Sergio
Leone, choć nie był pierwszym włoskim reżyserem kręcącym westerny, zawiesił
poprzeczkę na tyle wysoko, że kolejni twórcy z Italii musieli wspinać się na
wyżyny warsztatu, by sprostać oczekiwaniom rozmiłowanej w nowym-starym gatunku
widowni. Film Dni geniwu (I giorni dell'ira) z 1967r. w reżyserii
Tonino Valerii'ego to przykład mądrego wykorzystania dostępnych środków,
motywów i doświadczeń. Twórcy starannie wyważyli każdy składnik, dzięki czemu
zadowoleni z seansu powinni być zarówno miłośnicy starej klasyki jak i fani
antywestrenu.
Akcja dzieje się w miasteczku
Clifton, gdzie panuje pozorny ład i porządek. Prawa pilnuje szeryf Nigel (Nino
Nini), a o czystość na ulicach dba młodzieniec Scott (Guliano Gemma). Scott
jest bękartem i synem kurtyzany. Mieszkańcy nie mają o nim dobrego zdania i
traktują go jak popychadło. Sytuacja zmienia się, gdy do Clifton przyjeżdża
tajemniczy rewolwerowiec Frank Talby (świetny Lee van Cleef). Scott po raz
pierwszy w życiu spotyka osobę, która dostrzega w nim potencjał i odnosi się do
niego z szacunkiem. Młodzieniec, fascynujący się pojedynkami strzeleckimi i
legendami o rewolwerowcach, postanawia wykorzystać okazję i z pomocą Talbiego
odmienić swoje nędzne życie.
Tonino Valerii w Dniach gniewu
nie odkrywa Ameryki, ale umiejętnie wykorzystuje motywy zarówno z klasycznych
jak i rodzimych westernów. Osią filmu jest relacja uczeń-mistrz, która powstaje
po spotkaniu Scotta i Talbiego. Motyw rewolwerowca uczącego rzemiosła lokalnego
młokosa to nic nowego, wystarczy wymienić Gwiazdę Szeryfa Anthony
Manna czy Rewolwerowców George'a Waggnera, gdzie takie wątki się
pojawiły. Jednak Valerii zamienia wątek w kamień węgielny fabuły, a także rozwija
go i łączy z tradycją pojedynków rewolwerowych, sztuczek, a także innowacją
broni palnej. Ten profesjonalizm i nawiązanie do legendy o Docu Holliday'u oraz
rozbicie nauki na lekcje i wmieszanie w to różnego rodzaju pojedynków jest
najmocniejszą stroną Dni Gniewu. Z sentymentem wspominam czasy świetności
chińskich martiali ze stajni Show Brothers czy Golden Harvest. Powstawały wtedy
dziesiątki podobnych filmów – rozbitą na etapy i pojedynki koncepcję nauki w
identyczny sposób uprawiano na wschodnioazjatyckiej ziemi. Do głowy też od razu
przychodzą tarantinowskie Django i Kill Bill –
gdzie relacja mistrz-uczeń ugryziona została równie ciekawie i inspirowało ją
zarówno kino azjatyckie jak i właśnie spagwest.
Druga rzecz to aktorzy. Rozsądni
producenci i reżyserzy świetnie rozumieją, że to, co raz osiągnęło sukces,
osiągnie go po raz drugi, trzeci czy n'ty. No właśnie, najjaśniejszym punktem
omawianego spektaklu jest wg mnie Lee Van Cleef. Na przestrzeni lat
pięćdziesiątych ten charakterystyczny aktor zagrał dziesiątki świetnych epizodów
w westernach klasycznych i psychologicznych. W tamtych czasach brakowało jednak
scenariuszy i postaci, dla których warto byłoby go obsadzać w rolach głównych
na większą skalę. W latach sześćdziesiątych, w epoce filmowych łowców głów,
brutalnych mścicieli i profesjonalistów, gdy Cleef miał z jednej strony bogate
doświadczenie, a z drugiej świeżość i głód pierwszoplanowych ról - osiągnął
sukces właśnie we włoskich produkcjach. Sędziwy wygląd i nienaganna sylwetka
predysponowały go do takich postaci, a drapieżny błysk w oczach i szyderczy
uśmiech stały się znakiem rozpoznawczym. Po sukcesach występów w Za kilka
dolarów więcej Leone, Colorado Sollimy czy Śmierć
jeździ konno Petroniego (tutaj też był mentorem dla żądnego zemsty
młokosa) stał się symbolem gatunku.
Zupełnie inaczej zaprezentował się
Guliano Gemma w roli Scotta Mary. Rolę miał trudną i zagrał nieco teatralnie,
jakby jego postać była oderwana od rzeczywistości. Ale ja myślę, że o to
chodziło reżyserowi – to miał być ten przebojowy gość z Pistoletu dla
Ringa Tessariego, skaczący przez stoły, robiący fikołki i kręcący
rewolwerem, z głupkowatą miną i cwaniackim uśmieszkiem na ustach. Bo tamta rola
była po prostu świetna i zrobiła furorę – w późniejszym Powrocie Ringa,
gdzie Gemma pozował na mrocznego włóczęgę na wzór Eastwooda z Garści
Dolarów, wypadł już moim zdaniem słabiej. Oczywiście Scott Mary to nie
jest cyniczny i egoistyczny luzak jak Ringo, nie jest też karykaturą
westernowego bohatera. Reprezentuje nurt „od zera do bohatera” - który to motyw
literacki i filmowy zawsze cieszył się dużą sympatią czytelników i widzów.
Kolejnym godnym uwagi
elementem filmu jest muzyka, czyli to, bez czego spaghetti westerny straciłyby
lwią część popularności i blasku. Tym razem nie Ennio Morricone, a Riz Ortolani
zajął się kompozycjami. Nie oszukujmy się, tutaj też czuć w melodiach
morriconowski styl, ale jednak nie tak spektakularny i rzucający się w uszy jak
to było w filmach Leone czy Corbucciego. W Dniach gniewu muzyka jakby stanowi
symbiozę ze scenerią, plenerami i wydarzeniami. Gdy trzeba przyspieszyć, nadaje
właściwe tempo, a gdy jest czas by zwolnić, subtelnie buduje napięcie przed
kolejnymi zwrotami akcji. Nie wyrywa się przed kadr, ale i zapada w pamięć.
Na koniec jeszcze kilka ciekawostek,
które zauważyłem w tym filmie. Warto zwrócić uwagę w jaki sposób Talby w
niektórych scenach chowa rewolwery. W przeciwieństwie do Scotta, który
fascynuje się sztuczkami i robieniem obrotów, on chwyta je na wzór
rewolwerowców z czasów starego kina. Najlepszym przykładem jest William S. Hart z filmów takich jak Bramy Piekła (Hell's Hinges) z
1916r. czy Szeryf z Yellow Dog (The Return of Draw Egan) z tego samego roku. Bohaterzy grani przez Harta po każdym pojedynku lekko podrzucali pistolety i łapali je
wpół po czym wsadzali do kabur. To samo tyczy się kwestii rewolweru Doca
Hollidaya, który Scott dostaje w prezencie od starego opiekuna Murpha (Walter
Rilla). Ten colt rzekomo zawiera sztuczki trzech pokoleń rewolwerowców wraz z
modyfikacjami dokonanymi przez kolejnych legendarnych szeryfów i bohaterów
(zmodyfikowany kurek, obcięta lufa etc.). To dobry przykład riserczu historii
dzikiego zachodu co w spaghetti westernach, poza kilkoma wyjątkami, stało na
niezadowalającym poziomie. Do tego jeszcze pojedynek na rozpędzonych koniach z
nabijaniem karabinów odprzodowych, czarnoprochowych – niespodziewane
scenograficzno-obyczajowe nawiązanie do czasów sprzed wojny secesyjnej.
Film Dni Gniewu należy
do grupy wysoko cenionych przeze mnie spaghetti westernów. Nie z uwagi na
scenariusz, reżyserię, aktorstwo, montaż czy muzykę, które oczywiście są na
przyzwoitym poziomie. Tylko właśnie na fakt, w jak poważny i honorowy sposób
twórcy potraktowali gatunek. Bez przegięć, bez niepotrzebnego lawirowania na
granicy absurdu. Z ogromem serca włożonym w przygotowanie tej opowieści i
wgryzieniem się w historie, legendy i wątki z amerykańskiego pogranicza. Z
oryginalnymi pomysłami, ale bez rezygnowania z tego, co we włoskim westernie
najlepsze, czyli strzelanin, bijatyk i saloonowej atmosfery. Gorąco polecam.