temat George Custera. A jednak film Walsha broni się po dziś dzień jak żaden inny. Tylko John Ford może pochwalić się wybitniejszymi westernami kawaleryjskimi, bo Umarli w butach mają to coś, czego szuka się w filmach o dzikim zachodzie. Najlepsza westernowa kreacja Erola Flynna wespół z dobrze mu znaną z planów filmowych Olivią de Havilland. Świetna i chyba pierwsza westernowa rola Arthura Kennedy'ego. Jedyna westernowa rola Sydneya Greenstreeta. Jak zawsze przekonująca Hattie McDaniel. Do tego dudniące w uszach wagnerowskie partytury mistrza Maxa Steinera. Energetyczny scenariusz Aeneaasa MacKenzie i Wally'ego Kline'a. Wyczucie i kunszt reżyserski Walsha, który kontynuował tematykę historyczno-wojskową zapoczątkowaną westernem Czarny Oddział. Ten film to romantyczna, lekko przerysowana i podszyta nienachalnym poczuciem humoru opowieść o słynnym dowódcy, od czasów, gdy wstąpił do West Point, poprzez heroiczne wyczyny w trakcie Wojny Domowej, aż po dramatyczną porażkę i śmierć nad rzeką Little Bighorn. Porażkę, o którą jednak reżyser nie miał odwagi go oskarżyć. Łakomy kąsek zarówno dla historyków jak i krytyków. Jest tu o czym pisać.


1. Terytorium Colorado (Colorado Territory) – 1949r.

Western psychologiczny; Western noir.
Dla mnie arcydzieło. Historia inspirowana gangsterską superprodukcją tego samego reżysera z 1941r. pt. High Sierra. Motyw ukazania w przychylnym świetlne bandyty chcącego rozstać się z niechlubną profesją. Bohaterowi granemu przez Joela McCrea przed złodziejską emeryturą zostaje jeszcze ostatni skok. Nie wszystko jednak idzie tak, jak powinno. Walsh umiejętnie łączy w tym westernie kino akcji z rozprawą na temat poświęcenia i zaufania, no i wiadome – miłości. Scena kulminacyjna, rozgrywająca się pośród skalistych plenerów to wizualny majstersztyk, podobnie jak gra Joela McCrea. McCrea należał do aktorów, którzy najwiarygodniej oddawali ducha westernerów i w tym filmie niewątpliwie to udowodnił. Jako dodatkowy plus należy zaliczyć mroczne wątki romantyczne, z elementami miłości fatalnej, która w połączeniu z życiem poza prawem zwykle prowadzi do nieuniknionej tragedii. Ode mnie medal za przekaz, zgrabną fabułę i mistrzowskie zakończenie. To jeden z najbardziej pesymistycznych westernów epoki klasycznej.


wtorek, 18 września 2018

Django (Django: Unchained) - 2012r.

(Artykuł archiwalny z 2013r.)


W pewnym momencie Tarantino zaczął przypominać Spielberga. Już dawno wyrwał się z tej swojej gangsterskiej, grindhouse'owej niszy i zaczął robić filmy mainstreamowe, oscarowe, pozostając mimo wszystko niezależnym w przekazie. Bardzo lubię filmy, w których jakaś, pokrzywdzona przez dzieje mniejszość chwyta za broń (zarówno tą dosłowną, palną, jak i prawną czy gospodarczą) i na przekór tego, co się czyta w podręcznikach, robi koło pióra swoim oprawcom. U Spielberga to wszystko było o wiele poważniejsze, dramatyczne; u Tarantino jest przerysowane, ubrane w szyderczy płaszcz, jednak i tu i tu, równie przejmujące. Obaj twórcy, gdy już robią film o Czarnych niewolnikach, to mamy gwarancję, że znajdą się tam sceny mrożące krew w żyłach, ilustrujące najgorszą prawdę o tym, co ludzie mogą robić innym ludziom. Gdy robią film o Żydach – zapewne nie zabraknie w nim holokaustu, bez względu na to, czy dokona się on ręką nazistów, czy samych Izraelitów. Robienie filmów, w których porusza się tak delikatną tematykę, często objętą tabu, to ogromna odpowiedzialność i wielkie wyzwanie dla reżysera. Tarantino radzi sobie z tym świetnie, ba, potrafi wyrwać za to najważniejsze w świecie filmowym nagrody.
            Django (Django Unchained) to film z 2012r., który jest kolejnym po Bękartach Wojny artystycznym i komercyjnym sukcesem Tarantino. Od Bękartów Wojny jest moim zdaniem ciut lepszy, mimo iż mniej przewrotny, co w twórczości pana Quentina jest zwykle na plus. Django to piekielnie udany antywestern, który polemizuje nie tylko z konwencją klasyczną, ale i ze spaghetti westernem, a nawet z samymi antywesternami. Nazwał bym go quentinsternem ;) Tak czy siak, Tarantino dokonał rzeczy godnej podziwu. Zrobił oryginalny western, w którym od pierwszej do ostatniej sceny mamy do czynienia z autorskimi pomysłami, jak bez udziału cyfrowych efektów specjalnych pokazać inaczej coś, co pokazano w ciągu ostatnich stu lat na wszelkie możliwe sposoby. Brawo.
            Głównymi bohaterami są ekscentryczny łowca nagród Dr. Shultz (rewelacyjny Christoph Waltz) oraz jego podopieczny, niewolnik, którego wyzwolił – Django (Jamie Fox). Jest to więc nawiązanie do popularnego filmu Sergio Corbucciego pod tym samym tytułem, ale nie jest to remake.
            Podczas boomu na Django, czyli po jego premierze, naczytałem się wielu recenzji, nie chciało mi się tym samym wtedy o filmie pisać. Skoro emocje opadły, czas na kilka dodatkowych przemyśleń ode mnie. Wybaczcie, że ta notka jest taka poszarpana merytorycznie.
            Bardzo podoba mi się pomysł z niemieckim dentystą jako łowcą nagród. Niby to takie nietypowe, przerysowane – Niemiec na Dzikim Zachodzie, ale takich przypadków wbrew pozorom było sporo. W ogóle nie wiem, czy wiecie, ale historia Niemców w USA jest ciekawa. Swoje zrobiła reformacja, która podzieliła Niemcy na zwolenników katolicyzmu i luteranizmu – w późniejszych wiekach z powodów religijnych i ekonomicznych wielu Niemców zdecydowało się na podróż do Nowego Świata. Ale najciekawszą kwestią jest chyba udział Niemców w Wojnie o Niepodległość. Między XVI a XIX w. istniało takie niemieckie państwo o nazwie Hesja-Kessel. W XVIII wieku liczyło trzysta tysięcy mieszkańców, z czego czterdzieści tysięcy stanowili – uwaga - zawodowi żołnierze! Landgrafowie Hesji wypożyczali za pieniądze swoich wojaków na wiele europejskich frontów; ale też i za ocean. Ponad połowa brytyjskiej armii walczącej z amerykańskimi koloniami (bodaj 16 z 30 tysięcy żołnierzy) to byli Hesi, wcale nie Anglicy! Po wojnie lwia część Hesów nie wróciła do domu, tylko osiadła w Stanach, stając się jedną z większych grup narodowościowych tworzących wolne USA. Przetarli tym samym szlaki dla dalszych migracji i wycieczek za ocean dla swych rodaków, których największa fala zalała Amerykę w połowie XIX w. czyli właśnie w epoce dzikiego zachodu. Tak więc historia z czarną Broomhildą i jej właścicielką, która nauczyła ją niemieckiego to raczej nic niezwykłego.
            Inna kwestia dotyczy „Mandingo Fighting”. Bardzo podoba mi się pomysł czarnych gladiatorów, jednak nie jestem do końca pewien, czy coś takiego faktycznie istniało. Poszperałem trochę na ten temat w necie i dotarłem do opracowania profesor Edny Greene Medford z University of Maryland, specjalistki od historii amerykańskiego niewolnictwa i Wojny Secesyjnej. Pani profesor pisze, że nie ma żadnych źródeł opisujących coś takiego jak „Walki Mandingo”. Jest możliwe, że jakieś walki niewolników organizowano, ale po pierwsze nie nazwało się to „Mandingo Fighting”, a po drugie trudno wyobrazić sobie, aby odbywały się one na śmierć i życie. Powód jest bardzo prozaiczny – ekonomia. W połowie XIXw., czyli w epoce walki z handlem i przerzutem ludzkiego towaru z Afryki do Indii Zachodnich, niewolnicy byli towarem drogim. Trudno wyobrazić sobie, aby plantatorzy chcieli łożyć na wyżywienie i wyszkolenie wojowników, by stracić ich w pierwszej walce. No, ale kto wie, w przypadku takich znudzonych życiem potentatów jak Candy, nie jest to wykluczone. Jako ciekawostkę dodam, że Tarantino musiał się już wcześniej interesować Mandingo. W Jackie Brown jest taki koleś Winston (grany przez Tommy „Tiny” Listera), o którym Samuel L. Jackson mówi: „Who's that Mandingo-looking nigger you got up there on that picture with you?” (czyli „Kim jest ten wyglądający jak Mandingo czarnuch, który stoi obok ciebie na zdęciu?”).
            Tarantino świetnie pokazał zależności między Białymi i Czarnymi. Podoba mi się ten odcień szary, który stanowiły jednostki nieprzeciętne. Już abstrahuję od czarnoskórego łowcy głów, którym był Django, ale np. uprzywilejowani wojownicy Mandingo; wpływowe, ekskluzywne kurtyzany; czarni dozorcy niewolników, którymi gardzili także czarni; majordomus Stephen (świetny Samuel L. Jackson), który miał tak dużą władzę w Candyland, że nawet Calvin (rewelacyjny Di Caprio) go słuchał i pozwalał mu na bardzo wiele. Ładne dziewczyny lub te posiadające niezwykłe umiejętności (jak znajomość niemieckiego Broomhildy) nie pracowały w polu, tylko w rezydencji. To wszystko zostało pokazane bardzo zgrabnie i mimo pewnych naciągnięć (vide „Mandingo Fighters”) widać wyśmienity risercz.

           Nie zabrakło też scen i wątków humorystycznych. Większość dialogów Waltza, to (podobnie jak w Bękartach Wojny) wyśmienite, dowcipne kwestie, z typową dla niego kurtuazją i przekąsem. Rozbawiła mnie rólka Franco Nero i jego wymiana zdań z Jamie Foxem (Django-pierwowzór i Django-rozkuty). W ten sposób, niejako bezpośrednio, Tarantino oddał hołd jednemu z najpopularniejszych Spaghetti Westernów i jednemu z najbardziej inspirujących Westernów w ogóle.
            Ścieżka dźwiękowa jest świetnym miksem włoskiego Westernu z nowoczesnymi rytmami. Quentin ma dar dobierania pozornie niepasujących do siebie utworów w taki sposób, że pasują. W filmie możemy usłyszeć zarówno oryginalne nuty z filmowego pierwowzoru, jak choćby Django czy La Corsa Luisa Bacalova, poprzez kilka utworów z innych westernów, jak skomponowane przez Ennio Morricone The Braying Mule z filmu Two Mules for Sister Sara, kończąc na rapowym 100 Black Coffins w wykonaniu Ricka Rossa, świetnie oddającym klimat czarnoskórej społeczności.
            Chyba nie ma sensu pisać więcej o filmie, o którym napisano już wszystko?