Western Union – tak w oryginale
nazywa się film wyreżyserowany przez Fritza Langa w 1941r. i nie rozumiem,
dlaczego nasi geniusze przetłumaczyli go jako Napad na Western Union. Napad
oczywiście jest, ale sugerowanie w tytule, że to kluczowa sprawa jest moim zdaniem błędne. Dzieje się tak ponieważ Western Union przede wszystkim opowiada kawałek piekielnie ciekawej historii związanej z
kolonizacją dzikiego zachodu, początkami telekomunikacji, podziałami w
gospodarczo-politycznych dążeniach poszczególnych rejonów USA, a także wizji
rozwoju młodego wówczas kraju.
Koncern
Western Union każdy z nas świetnie kojarzy, szczególnie jeśli dokonujemy międzynarodowych przekazów pieniężnych. No
właśnie – dziś WU to kompania zajmująca się głównie finansjerą i
handlem. Ale warto wiedzieć, że jej początki sięgają 1851r. Powstała jako firma
telekomunikacyjna (choć podejrzewam, że w połowie dziewiętnastego wieku nikt
takiego słowa jeszcze nie znał), pod nazwą „The New York and Mississippi Valley
Printing Telegraph Company” – stawiając sobie za cel połączenie siecią telegraficzną wschodnich stanów z doliną rzeki Missisipi. I
faktycznie, po wielu perturbacjach, rozłamach i ponownych fuzjach, a także
zmianach nazwy kompanii – cel udało się zrealizować.
No ale to już przeszłość, bo akcja filmu
dzieje się w kolejnej dekadzie, w czasach Wojny Domowej, gdzieś między Nebraską a Utah – czyli na wielkorówninnym Szlaku Oregońskim, wzdłuż którego
budowano telegraf w celu skomunikowania miasta Omaha z miastem Salt
Lake City. I śmiało można powiedzieć, że Western Union pod kątem
historycznym zrobiono naprawdę fajnie. Mamy tu pokazany fragment dziejów słynnego
koncernu, który w ciągu kilku dekad stanie się wzorem dla późniejszych
amerykańskich firm telekomunikacyjnych. Mamy zobrazowane trudy gigantycznego
przedsięwzięcia, jakim było wybudowanie transkontynentalnej linii telegraficznej.
Mamy wreszcie cienką granicę, jaka dzieliła sukces od katastrofy. Bo w latach
sześćdziesiątych Wielkie Równiny stały się wyjątkowo niebezpiecznym regionem, nie tylko z
uwagi na plemiona Indian, ale też z powodu ataków konfederackich partyzantów.
Ważnym
bohaterem filmu jest maruder z południa Vance Show (świetny Randolph Scott),
który zajmuje się napadami, kradzieżami i wszelkim innym rodzajem przestępczej
działalności. Krótko mówiąc, jest łajdakiem. Pewnego razu, uciekając obławie,
spotyka na swej drodze rannego telegrafistę Edwarda Creightona (Dean Jagger),
któremu pomaga. To wydarzenie sprawia, że Show postanawia skończyć z przestępczością
i rozpocząć karierę w Western Union. Jednak banda, do której należał, złożona
głównie z konfederackich renegatów, nie kończy działalności – wręcz
przeciwnie, za cel honorowy bandyci stawiają sobie doprowadzenie do upadku
wizji telegraficznego połączenia wschodu z zachodem (Western Union sprzyjała Unii, a sam telegraf odegrał ważną rolę podczas działań
wojennych).
W
tym filmie jest wszystko, co w dobrych westernach być powinno. Są świetne
postaci, z dwuznacznym, tajemniczym Showem na czele. Grany przez Scotta kowboj i przewodnik wytycza trasy
robotnikom, pertraktuje z Indianami i pilnuje porządku. Przy okazji skrywa ponurą tajemnicę – to przekleństwo przeszłości nie daje mu spokoju, a ostatecznie odegra brzemienną rolę w jego karierze i życiu. Z kolei Dyrektor Western Union
- Edward Creighton to człowiek o wielkiej wizji i bogatej historii: niegdyś
zaczynał jako prosty geodeta, a teraz odważnie kroczy na zachód na czele
potężnej machiny rozwoju. Ta postać symbolizuje dziwiętnastowiecznych
przemysłowców – często stawiających wszystko na jedną kartę, by realizować życiowe
zamierzenia. Jest też Richard Blake: żółtodziób wysłany do pomocy telegrafistom przez bogatego ojca (rewelacyjny Robert Young), który początkowo niedoceniany i wyśmiewany,
okazuje się dobrym jeźdźcem, zawziętym amantem, a ostatecznie też niezłym wojownikiem.
Jest oczywiście piękna dziewczyna - Sue Creighton, o której względy zabiegają
zarówno Show jak i Blake. Ale wśród tej gromady to zdecydowanie Vance Show
kradnie show – i to moim zdaniem jedna z lepszych ról Randolpha Scotta. Dzieje
się tak, ponieważ RS nie miał odpowiedniej charyzmy do samotnego gwiazdowania w
filmach. W momencie, gdy grał postać nieco w cieniu, pośród zespołu
równorzędnych głównych bohaterów – stawał się o wiele lepszy.
Western
Union to także pertraktacje i walki z Indianami; napady i kradzieże bydła;
kilka zabawnych postaci parodiujących westernowe stereotypy (jak choćby
kucharz); to rywalizacja na poziomie jednostkowych miłostek oraz walczących w
wojnie frakcji; no i wreszcie to też niezła scena kulminacyjna z udziałem
rewolwerów.
Film
nakręcono w 1941r. (czyli ledwie dwa lata po Dyliżansie) i to w kolorze, co w
tamtych czasach było raczej wyjątkiem – przecież jeszcze w latach
pięćdziesiątych kręciło się czarno-białe filmy. Biorąc powyższe pod uwagę, a
także rozmach realizacyjny, jest to jedna z najciekawszych pozycji o dzikim
zachodzie z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. Na pewno godna uwagi
każdego fana westernów.
Howgh!