Mąż Indianki (The
Squaw Man) z 1914r. stał się kamieniem milowym kinematografii,
a przy okazji westernem pełnym ciekawostek. To
pierwszy film fabularny nakręcony w Hollywood. W ogóle westerny w
czasach kina niemego miały w sobie gen przełomowości, bo przecież
pierwszym filmem fabularnym w dziejach światowej kinematografii też
był western, a dokładnie western australijski pt. Gang Kelly'ego
(The Story of Kelly Gang) z 1906r. w reżyserii Charlesa Taita.
Przy okazji Mąż Indianki jest też debiutem za kamerą
Cecila B. DeMille'a, reżysera który w Hollywood zrobił potem dużą
karierę, a jego dzieła powstawały jeszcze niemal pół wieku.
Pierwowzorem dla Squaw Man był broadweyowski spektakl pod tym
samym tytułem z 1905r., na podstawie którego powstała
powieść, a także trzy ekranizacje – wszystkie autorstwa Cecila
DeMille’a.
Film opowiada dzieje
angielskiego dżentelmena, Jamesa Wynnegate'a (przyzwoita rola
Dustina Farnuma), który ratując honor rodziny, bierze na siebie
odpowiedzialność za zdefraudowanie pieniędzy i pod przybranym
imieniem Jim Carston emigruje do Ameryki. W Nowym Jorku ratuje przed
kieszonkowcami pewnego ranczera, który w zamian proponuje mu wspólny
wyjazd na zachód. Jim przyjmuje propozycję i wyrusza do Wyoming,
gdzie podejmuje pracę jako nadzorca. Szybko wdaje się w konflikt z
rewolwerowcem Cashem Hawkingsem (świetny epizod Williama Elmera) i
zakochuje się w Indiance Nat-U-Ritch (bardzo dobra Red Wing), po tym
jak dziewczyna ratuje mu życie. W międzyczasie w Europie ginie sir
Henry – hrabia rodu Kerhill. Rodzina postanawia odszukać Jima
będącego spadkobiercą tytułu i sprowadzić go z powrotem do
Anglii.
Film ma w sobie pewną
wzorcowość i charakterystykę, w której można doszukać się fragmentów innych widowisk, zarówno tych sprzed jak i tych po roku 1914.
Realizuje doktrynę „go west” i choć dzieje się w czasach
zmierzchu dzikiego zachodu (na moje oko to pierwsza dekada XXw) to
jest obrazem tak uniwersalnym, że po zmianie kilku drobnych
szczegółów, tę historię równie dobrze można byłoby datować
na początek XIXw. lub na połowę wieku XX. Głównym bohaterem jest
europejski wyrzutek, zmuszony do poszukiwania szczęścia za oceanem
– no klasyczny motyw epickich fabuł filmowych, takich jak Za
Horyzontem Rona Howarda. Brak tu jeszcze rozmachu, ale nie da się
nie odczuć wagi scenariusza, w którym znalazły się zarówno
gonitwy koni w Anglii; oceaniczny rejs statkiem; nowojorskie
bankiety; przygody w saloonach, na ranczach i w dzikich ostępach
Yellowstone albo indiańskich obozach.
Co jeszcze? Są tu
pierwiastki, które inspirowały ówczesne amerykańskie kino,
szczególnie tematyka indiańska i magia ekranu. Nie zabrakło
sztuczek wizualnych jak choćby scena, w której obraz podzielony
jest na dwie części, gdzie po prawej stronie widzimy snującego
opowieść Jima, a po lewej flashbacki z jego pamięci. Jest tu sporo
Jamesa Younga Deera – ba! gra tu w końcu jego żona Princess Red
Wing, a jej rola nawiązuje do Poświęcenia Białego
Jelenia. Związek Nat-U-Ritch i Jima Carstona ukazano jako tragiczny, ponieważ oboje należą do
innych cywilizacji (są przeznaczeni do odmiennych celów). U Deera
też katalizatorem dramatu była wiadomość, że Biały mąż
dziedziczy spadek w Londynie, co posunęło indiańską żonę do
próby samobójczej. Gdy wspomnimy wyśmienitą Ramonę
Griffitha (tam notabene też wystąpiła Red Wing), gdzie miłość
między Indianinem i Latynoską doprowadziła małżonków do
tragedii – widzimy, że ówczesne ekranowe mieszane małżeństwa
nie kończyły się happy endem i był to mocny trend w kinie.
W ogóle świetne jest to, że w czasach debiutu DeMille'a wciąż
jeszcze możemy delektować się sporą niezależnością twórczą, bo
przecież w epoce kodu mieszane związki sprowadzano raczej do tła
dla fabuł jak w fordowskiem Dyliżansie, a o takie mocno
uwypuklone jak ten z Pojedynku w słońcu Vidora było raczej
trudno, no i podobnie nie kończyły się zbyt szczęśliwie.
Słabszą stroną
omawianego filmu jest dla mnie Dustin Farnum. Zagrał przyzwoicie,
ale nie przekonał mnie. Brakowało mu charyzmy i emanował typowym
dla kina niemego scenicznym stylem aktorzenia. Czasem się to
sprawdzało, ale akurat w tym przypadku, ekranizując sztukę
broadweyowską, twórcom powinno zależeć na odcięciu teatralnej
pępowiny i stworzeniu czegoś zupełnie nowego. Czterdziestoletni
wówczas Farnum, zamiast dodawać wydarzeniom świeżości i
epickości, czynił je bardziej kameralnymi niż wynikało to z pracy
kamery. Główna rola prosiła się moim zdaniem o kogoś młodszego,
nie zmanierowanego tak bardzo rutyną teatralną. Kreacji w stylu
Ricardo Corteza z Pony Express. Z drugiej strony ekranowa
partnerka Farnuma czyli Lillian St. Cyr też była wtedy po
czterdziestce. Red Wing w roli Nat-U-Ritch
sprawdziła się jednak lepiej. Ta charakterystyczna aktorka w
indiańskich rolach wypadała wyjątkowo naturalnie – do tego
wyróżniała się drobną figurą i świetnie dobranymi strojami i
fryzurami, co kamera bardzo lubiła. Należy też docenić fakt, że
zaufaniem darzyli ją najważniejsi westernowi twórcy omawianego
okresu.
Poza
głównymi bohaterami w oczy rzuca się drugi plan, czyli aktorzy
charakterystyczni dla filmów DeMille’a. William Elmer w roli złego
Hawkingsa i Winifred Kingstone jako Lady Diana. Cała ta ekipa
wystąpiła jeszcze w tym samym roku w innym znanym westernie
DeMille’a pt. Wirgińczyk (The Virginian). W tamtym filmie
role podobnie się rozkładały, bo Farnum znów gwiazdował, Elmer
grał złego Trampasa, a Kingstone piękną, wykształconą Molly. No
i w Wirgińczyku też najmniej podobał mi się odtwarzający
tytułową rolę Farnum, więc jak widać nie jest to mój typ
gwiazdora.
Podsumowując, The
Squaw Man to tytuł, o którym można pisać i pisać. Rozkładać
poszczególne sceny i aktorów na czynniki pierwsze i porównywać do
innych. I naprawdę coś w tym jest, że Męża Indianki
okrzyknięto pierwszym filmem fabularnym - czyli posiadającym nie
tylko odpowiednią długość (ok. godziny), ale też i szereg cech w
scenariuszu, montażu i grze aktorów – bo od razu przychodzą do
głowy porównania z tym, co kiedyś już tam się widziało. Dodam,
że to więcej niż western. Jednocześnie film przygodowy i
melodramat. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla maniaków kina.
Polecam.