wtorek, 28 lutego 2017

Napad na Western Union ("Western Union") - 1941r.

Western Union – tak w oryginale nazywa się film wyreżyserowany przez Fritza Langa w 1941r. i nie rozumiem, dlaczego nasi geniusze przetłumaczyli go jako Napad na Western Union. Napad oczywiście jest, ale sugerowanie w tytule, że to kluczowa sprawa jest moim zdaniem błędne. Dzieje się tak ponieważ Western Union przede wszystkim opowiada kawałek piekielnie ciekawej historii związanej z kolonizacją dzikiego zachodu, początkami telekomunikacji, podziałami w gospodarczo-politycznych dążeniach poszczególnych rejonów USA, a także wizji rozwoju młodego wówczas kraju.
                Koncern Western Union każdy z nas świetnie kojarzy, szczególnie jeśli dokonujemy międzynarodowych przekazów pieniężnych. No właśnie – dziś WU to kompania zajmująca się głównie finansjerą i handlem. Ale warto wiedzieć, że jej początki sięgają 1851r. Powstała jako firma telekomunikacyjna (choć podejrzewam, że w połowie dziewiętnastego wieku nikt takiego słowa jeszcze nie znał), pod nazwą „The New York and Mississippi Valley Printing Telegraph Company” – stawiając sobie za cel połączenie siecią telegraficzną wschodnich stanów z doliną rzeki Missisipi. I faktycznie, po wielu perturbacjach, rozłamach i ponownych fuzjach, a także zmianach nazwy kompanii – cel udało się zrealizować.
                 No ale to już przeszłość, bo akcja filmu dzieje się w kolejnej dekadzie, w czasach Wojny Domowej, gdzieś między Nebraską a Utah – czyli na wielkorówninnym Szlaku Oregońskim, wzdłuż którego budowano telegraf w celu skomunikowania miasta Omaha z miastem Salt Lake City. I śmiało można powiedzieć, że Western Union pod kątem historycznym zrobiono naprawdę fajnie. Mamy tu pokazany fragment dziejów słynnego koncernu, który w ciągu kilku dekad stanie się wzorem dla późniejszych amerykańskich firm telekomunikacyjnych. Mamy zobrazowane trudy gigantycznego przedsięwzięcia, jakim było wybudowanie transkontynentalnej linii telegraficznej. Mamy wreszcie cienką granicę, jaka dzieliła sukces od katastrofy. Bo w latach sześćdziesiątych Wielkie Równiny stały się wyjątkowo niebezpiecznym regionem, nie tylko z uwagi na plemiona Indian, ale też z powodu ataków konfederackich partyzantów.
              
         Ważnym bohaterem filmu jest maruder z południa Vance Show (świetny Randolph Scott), który zajmuje się napadami, kradzieżami i wszelkim innym rodzajem przestępczej działalności. Krótko mówiąc, jest łajdakiem. Pewnego razu, uciekając obławie, spotyka na swej drodze rannego telegrafistę Edwarda Creightona (Dean Jagger), któremu pomaga. To wydarzenie sprawia, że Show postanawia skończyć z przestępczością i rozpocząć karierę w Western Union. Jednak banda, do której należał, złożona głównie z konfederackich renegatów, nie kończy działalności – wręcz przeciwnie, za cel honorowy bandyci stawiają sobie doprowadzenie do upadku wizji telegraficznego połączenia wschodu z zachodem (Western Union sprzyjała Unii, a sam telegraf odegrał ważną rolę podczas działań wojennych).
                W tym filmie jest wszystko, co w dobrych westernach być powinno. Są świetne postaci, z dwuznacznym, tajemniczym Showem na czele. Grany przez Scotta kowboj i przewodnik wytycza trasy robotnikom, pertraktuje z Indianami i pilnuje porządku. Przy okazji skrywa ponurą tajemnicę – to przekleństwo przeszłości nie daje mu spokoju, a ostatecznie odegra brzemienną rolę w jego karierze i życiu. Z kolei Dyrektor Western Union - Edward Creighton to człowiek o wielkiej wizji i bogatej historii: niegdyś zaczynał jako prosty geodeta, a teraz odważnie kroczy na zachód na czele potężnej machiny rozwoju. Ta postać symbolizuje dziwiętnastowiecznych przemysłowców – często stawiających wszystko na jedną kartę, by realizować życiowe zamierzenia. Jest też Richard Blake: żółtodziób wysłany do pomocy telegrafistom przez bogatego ojca (rewelacyjny Robert Young), który początkowo niedoceniany i wyśmiewany, okazuje się dobrym jeźdźcem, zawziętym amantem, a ostatecznie też niezłym wojownikiem. Jest oczywiście piękna dziewczyna - Sue Creighton, o której względy zabiegają zarówno Show jak i Blake. Ale wśród tej gromady to zdecydowanie Vance Show kradnie show – i to moim zdaniem jedna z lepszych ról Randolpha Scotta. Dzieje się tak, ponieważ RS nie miał odpowiedniej charyzmy do samotnego gwiazdowania w filmach. W momencie, gdy grał postać nieco w cieniu, pośród zespołu równorzędnych głównych bohaterów – stawał się o wiele lepszy.
                Western Union to także pertraktacje i walki z Indianami; napady i kradzieże bydła; kilka zabawnych postaci parodiujących westernowe stereotypy (jak choćby kucharz); to rywalizacja na poziomie jednostkowych miłostek oraz walczących w wojnie frakcji; no i wreszcie to też niezła scena kulminacyjna z udziałem rewolwerów.
                Film nakręcono w 1941r. (czyli ledwie dwa lata po Dyliżansie) i to w kolorze, co w tamtych czasach było raczej wyjątkiem – przecież jeszcze w latach pięćdziesiątych kręciło się czarno-białe filmy. Biorąc powyższe pod uwagę, a także rozmach realizacyjny, jest to jedna z najciekawszych pozycji o dzikim zachodzie z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. Na pewno godna uwagi każdego fana westernów.

Howgh!

sobota, 25 lutego 2017

Kobiety Jadą Na Zachód (Westward the Women) - 1951r.

Dziś kolejny po Zdarzeniu w Ox-Bow film Williama A. Wellmana czyli Kobiety jadą na zachód (Westward the Women). Film dzieje się w 1851r. i opowiada historię bogatego ranczera, który dorobił się własnej doliny w Kalifornii, gdzie zbudował miasteczko i założył dochodowe pastwiska i farmy. Jedynym, czego brakowało jemu i jego ludziom, by stać się protoplastami mini-cywilizacji na zachodzie, okazały się kobiety, a dokładnie żony. Zlecił więc swemu najlepszemu przewodnikowi, niejakiemu Buckowi Wyattowi (niezły Robert Taylor) misję dostarczenia do doliny setki porządnych kobiet z Chicago.
         I tutaj się zatrzymajmy na chwilę i zastanówmy. Scenariusz, choć pomysłowy, na pierwszy rzut oka wydaje się szalony i niedorzeczny. Po co prowadzić sto czterdzieści kobiet przez kilka tysięcy kilometrów dzikich krain, narażając wszystkich na śmierć (statystycznie ok 20% ludzi ginęło podczas wędrówki na zachód)? Nie ma ich gdzieś bliżej? Nie lepiej poczekać aż same przyjadą? Nie lepiej pozwolić panom szukać pań na własną rękę? Wszystkie te wątpliwości są zrozumiałe, ale spróbujmy teraz wznieść się na kilkaset kilometrów i spojrzeć na tamten skrawek czasoprzestrzeni bardziej globalnie.
           Mamy rok 1851 czyli trzy lata po wybuchu gorączki złota. I choć Kalifornia zawiodła większość pielgrzymów, bo okazało się, że złota jest tam jak na lekarstwo, to jednak wydarzenie to w nowych barwach ukazało światu piękną krainę, odkrytą przez hiszpańskich konkwistadorów ponad trzysta lat wcześniej. Rok po znalezieniu pierwszych samorodków o odkryciu złota obwieścił sam Kongres USA, zachęcając w ten sposób do wędrówki na zachód nie tylko mieszkańców wschodnich stanów, ale i ludzi z całego świata. W ciąg kilkunastu miesięcy ok. 100 000 poszukiwaczy złota znalazło się w Kalifornii, a San Francisco z trzystu-osobowej wioski stało się miastem o liczbie mieszkańców wynoszącej ponad 30 000. Pielgrzymowali głównie mężczyźni, bo wędrówka była daleka, niebezpieczna i nie gwarantowała zarobku. W razie sukcesu, kolejnym etapem działań mogło być ściągnięcie rodziny lub po prostu założenie jej. Nieliczni znaleźli złoto, ale też wielu udało się zarobić na czym innym. Choćby na sprzedaży niezbędnych do wydobycia gadżetów, czy też na dostawie żywności – czytaj spędzie bydła. No i faktycznie w takich właśnie okolicznościach stawia nas w swym filmie Wellman.
         Idźmy dalej. Skoro mamy już tę setkę facetów, którym udało się osiągnąć sukces i założyć intratny biznes w jednej z kalifornijskich dolin – mogli faktycznie zechcieć pomyśleć o ożenku. Jakie mieli opcje? Pierwsza – ruszyć do San Francisco lub innej mieściny związanej z gorączką złota w poszukiwaniu kandydatek. Ale nie oszukujmy się – kobiety z SF to w większości były prostytutki, zarabiające na szukających złota napaleńcach, ew. kabaretowe artystki lub córki bogaczy, szukające ożenku w wyższych sferach. W grę wchodziły też Indianki i Meksykanki, ale jeśli panowie chcieli ślubu z białymi, czystymi moralnie paniami o purytańskim wychowaniu, musieli kombinować inaczej. Można było wybrać się do któregoś ze wschodnich miast na własną rękę, tylko pamiętajmy o sytuacji geopolitycznej. Kanał Panamski powstał dopiero w latach dwudziestych dwudziestego wieku, więc jedyną wówczas drogę morską prowadzącą ze wschodu na zachód stanowiła trasa wokół niesławnego przylądka Horn. Kursowały nią najszybsze żaglowce w historii – czyli klipry. Ale to była podróż bardzo długa (min. 7 miesięcy) i kosztowna. Na pewno nie dla prostego kowboja. Taką podróż można było ew. skrócić do przesmyku panamskiego, gdzie jednak podróżnych czekała wędrówka przez niebezpieczne tereny porośnięte dżunglą. Zostawała więc ostatnia opcja – ściągnięcie kobiet Szlakiem Oregońskim, z jednego z miast Midwestu. W tym wypadku z największego miasta tej krainy czyli z Chicago.
             Sam film jest niezły, zrobiony z rozmachem i zawierający to, co lubię najbardziej – czyli kawałek zobrazowanej historii kolonizacji dzikiego zachodu. Lwia część fabuły to podróż karawany wozów, począwszy od Indepencence, wzdłuż rzek Platte i Sweetwater, przez Przełęcz Południową w Górach Skalistych, aż po szlak Kalifornijski. Pojawia się tu wiele nawiązań do epickich klasyków, takich jak Droga Olbrzymów z 1930r. czy Karawana z 1923r. No i przede wszystkim jest tu wszystko, co takim wyprawom towarzyszyło: ataki Indian, susze, niebezpieczne burze, wypadki, kłótnie, przeprawy górskie itd.
         Główną konkluzją filmu jest przewrotność uczuć. Przewodnik i dowódca wyprawy, Buck Wyatt, pilnuje obyczajowego porządku i stanowczo zakazuje mężczyznom kontaktów z kobietami. Trudy podróży i okoliczności, w jakich postawieni zostają pionierzy, sprawiają ostatecznie, że Buck sam zakochuje się w pięknej i odważnej Francuzce Danone, o której początkowo nie miał dobrego zdania (prawdopodobnie pracowała wcześniej jako prostytutka). Brzemienny jest też fakt, że główny organizator wyprawy, ranczer i biznesmen Roy Whitman (grany przez Johna McIntaire'a) ginie podczas podróży. Jego idea jednak nie umiera – kobiety ostatecznie docierają do Kalifornii.

           Kobiety jadą na zachód to na pewno nie jest film dla poszukiwaczy wątków psychologicznych lub moralizatorskich, pojedynków rewolwerowych czy wojen z Indianami. To western pionierski, gdzie trudy drogi na zachód i życia tam nigdy nie zagłuszą melodii granej przez rodzącą się między ludźmi miłość. Zarówno do siebie nawzajem, jak i do wielkiej, pięknej krainy, która sto lat później stanie się szóstą gospodarką świata. Ot , typowe dla amerykańskich filmów ryzyko, przygoda i patos. Na pewno warte polecenia miłośnikom dzikiego zachodu.

niedziela, 19 lutego 2017

Zdarzenie w Ox-Bow (The Ox-Bow Incident) - 1943 r.

Zdarzenie w Ox-Bow (The Ox-Bow Incident) rozgrywa się w 1885r w Montanie. Górzystym, dzikim stanie, w którym po dziś dzień polowania celebruje się bardziej niż święta. Montana bywała areną przeróżnych westernowych fabuł, bo początki eksploracji dzikiego zachodu związane są ze spływami rzeką Missouri, która w swym górnym biegu przepływa właśnie przez ten stan. Nawiązuje do tego choćby późniejsze Bezkresne Niebo Howarda Hawksa z 1952r. To także w Montanie w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku odkryto złoto, a John Bozman wytyczył trasę, która połączyła Szlak Oregoński ze złotonośnymi terenami, co doprowadziło do wielu konfliktów z miejscowymi plemionami. Po wojnach z Indianami Montana stanęła otworem dla osadników. Pędzono bydło z Teksasu jak w filmie Dwaj z Teksasu Raoula Walsha, a nawet owce, o czym opowiada Montana Raya Enrighta. Ludzie związani z hodowlą i spędem bydła z czasem zaprowadzili tam szereg surowych praw, których łamanie często wiązało się ze stryczkiem. I właśnie w takich ranczersko-kowbojskich realiach rozgrywa się akcja filmu Zdarzenie w Ox-Bow.
         Film wyreżyserował William A. Wellman w 1943 r. i jest to jeden z ciekawszych klasyków tamtego okresu. Nie doceniony w czasach premiery, nieczęsto emitowany w telewizji, ale z uwagi na dramaturgię i trzymającą w napięciu akcję od początku do końca, a także świetną grę aktorską (na czele z Henrym Fondą w roli Gila Cartera) uważany przeze mnie za pozycję obowiązkową dla każdego fana dzikiego zachodu. To nie tylko film o kowbojach, ale i dramat psychologiczny podejmujący tematykę moralności w miejscach i okolicznościach, gdzie zdrowy rozsądek i cierpliwość są wystawiane na ciężką próbę. Można powiedzieć, że to po części western noir, zapożyczający klimat i pewne elementy z czarno-białych, pesymistycznych filmów lat 40'tych.
         Zdarzenie w Ox-Bow w przekazie przypomina mi film z lat pięćdziesiątych pt. Dwunastu gniewnych ludzi, w którym też grał Henry Fonda i który też był raczej kameralny. Porusza podobną tematykę o zawiłej naturze ludzkich instynktów i osądów. Tym razem mamy do czynienia z informacją o zabójstwie farmera i kradzieży jego bydła. Grupa rozwścieczonych mieszkańców, zrażonych opieszałością miejscowego aparatu sprawiedliwości, wyrusza w pościg celem zlinczowania morderców. Gdy już udaje się ich dopaść, nieznajomi twierdzą, że są niewinni. Początkowo nikt nie ma wątpliwości, że złapano morderców, a tylko jeden ze „stróżów prawa” chce doprowadzić oskarżonych przed sąd. Z biegiem czasu w linczownikach zaczynają narastać wątpliwości i grupa dzieli się na dwa przeciwstawne obozy. Nic jednak nie jest w stanie uchronić wszystkich obecnych przed tragicznymi skutkami bezmyślności, fałszywej dumy i chęci zemsty. Symbolem i zbiorem prawd na temat ludzkiej natury i wyższości prawa nad bezprawiem staje się list do żony napisany przez Donalda Martina (świetny Dana Andrews) – szefa trójki oskarżonych.
         Film Wellmana to obraz bardzo dojrzały i z pewnością wpisujący się w katalog nietypowych klasycznych westernów, które stały się wzorem dla późniejszych twórców westernów psychologicznych i antywesternów, takich jak Mann, Boeticher, Fuller czy Peckinpah. Cześć scen i ogólny przekaz to zaprzeczenie wartości promowanych przez główny nurt westernowy lat trzydziestych i czterdziestych, czyli pionierskiego patosu i patriotycznej propagandy. Wellman chwyta widza za gardło niczym szubieniczna lina i pozostawia w dyskomforcie jeszcze na długie godziny po napisach końcowych. Reżyser tym samym udowadnia swoją uniwersalność i odwagę twórczą, a sam film jest niejako "przebłyskiem jutra" czyli obszarem, w który western na pewien czas zabłąka się w przyszłości.
         To także film, w którym nie brak ciekawostek. Warto zwrócić uwagę na młodego Anthony Quinna odgrywającego rolę Juana Martineza, meksykańskiego członka pojmanej trójki. Kolejną rolą drugoplanową, na którą warto zwrócić uwagę jest stary Alva Hardwicke, grany przez Francisa Forda - brata słynnego reżysera Johna.  W tle filmu możemy usłyszeć piękną melodię wywodzącą się z tradycyjnej amerykańskiej piosenki pt. Red River Valley, której tytułem już dwa lata wcześniej nazwano western w reżyserii Josepha Kane'a. Początkowa i końcowa scena Zdarzenia w Ox-Bow to przyjazd do i wyjazd z miasteczka dwójki podróżnych, którzy – choć nie odgrywają większej roli w samych wydarzeniach - niejako stają się "ławą przysięgłych" rozegranego dramatu. Interesujący jest moment, gdy główny bohater dowiaduje się, że jego była dziewczyna została wygnana z miasteczka przez „porządne obywatelki” - mamy więc tu podobną obyczajową sytuację jak w przypadku panny Dallas z Dyliżansu. Najwidoczniej takie praktyki na dzikim zachodzie były normą. Warto też przyjrzeć się końcowym napisom, po których pojawia się komunikat o tym, że piętnaście tysięcy kin sprzedaje znaczki i obligacje wojenne, zachęcając oglądających do ich kupowania, a tym samym wsparcia walczących dzielnie na Pacyfiku amerykańskich chłopców. No w końcu był to 1943r. - środek Drugiej Wojny Światowej.

          Pozycja obowiązkowa.


piątek, 17 lutego 2017

Dyliżans (Stagecoach) - 1939r.

Przez dwadzieścia siedem lat zastanawiałem się dlaczego zawsze, gdy emitowano Dyliżans, moja matka rzucała wszystko i siadała przed telewizorem. Mogło wtedy nadejść tornado, trzęsienie ziemi lub tsunami, ale i tak nie oderwałoby to jej od oglądania. Dopiero gdy szanownej rodzicielki zabrakło, zacząłem to wszystko poważniej analizować. Do dziś nie zdołałem zgłębić do końca fenomenu tego wielkiego filmu, ale myślę, że w końcu jestem gotów, by o nim napisać.
           Dyliżans (Stagecoach) wyreżyserowany przez Johna Forda to western z 1939r, uważany za przełom w historii gatunku, a także przełom w samej westernowej karierze pana Johna, która od tamtego momentu nabrała pędu. Film zdobył dwa Oskary i jeszcze pięć dodatkowych nominacji; stał się też pierwszym z serii wielu wybitnych westernów Forda, trwającej aż do początku lat sześćdziesiątych, a której głównymi znakami rozpoznawczymi były plenery Monument Valley, trąbka kawaleryjska i John Wayne. Reżysera tego darzę wyjątkowym uczuciem, więc wybaczcie niecierpliwość i emocje, ale przejdę od razu do kilku istotnych z mojego punktu widzenia szczegółów:
           Film opowiada historię grupy osób podróżujących dyliżansem z Tonto do Lordsburga, czyli z miasteczka w Arizonie do miasteczka w Nowym Meksyku. Jest to trasa, która biegnie wzdłuż granicy z Meksykiem. Stop. Odwiedźmy na chwilę uniwersum. Woźnica (Andy Devine) ma żonę Meksykankę i wciąż opowiada, jak to musi harować na jej liczną rodzinę. Przy każdym z przystanków obejściem zajmują się Meksykanie lub nawet są właścicielami tych posiadłości. Mieszane indiańsko-meksykańskie lub meksykańsko-amerykańskie rodziny to nic nadzwyczajnego. Ringo w pewnym momencie informuje Dallas, że ma rancho po drugiej stronie granicy. Pod tym względem film trudno poddać jakiejkolwiek rewizji. Do mnie zwykli, prości ludzie w mieszanych związkach i na różnych szczeblach społecznych jak w fordowskim Dyliżansie, przemawiają bardziej niż panoszący się w Stanach meksykańscy gangsterzy z westernów lat 60'tych. Jak to było np. w Powrocie Ringa Duccio Tessariego, gdzie przed knajpami wisiały tablice zakazujące wstępu psom i gringos. To samo tyczy się muzyki. Czy można sobie wyobrazić, żeby coś lepiej pasowało do południowo-zachodniego pogranicza niż interpretacja ludowej pieśni Trail to Mexico użyta przez Carbonarę w Dyliżansie?
         Był to pierwszy film, który Ford nakręcił w Monument Valley i potem praktycznie już nie rozstawał się z tym miejscem. Nikt tak jak on nie filmował MV i zawsze były to nowe, świeże ujęcia, czy to w Mieście Bezprawia, czy to w Trylogii Kawaleryjskiej czy w Poszukiwaczach. Warto dodać, że ta sceneria zainspirowała mnóstwo późniejszych artystów, począwszy od Sergio Leone (Pewnego Razu na dzikim zachodzie), poprzez Roberta Zemeckisa (Powrót do przyszłości 3), Mario Van Peeblesa (Posse) aż po Gore Verbinskiego (Lone Ranger).
       Oczywiście inspiracje nie kończą się na Monument Valley. Sam film to jeden z chętniej remakowanych klasycznych westernów. W oparciu o hit Forda powstało później kilka filmów, żeby wymienić choćby Ringo Kid Gordona Douglasa z 1966r. czy Dyliżans do Lordsburga Teda Posta z 1986r. Jednak żaden z remaków nie dorównał pierwowzorowi. Sama postać Ringo Kida też odcisnęła piętno na świadomości twórców, którzy chętnie tym imieniem nazywali swoich pozytywnych bandziorów, jak np. Ringo - bohater dwóch filmów z 1965r. wspomnianego wcześniej Duccio Tessariego.
             Co jeszcze? Może to, że sam filmowy motyw dyliżansu, jako narażonego na atak środka transportu, tradycję ma długą jak historia kina. Już w pierwszych latach kinematografii takie filmy kręcono, jak choćby Western Stage Coach Hold Up z 1904r. w reżyserii Edwina S. Pottera z Broncho Billym w roli głównej. Z kolei wszystkie westerny, w których użyto tego motywu, trudno pewnie byłoby zliczyć na palcach rąk i nóg, tym niemniej najsłynniejszym dyliżansem chyba na zawsze pozostanie ten z 1939r.
         Omawiany film to początek wieloletniej współpracy J. Forda z Johnem Waynem i bez wątpienia wyprowadzenie Duke'a z ośmioletniego dołka, który zaliczył po swojej pierwszej wielkiej roli w Drodze Olbrzymów Walsha. Po drugiej szansie, którą dostał w Dyliżansie, stał się niekwestionowaną westernową gwiazdą nr jeden i został nią aż do śmierci, choć John Ford wspomniał kiedyś, że do talentu aktorskiego Wayne'a przekonał się dopiero dziewięć lat później, po Rzece Czerwonej Howarda Hawksa. I znowu zajrzyjmy w kadr filmu. Pierwsza scena z Ringo – widowiskowe przeładowanie Winchestera 1892 Saddle Ring. Ten rekwizyt przyrośnie do ręki Duke'a na długie dekady. Będzie się co najwyżej zmieniał model na Yellow Boy, ew. jakaś wycieczka do modelu Winchester 1894 lub kilku innych. Jeśli chodzi o broń, to mi w pamięci najmocniej utkwiły role Wayne'a w Rio Bravo i El Dorado Howarda Hawksa, gdzie nie rewolwery, a właśnie karabin odgrywał główną rolę, nie tylko wizerunkowo, ale i fabularnie.
             Ford lubił kręcić filmy nawiązujące do wątków historycznych i sprawdzał się w tym. Wybór opowiadania Ernesta Haycox'a Stage to Lordsburg bardzo mu przypasował. Powstania indiańskie opisywane w późniejszej Trylogii Kawaleryjskiej można powiedzieć, że dzieją się równolegle do tej opowieści. Tutaj głównym motywem jest informacja, że Geronimo opuścił rezerwat i grasuje po okolicy. Niestety Indianie są w Dyliżansie przestawieni bardzo stereotypowo i to jest największy mankament filmu. Ford zdawał sobie sprawę z kiepskiego wizerunku Indian w swoich wczesnych westernach i poważną rehabilitację rozpoczął już dziewięć lat później w Forcie Apache z 1948r, no a zwieńczył w Jesieni Czejenów w 1964r. Wojny wojnami, Indianie Indianami, ale przy okazji wątku Geronimo można było też np. przedstawić wagę telegrafu (lub jego braku) i porównać ją z innym zobrazowanym w filmie sposobem komunikacji, a mianowicie z Pony Express.
         Idźmy dalej. Wątek romantyczny to nieodzowna część westernów, bo te filmy – szczególnie w wydaniu fordowskim - to melodramaty. Na pierwszy rzut oka zbliżenie między Ringo i Dallas jest typowe dla filmów tamtego okresu. Zakazana miłość między dwojgiem wyrzutków. Ale czujne oko zwietrzy, że żadna scena czy dialog nie są dobrane bez powodu. Reżyser używa bohaterów do podsuwania kolejnych symboli, a także historycznych zdarzeń i rozpalających wyobraźnię informacji. Dallas, współczująca Ringo utratę ojca i brata, mimochodem zwierza się, że jej rodzina zginęła w masakrze w Górach Supperstition. Jest to ciekawa historia zwana też masakrą rodziny Peratla lub historią zaginionej kopalni złota Lost Duchman's, właśnie na terenie Arizony. Dzięki takim szczegółom opowieść nabiera głębi, a Ford swobodnie wplata w tło legendę o najsłynniejszej zaginionej kopalni złota w historii Ameryki. Co więcej – legendy lokalnej, bo mającej miejsce dokładnie w tamtym regionie.
         Kiedyś napisałem, że można byłoby założyć bloga tylko o filmach Johna Forda. Zmieniam zdanie. Można byłoby założyć bloga o samym Dyliżansie i zapewniam, że miesiącami dałoby się wrzucać tam notki odkrywające kolejne istotne szczegóły związane z przedstawionymi w filmie wydarzeniami, otoczką historyczno-geograficzną, aktorami, muzyką itd. Ja odpuszczę sobie pisanie o symbolice poszczególnych postaci na czele z zapijaczonym Dr Boone'm (oscarowy Thomas Mitchell). Pominę rzucający się w uszy i oczy mikimausing w scenie odprowadzania doktora i Dallas przez gromadkę Ligi Sprawiedliwości i Prawa. I wreszcie przemilczę kwestie charakterystycznej dla Forda obyczajowości rozgrywającej się na drugim i trzecim planie, bo o tym będzie mowa w przypadku Poszukiwaczy.
         Od 1939r. miało premierę mnóstwo ważnych westernów najwybitniejszych twórców gatunku, które zdążyły się już mocno zestarzeć, a ja odnoszę wrażenie, że Dyliżans w ogóle się nie starzeje i wciąż ogląda się go świetnie. To jeden z najmocniej rozpalających wyobraźnię westernów, a moja matka, świadomie lub nie, była tego najlepszym dowodem.

sobota, 11 lutego 2017

Zjawa (The Revenant) - 2015r.

Najciekawszym momentem świąt okazał się esemes od kolegi, który napisał mniej więcej tak: „Cześć. Oglądam Zjawę. Spoko film. Klimaty Ostatniego Mohikanina”. Po przeczytaniu tego esemesa powiedziałem: „O nie!”. To ja, fan westernów, ciągle nie obejrzałem Zjawy, a mój kumpel, interesujący się nimi dużo mniej, już tak? I do tego jest to klimat Ostatniego Mohikanina, którego uwielbiam? Film od dłuższego czasu znajdował się u mnie w domu na półce z kolekcją westernów DVD, a że miałem wolne – zacząłem oglądać.
          Zjawa (The Revenant) to film z 2015r., wyreżyserowany przez Alejandro Gonzaleza Inarritu, który w ostatnich latach osiągnął spore sukcesy filmowe (Oscarami oprócz Zjawy nagrodzono także inny jego film Birdman z 2014r.). Tym bardziej zasiadłem do seansu z zapałem i dreszczem emocji. Gdy skończyłem oglądać, początkowo chciałem napisać koledze od esemesa, że się mylił, a zbyt wiele podobieństw do filmu Michaela Manna nie ma. Potem jednak zreflektowałem, uznając, że porównanie Ostatniego Mohikanina i Zjawy to świetny pretekst, żeby napisać notkę o różnicach między okresami w historii podboju USA. No i oczywiście o samym filmie też.
         No więc Ostatni Mohikanin to opowieść, która dzieje się na terenie prowincji Nowy Jork w czasie Wojny Siedmioletniej rozgrywanej między Francją a Wielką Brytanią o dominację w Ameryce Północnej. Z westernowego punktu widzenia to w pewnym sensie pierwszy etap podboju. Nie było wtedy jeszcze Stanów Zjednoczonych, choć wygrana Brytyjczyków z Francuzami scementowała Trzynaście Koloni i wytworzyła w nich poczucie odrębności i przynależności terytorialno-obyczajowej.
         Mijały kolejny dziesięciolecia. Wojna o niepodległość USA, a następnie Wojna Brytyjsko-Amerykańska o Kanadę dokończyły dzieła konsolidacji nowego narodu, co z kolei umożliwiło eksplorację terenów między pasmem Apallachów a rzeką Missisipi. Do tego, na początku XIXw. Napoleon Bonaparte sprzedał Amerykanom Francuską Luizjanę – czyli ogromne terytorium rozciągające się w dorzeczu rzek Missisipi i Missouri, potocznie zwane Wielkimi Równinami. Ten moment śmiało można uznać początkiem podboju klasycznego dzikiego zachodu, bo na drodze Amerykanów do zagarnięcia nowych ziem stali już tylko Indianie.
         I właśnie w tych realiach toczy się akcja Zjawy. Wielkie Równiny, które jeszcze sto lat wcześniej były prawie niezamieszkane, wtedy już znajdowały się w rękach kilkunastu potężnych plemion indiańskich wypartych ze wschodu przez białych. Mieli oni do dyspozycji dzikie konie, których dwieście lat wcześniej w Ameryce w ogóle nie było. Teraz po prerii beztrosko hasało kilkumilionowe stado mustangów - rasy, która przypadkowo powstała jako potomna sprowadzonych z Europy koni używanych przez hiszpańskich konkwistadorów.
        Najszybszym i najbezpieczniejszym sposobem eksploracji nowych terenów były spływy rzekami. W ten sposób przemieszczała się pierwsza amerykańska wyprawa do wybrzeży Pacyfiku, zwana Ekspedycją Lewisa i Clarka. Za nią ruszyły kolejne wyprawy w górę Missouri, finansowane przez koncerny zajmujące się pozyskiwaniem zwierzęcych futer. Wyprawy te miały ogromne trudności z poruszaniem się poza korytami rzek i to moim zdaniem świetnie w Zjawie przedstawiono. Zresztą podobnie jak w pierwowzorze Zjawy czyli filmie Człowiek w dziczy Richarda C. Sarafiana z 1971r., gdzie na początku mamy pamiętną scenę "przenoski" (czyli czynności transportowania lądem barki w miejscach, gdzie rzeka była nieżeglowna). Krótko mówiąc, bez barki biali byli tam trupami. No chyba że mieli w swoich szeregach legendarnego trapera i przewodnika takiego jak Leonardo DiCaprio... o przepraszam, takiego jak Hugh Glass.

         Przygoda Glassa z 1823r. to rzeczywiście historia niewiarygodna i nie dziwię się, że napisano o tym książki i nakręcono filmy. Fabuła Zjawy, oparta na powieści Michaela Punke pt. The Revenant: A Novel of Revenge, koncentruje się na „zmartwychwstaniu” słynnego trapera i tułaczce przez Dakotę w poszukiwaniu zemsty. Fabuła jest prostolinijna i bardzo zwarta - momentami przepleciona wymownymi w przekazie migawkami z przeszłości Glassa - by nadać tej postaci nieco więcej głębi. Ten zabieg przypomina trochę western Krew za krew Davida von Anckena z 2007r., gdzie też wartką, surwiwalową fabułę dopełniały drastyczne flashbacki z przeszłości. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest widowiskowość i dynamika filmu. Minusem fakt, że o przedstawionych postaciach dowiadujemy się niewiele. Szkoda, że to nie traperska epopeja wykorzystująca przypadek Glassa jako jeden z wielu wątków. Większość nieamerykańskich widzów (a pewnie i mnóstwo Amerykanów) pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, kim był James "Jim" Bridger (niezły Will Poulter), a być może jest to postać nawet ważniejsza niż Hugh Glass. No ale to już takie moje prywatne pobożne życzenia - nie mające nic wspólnego z oceną wartości artystycznej filmu.
        Ponieważ jest już kilka lat po premierze - a ja nie zajmuję się anonsowaniem filmów do oglądania tylko ich analizą, dodam, że wynik sceny kulminacyjnej nie jest zgodny z rzeczywistością (film aspiruje do opartego na faktach). W rzeczywistości było tak, że Glass darował życie obu oprawcom. Bridgerowi, bo był jeszcze młody i głupi, a Fidzgeraldowi (świetny Tom Hardy), bo ten z kolei odbywał czynną służbę w armii USA i zabójstwo mogło nieść za sobą dalece idące konsekwencje prawne.
        Nie ma co narzekać, bo drobne minusy w żadnym wypadku nie zakrywają plusów. Piękne, klimatyczne zdjęcia, momentami wręcz kontemplacyjne. Rewelacyjna scenografia - oddanie detali wyglądu i zachowania ludzi pogranicza; sprzętu i broni; strategii działania; stosunków między poszczególnymi bohaterami i poszczególnymi nacjami. Odrobina metafizyki i lawirowania na granicy życia i śmierci - nieodłącznego elementu świata Indian i żyjących wśród nich białych. Kilka świetnych postaci, na czele z Glassem i na wpół szalonym wodzem Indian poszukującym córki (genialny Duane Howard). Świetna gra DiCaprio (nie rozumiem narzekań i stękań hejterów - on po prostu był wyborny) i Hardy'ego, odtwarzających prawdziwych w rozumieniu historycznym traperów z pogranicza. Warto też podkreślić podejście producentów i reżysera do kwestii Indian - bardzo wiarygodne i oparte o tubylczych aktorów i doradców. Szczególnie zaangażowanie przy realizacji filmu plemienia Arikarów robi wrażenie, bo w przeciwieństwie do Siuxów, Paunisów czy Wron jest to raczej zapomniane plemię, a w końcu jego protoplaści zamieszkiwali brzegi Missouri w okresie ekspedycji Lewisa i Clarka. Właśnie dzięki temu Zjawa jako pierwsza od czasów Tańczącego z wilkami uzyskała indiańskie aklamacje. Czy to wszystko to jeszcze mało, aby film okrzyknąć arcydziełem? Sam nie wiem. Na pewno nie za mało, żeby pod koniec seansu bić gromkie brawa.
        Podsumowując, napiszę tak: Zjawa to z jednej strony świetny film przygodowy dziejący się w czasach eksploracji dorzecza Missouri, z wartką i trzymającą w napięciu fabułą. Z drugiej zaś strony (tej westernowej) to film, który pozostawia pewien niedosyt związany z postaciami Glassa, Bridgera i Fidzgeralda, i ich arcyciekawymi życiorysami, o których widz dowiaduje się niewiele. Ale ponieważ filmów opisujących tamte czasy jest mało, mimo westernowego niedosytu ja osobiście Zjawę gorąco polecam. Polecam też trochę poczytać o realiach, w których dzieje się akcja, bo to po prostu rzecz fascynująca.


niedziela, 5 lutego 2017

O Westernowym blogu

Niestety nie udało mi się przenieść treści starego bloga na nowy adres – odtworzyliśmy tylko grafikę. Z tego powodu chciałbym powiedzieć kilka słów na temat własnej wizji blogowania o westernach oraz filozofii westernu. Chciałbym też wprowadzić własny podział tych filmów – uproszczony jednak w stosunku do wcześniejszego podziału, który stosowałem.
         Zawsze starałem się w notkach podchodzić do tematu nie na zasadzie recenzji, ale bardziej rozprawki o interesujących mnie wątkach i szczegółach, które warto uwypuklić i podkreślić. Ale ostatnio czytałem stare notki i doszedłem do wniosku, że wcale nie wychodziło mi to tak, jak bym chciał. A chciałbym nawiązywać więcej do dziedzin rzadko pojawiających się w recenzjach, takich jak geografia, historia, obyczajowość, wyłapywanie pewnych szczegółów, które sprawiają, że o danym dziele można opowiadać na wielu płaszczyznach (nie tylko filmowej) i łączyć je z konkretnym okresem w dziejach. Uważam, że to czyni westerny dziełami interesującymi. Ścisły związek z historią Stanów Zjednoczonych Ameryki i wydarzeniami, które pchnęły miliony ludzi do marszu na zachód; podboju krain należących niegdyś do Indian, a także wszystkich konsekwencji tego stanu rzeczy.
         To jest właśnie to, moi drodzy, na co rzadko zwracali uwagę Włosi, tworząc spaghetti westerny. Nie mieli odpowiednich plenerów predyspozycji i chęci, aby uchwycić sedno gatunku. Włosi to wielcy artyści, genialni odtwórcy klasycznych wątków westernowych i trudno odmówić im wykreowania charakterystycznego stylu i stworzenia kilku arcydzieł kinematografii. Ale to nie wybitna teatralność, świetna muzyka i nowatorski montaż sprawiają, że ja chłonę western. Bo dla mnie to jest przede wszystkim scenariusz (bo film to najpierw tekst - dopiero potem obraz) i związek przedstawionej w filmie fabuły z terenem, na którym się ona dzieje; z ludźmi; z historią; z odzwierciedleniem pewnej mentalności i sposobu myślenia zarówno pionierów i awanturników, ale i rdzennych mieszkańców dzikiego zachodu. Ciągi przyczynowo-wydarzeniowe. Akcje, które wywołują reakcje. To musi być wyczuwalne w sposób naturalny, a nie za sprawą dobranej symboliki lub kinematograficznych sztuczek. A to – z całym szacunkiem – potrafią najlepiej Amerykanie. Oczywiście jest wiele wyjątków od tej reguły o czym z pewnością będę pisał. Mam nadzieję, że rozumiecie to, co chcę przekazać, a jeśli nie, to zapewne wyjaśni się to w przyszłości. Nie oczekuję też, abyście się ze mną zgadzali. Każdy ma swoje zdanie i każdy na inny sposób przeżywa westerny.
         Od dziś podzielę westerny na pięć głownych kategorii: Westerny Nieme - obejmujące okres od pierwszych filmów ze studia T. Edisona, aż po rok 1928, gdy nakręcono pierwszy dźwiękowy western W starej Arizonie; Westerny Pre-Code, czyli wszystkie filmy kowbojskie od początków kina udźwiękowionego do mniej więcej połowy lat 30' (wraz z westernami B produkowanymi do 1939r.); Westerny Klasyczne, czyli filmy z okresu od przełomu lat 30'tych i 40'tych zapoczątkowanego fordowskim Dyliżansem do ostatniego westernu z Johnem Waynem, który tegoż gatunku symbolem niewątpliwie był. To nie oznacza oczywiście, że wszystko, co zostało zrobione wcześniej, jest klasyczne. Nie, kolejne dwie grupy czyli Antywesterny oraz ich odmiana czyli Spaghetti Westerny (czyli westerny nieamerykańskie, których akcja dzieje się na dzikim zachodzie), wcinają się klinem w klasykę przynajmniej na dwie dekady wstecz, a rozpoczyna ten okres kryzys holywoodzki przełomu lat 50' i 60', rewolucja obyczajowa i próby kręcenia westernów w nowym, niezależnym stylu. O ile moda na Spaghetti Westerny utrzymała się przez ledwie kilkanaście lat do połowy lat 70'tych, o tyle okres Antywesternów jako całości potrwa niemal do końca dwudziestego wieku, choć oczywiście znów gdzieś po drodze klinem wbiją się w niego Westerny Nowoczesne (lub Współczesne), pojawiające się już od połowy lat osiemdziesiątych – które stworzą piątą główną grupę. Dodatkową kategorią będą "Inne" - gdzie znajdą się wszelkie inne westerny oraz obrazy trudne do zdefiniowania takie jak hybrydy westernów z fantastyką, dramaty kostiumowe, obyczajowe czy filmy przygodowe, a nawet gry komputerowe.

         Na blogu, oprócz westernów, mogą pojawić się inne filmy, w szczególności związane z ważnymi, mającymi wpływ też na western, wątkami z historii USA, takimi jak niewolnictwo, Wojna Siedmioletnia, Rewolucja Amerykańska, Wojna Domowa, kolonizacja Ameryki, początki nafciarstwa, gorączka złota itp. Krótko mówiąc, celem nadrzędnym bloga jest dyskutowanie o tym, co sprawiło, że Ameryka była i jest taka, jaką ją postrzegamy.