sobota, 16 grudnia 2017

Mąż Indianki (The Squaw Man) - 1914r.

Mąż Indianki (The Squaw Man) z 1914r. stał się kamieniem milowym kinematografii, a przy okazji westernem pełnym ciekawostek. To pierwszy film fabularny nakręcony w Hollywood. W ogóle westerny w czasach kina niemego miały w sobie gen przełomowości, bo przecież pierwszym filmem fabularnym w dziejach światowej kinematografii też był western, a dokładnie western australijski pt. Gang Kelly'ego (The Story of Kelly Gang) z 1906r. w reżyserii Charlesa Taita. Przy okazji Mąż Indianki jest też debiutem za kamerą Cecila B. DeMille'a, reżysera który w Hollywood zrobił potem dużą karierę, a jego dzieła powstawały jeszcze niemal pół wieku. Pierwowzorem dla Squaw Man był broadweyowski spektakl pod tym samym tytułem z 1905r., na podstawie którego powstała powieść, a także trzy ekranizacje – wszystkie autorstwa Cecila DeMille’a.
         Film opowiada dzieje angielskiego dżentelmena, Jamesa Wynnegate'a (przyzwoita rola Dustina Farnuma), który ratując honor rodziny, bierze na siebie odpowiedzialność za zdefraudowanie pieniędzy i pod przybranym imieniem Jim Carston emigruje do Ameryki. W Nowym Jorku ratuje przed kieszonkowcami pewnego ranczera, który w zamian proponuje mu wspólny wyjazd na zachód. Jim przyjmuje propozycję i wyrusza do Wyoming, gdzie podejmuje pracę jako nadzorca. Szybko wdaje się w konflikt z rewolwerowcem Cashem Hawkingsem (świetny epizod Williama Elmera) i zakochuje się w Indiance Nat-U-Ritch (bardzo dobra Red Wing), po tym jak dziewczyna ratuje mu życie. W międzyczasie w Europie ginie sir Henry – hrabia rodu Kerhill. Rodzina postanawia odszukać Jima będącego spadkobiercą tytułu i sprowadzić go z powrotem do Anglii.
         Film ma w sobie pewną wzorcowość i charakterystykę, w której można doszukać się fragmentów innych widowisk, zarówno tych sprzed jak i tych po roku 1914. Realizuje doktrynę „go west” i choć dzieje się w czasach zmierzchu dzikiego zachodu (na moje oko to pierwsza dekada XXw) to jest obrazem tak uniwersalnym, że po zmianie kilku drobnych szczegółów, tę historię równie dobrze można byłoby datować na początek XIXw. lub na połowę wieku XX. Głównym bohaterem jest europejski wyrzutek, zmuszony do poszukiwania szczęścia za oceanem – no klasyczny motyw epickich fabuł filmowych, takich jak Za Horyzontem Rona Howarda. Brak tu jeszcze rozmachu, ale nie da się nie odczuć wagi scenariusza, w którym znalazły się zarówno gonitwy koni w Anglii; oceaniczny rejs statkiem; nowojorskie bankiety; przygody w saloonach, na ranczach i w dzikich ostępach Yellowstone albo indiańskich obozach.
         Co jeszcze? Są tu pierwiastki, które inspirowały ówczesne amerykańskie kino, szczególnie tematyka indiańska i magia ekranu. Nie zabrakło sztuczek wizualnych jak choćby scena, w której obraz podzielony jest na dwie części, gdzie po prawej stronie widzimy snującego opowieść Jima, a po lewej flashbacki z jego pamięci. Jest tu sporo Jamesa Younga Deera – ba! gra tu w końcu jego żona Princess Red Wing, a jej rola nawiązuje do Poświęcenia Białego Jelenia. Związek Nat-U-Ritch i Jima Carstona ukazano jako tragiczny, ponieważ oboje należą do innych cywilizacji (są przeznaczeni do odmiennych celów). U Deera też katalizatorem dramatu była wiadomość, że Biały mąż dziedziczy spadek w Londynie, co posunęło indiańską żonę do próby samobójczej. Gdy wspomnimy wyśmienitą Ramonę Griffitha (tam notabene też wystąpiła Red Wing), gdzie miłość między Indianinem i Latynoską doprowadziła małżonków do tragedii – widzimy, że ówczesne ekranowe mieszane małżeństwa nie kończyły się happy endem i był to mocny trend w kinie. W ogóle świetne jest to, że w czasach debiutu DeMille'a wciąż jeszcze możemy delektować się sporą niezależnością twórczą, bo przecież w epoce kodu mieszane związki sprowadzano raczej do tła dla fabuł jak w fordowskiem Dyliżansie, a o takie mocno uwypuklone jak ten z Pojedynku w słońcu Vidora było raczej trudno, no i podobnie nie kończyły się zbyt szczęśliwie.
         Słabszą stroną omawianego filmu jest dla mnie Dustin Farnum. Zagrał przyzwoicie, ale nie przekonał mnie. Brakowało mu charyzmy i emanował typowym dla kina niemego scenicznym stylem aktorzenia. Czasem się to sprawdzało, ale akurat w tym przypadku, ekranizując sztukę broadweyowską, twórcom powinno zależeć na odcięciu teatralnej pępowiny i stworzeniu czegoś zupełnie nowego. Czterdziestoletni wówczas Farnum, zamiast dodawać wydarzeniom świeżości i epickości, czynił je bardziej kameralnymi niż wynikało to z pracy kamery. Główna rola prosiła się moim zdaniem o kogoś młodszego, nie zmanierowanego tak bardzo rutyną teatralną. Kreacji w stylu Ricardo Corteza z Pony Express. Z drugiej strony ekranowa partnerka Farnuma czyli Lillian St. Cyr też była wtedy po czterdziestce. Red Wing w roli Nat-U-Ritch sprawdziła się jednak lepiej. Ta charakterystyczna aktorka w indiańskich rolach wypadała wyjątkowo naturalnie – do tego wyróżniała się drobną figurą i świetnie dobranymi strojami i fryzurami, co kamera bardzo lubiła. Należy też docenić fakt, że zaufaniem darzyli ją najważniejsi westernowi twórcy omawianego okresu.
Poza głównymi bohaterami w oczy rzuca się drugi plan, czyli aktorzy charakterystyczni dla filmów DeMille’a. William Elmer w roli złego Hawkingsa i Winifred Kingstone jako Lady Diana. Cała ta ekipa wystąpiła jeszcze w tym samym roku w innym znanym westernie DeMille’a pt. Wirgińczyk (The Virginian). W tamtym filmie role podobnie się rozkładały, bo Farnum znów gwiazdował, Elmer grał złego Trampasa, a Kingstone piękną, wykształconą Molly. No i w Wirgińczyku też najmniej podobał mi się odtwarzający tytułową rolę Farnum, więc jak widać nie jest to mój typ gwiazdora.

         Podsumowując, The Squaw Man to tytuł, o którym można pisać i pisać. Rozkładać poszczególne sceny i aktorów na czynniki pierwsze i porównywać do innych. I naprawdę coś w tym jest, że Męża Indianki okrzyknięto pierwszym filmem fabularnym - czyli posiadającym nie tylko odpowiednią długość (ok. godziny), ale też i szereg cech w scenariuszu, montażu i grze aktorów – bo od razu przychodzą do głowy porównania z tym, co kiedyś już tam się widziało. Dodam, że to więcej niż western. Jednocześnie film przygodowy i melodramat. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla maniaków kina. Polecam.


sobota, 2 grudnia 2017

Synowie prerii (Tumbleweeds) - 1925r. i Trzech złych ludzi (3 Bad Men) - 1926r.

Poniższy artykuł jest westernową częścią zbiorowej pracy opisującej 12 filmów z epoki kina niemego opublikowanej na blogu Panorama Kina. Tytuł artykułu to Rozkosze Kina Niemego, a całość możecie przeczytać TU.


Synowie Prerii (Tumbleweeds) - 1925r.
Produkcja - William S. Hart (Reżyseria – King Baggot);

Czy to nie ciekawe, że jeden z najwspanialszych westernów kina niemego Synowie Prerii (Tumbleweeds) to zarazem ostatni film w długiej i owocnej karierze Williama Harta? Warto obejrzeć, oprócz tej z 1925r., wersję z 1939r., z dograną wzruszającą przedmową Harta, w której już jako 75'latek opowiada o swoich odczuciach związanych z kręceniem filmów.
         Nigdzie nie znalazłem tłumaczenia tytułu Tumbleweeds, więc postanowiłem to zrobić samemu. Tumbleweeds to takie krzaczki na prerii, zwane potocznie w polskim języku słowem biegacze, ale zostawiamy dosłowne tłumaczenia. Tytuł można byłoby przetłumaczyć jako Kowboje, bo właśnie słowem tumbleweeds określano panów przeganiających bydło wzdłuż frontieru. Nie oddawałby to jednak ducha filmu, a poza tym jest już taki western z J. Waynem. Tumbleweeds to mężczyźni odłączeni od rodzin, zwykle w bardzo młodym wieku, przemierzający puste pogranicze, niczym te samotne kępki trawy oderwane od korzeni i niesione przez wiatr. Tacy właśnie synowie prerii.
         Synowie Prerii są na swój sposób dziełem wyjątkowym – zrównoważonym, nowatorskim i uniwersalnym. Podejmują tematykę kowbojstwa, jako stylu życia mężczyzn pogranicza i zderzenia ich z nadchodzącą cywilizacją. To, co w pierwszych dekadach westernu najbardziej ciekawiło widzów. Główny bohater filmu, Don Carver (wyśmienity William Hart), zakochuje się w młodej dziewczynie o imieniu Molly Lassiter (niezła Barbara Bedford) i postanawia zapuścić korzenie. Nadarza się okazja, bo na terytorium Oklahomy ogłoszono wyścig po ziemie należące wcześniej do Indian Cherokee. No i właśnie, w filmie pojawia się historyczny wątek wyścigu po ziemie (tzw. land rush). Później wielokrotnie wykorzystywany w hollywoodzkich produkcjach: vide Cimarron Wesley’a Rugglesa z 1931r. (też wersja w reżyserii Anthony Manna z 1960r), Za horyzontem (Far and Away) Rona Howarda z 1992r., no i w nieco innym kontekście w Trzech złych ludziach (3 Bad Men) Johna Forda z 1926r.
         No i jeszcze kilka słów o głównych aktorach – William Hart i Lucien Littlefield zagrali niezapomniane role. Carver to typowy ramrod – doświadczony szef, twardy, o solidnym kręgosłupie moralnym i zdolnościach interpersonalnych. Z kolei Kentucky to dziecko prerii – kowboj z krwi i kości – umorusany brudem, prosty i szczery do bólu, wychodząc do ludzi nieco fajtłapowaty. Trochę przypominający kaprala Casey z Żelaznego Konia (Iron Horse) Johna Forda z 1924r. Jak to zwykle u takich gości bywa niepewnie czują się w towarzystwie kobiet. Błyskawicznie pakują się w kłopoty i dają we znaki lokalnym szwarccharakterom. Zarówno fabularnie jak i aktorsko obaj panowie perfekcyjnie się uzupełniają: bawią i wzruszają.



Trzech złych ludzi (3 Bad Men) - 1926r.
Reżyseria – John Ford;

No właśnie - na temat podwójnego artykułu z premedytacją wybrałem Tumbleweeds i 3 Bad Men, bo ten drugi film to dobry przykład podpatrywania kolegów po fachu. Jeśli ktoś jeszcze do kompletu wcześniej odświeży The Covered Wagon z 1923r. Jamesa Cruze'a, to już zupełnie będzie mógł oglądać dzieło Forda, raz za razem wyłapując sceny, motywy i cechy postaci zapożyczone z wcześniejszych westernów. W Trzech Złych Ludziach Ford opowiada o wędrówce osadników, nęconych odkrytym przez Custera złotem w Black Hills. Wiele scen, szczególnie tych z kawalkadą wozów, dorównuje rozmachem Karawanie. Reżyser odchodzi od przypinania bohaterom oczywistej symboliki. Odwraca wizerunek dobrych i złych, tych pierwszych ubierając w stroje szajki zbirów, a drugich w eleganckie garnitury i cynowe gwiazdy. Robił to już częściowo w Żelaznym Koniu. Podobne zabiegi działy się u innych, równoległych twórców. Np. w filmie z Tomem Mixem Napad na K&A ekspres (The Great K&A Train Robbery) z 1926r. zło też czaiło się za fasadą elegancji i perfum.
          Do tego znów dochodzi kwestia wyścigu po ziemię, której Ford jakby troszkę pozazdrościł Williamowi Hartowi. W Synach prerii to było coś spektakularnego, ale przede wszystkim symbolicznego. Miało fascynować i wzruszać. Patrzcie – mówił Hart – tu gdzie jeszcze dekadę temu wiatr przeganiał krzaki, a rządy sprawowali dumni Indianie, teraz zjechał cały przekrój społecznych warstw, by stoczyć „uczciwą” grę i stać się protoplastami nowej społeczności. A biedni synowie prerii albo się do tego przyzwyczają albo odejdą w zapomnienie. U Forda to jest klasyczna gorączka złota. Ludziska próbują się oszwabić wszelkimi możliwymi metodami, a gdy pada symboliczny wystrzał z armaty – ruszają na bój jak gladiatorzy. Wozy się przewracają, konie wzajemnie tratują, a dzieci wypadają z rąk matkom.
         W krótkiej notce nie sposób napisać o wszystkim. Warto jednak zwrócić uwagę na przyjemną grę aktorów, z których najlepiej wypada Tom Santschi. Jego postać to „Bull” Stanley – szef tytułowej trójki złoczyńców, która dołącza do karawany. Panowie są świadkami napaści koniokradów na jeden z wozów, gdzie ginie jego właściciel – osadnik Carlton. Ratują córkę zabitego - Lee (niezła Olive Borden). Z czasem zaczynają ją traktować jak własne dziecko, zmieniając nieco podejście do życia. Kolejnym wartym wymienienia aktorem jest George O’Brien grający młodego kowboja Dana. Ten młodzieniec świetnie sprawdził się już w fordowskim Żelaznym Koniu. W Trzech złych ludziach znów dostał szansę i zagrał świetnie. Do czasów Johna Wayne'a nikt tak dobrze nie wkomponował się w filozofię fordowskiego protagonisty. Także John F. McDonald znany z nieco infantylnej roli majstra w Żelaznym Koniu, tutaj moim zdaniem wypada dużo ciekawiej, choć z typową dla siebie pozą „poczciwego, umorusanego brudem chłopa”.




         Dwie świetne historie opowiedziane przez dwóch świetnych twórców – gorąco polecam.