wtorek, 18 grudnia 2018

Dolina Przemocy (In a Valley of Violence) - 2016r.


Raz na jakiś czas odświeżam sobie subskrypcję Netflixa i „młócę” go ile wlezie przez wykupiony miesiąc, starając się nadrobić wszelkie filmowe braki. Właśnie tam ostatnio trafiłem na western Dolina przemocy (In a Valley of Violence) Ti Westa z 2016r. i co ciekawe bardzo pozytywnie mnie ten film zaskoczył. Dodam, że moja żona uwielbia horrory, a ja mimochodem z nią je oglądam i byłem zdziwiony, widząc w napisach początkowych filmu o dzikim zachodzie nazwisko reżysera, którego kojarzyłem właśnie z tym mroczniejszym gatunkiem. A że wiele dziwnych debiutów westernowych okazywało się całkiem niezłych, i tym razem z ciekawością zagłębiłem się w seans – opłaciło się.
Reżyser, zresztą bardzo słusznie, poszedł w najprostszy możliwy schemat. Jeździec znikąd Paul o niejasnej przeszłości (w tej roli Ethan Hawke) przybywa do wyludnionego miasteczka Denton pod rządami szeryfa Clyda (John Travolta) i bandy rzezimieszków. Przybysz raz dwa popada w konflikt z zakapiorami, co prowadzi do tragicznych zdarzeń i kończy się serią strzelanin. Ot, chyba najbardziej oklepany motyw w historii westernu. A jednak Ti West postanowił zagrać z konwencją w kotka i myszkę, i oprócz kawałka brutalnej sensacji zafundował widzom porcję wyśmienitego antywesternu.
W sumie już od napisów początkowych wiedziałem, że to nie będzie zwykła opowieść o dzikim zachodzie, bo reżyser wystylizował czołówkę trochę na modłę Sollimy czy Corbucciego i trudno było oprzeć się wrażeniu, że wie na czym polega różnica między klasyką, a rewizją gatunku, zarówno tą jadowitą w stylu spaghetti jak i mroczną w stylu Eastwooda. Do tego kompozycje muzyczne, zresztą bardzo dobre, też od razu nasuwały skojarzenia ze spaghetti westernami. Na tym podobieństwa do włoskiej kuchni się kończą, ale to jeszcze nie finisz kulinarnych niespodzianek…
UWAGA SPOILER!
…bo najważniejszą rzeczą, którą reżyser wrzucił na ruszt, był w tym filmie motyw zemsty – czyli chyba najczęstszy schemat westernowych fabuł. Z tą różnicą, że w Dolinie przemocy po raz pierwszy (jeśli było inaczej to mnie poprawcie) główny protagonista postanawia wymordować bandę złoczyńców za to, że mu zabili psa (suczkę Abby).
KONIEC SPOILERA!
         Oprócz fajnej muzyki na plus zdecydowanie malownicze zdjęcia. Do tego pomysł, o którym wspomniałem w akapicie wyżej, a także kilku całkiem nieźle rozpisanych bohaterów. Jeśli chodzi o grę aktorską to najbardziej podobał mi się debiutujący w westernowych klimatach John Travolta. Co do samych postaci to najlepszy był zdecydowanie Paul grany przez Hawke’a, choć Pan Ethan jakoś specjalnie się tu nie napocił. Mimo wszystko jego kreacja jak i sam film wypadły dużo lepiej niż nakręcony w tym samym roku remake Siedmiu wspaniałych, którego po prostu nie dało się oglądać.
UWAGA TROCHĘ-SPOJLER!
         Postać głównego protagonisty od samego początku została umiejętnie przykryta kotarą mrocznej przeszłości, której skrawki reżyser odsłonił w dalszej części filmu. Skrawki dosłownie – bo dostaliśmy serię nocnych przebitek z czasów służby wojskowej. I to wg mnie jest najlepsza scena filmu – przedstawiono zaledwie migawki, ale możemy z nich czytać jak z otwartej księgi. Niebieski mundur kawalerzysty i martwi Czerwonoskórzy od razu dają do zrozumienia, że Paul zajmował się pacyfikacją indiańskich wiosek. Początkowo sądziłem, że mogła być to Masakra nad Sand Creek dokonana przez milicję stanu Colorado, ale biorąc pod uwagę słowa wypowiedziane przez szeryfa odnośnie karabinu Springfield (zapewne Springfield model 1873, który rządził w czasach wojen z Indianami), musiało to być już przynajmniej dekadę po wojnie domowej. Na co wskazywałoby wyludnione miasteczko Denton, mające za sobą świetność z czasów wydobycia srebra. Tak więc Paul należał do któregoś z pułków oczyszczających po Wojnie Secesyjnej nowo zasiedlane ziemie z Indian. Po pamiętnej nocy postanowił rzucić ten haniebny fach i uciec do Meksyku. No i proszę - pośród tej prostej fabuły dostajemy tomy treści do przemyślenia. W opisanej wyżej scenie do rangi symbolu urasta szczekanie indiańskiego pieska, którego Paul przygarnia i traktuje jak członka rodziny. Zastępuje mu on bliskich, ale jest też czymś w rodzaju długu przeklętego. I nagle uświadamiamy sobie, że ten karykaturalny z pozoru pomysł na film nabiera zupełnie innego znaczenia. Gdzieś wtedy przypomniała mi się Krew za krew, w której retrospekcje z czasów wojny całkowicie odmieniły postrzeganie przedstawionej fabuły, a kilkoma scenami i postaciami debiutujący reżyser wysmażył kawał krwistego steka. Tutaj stek jest trochę bardziej wysmażony, ale też smaczny.
KONIEC TROCHĘ-SPOJLERA!
Poza Paulem, o którym można by pisać godzinami, jest kilka innych symbolicznych postaci. Zły szeryf-Travolta jest w pewnym sensie karykaturą złego szeryfa z czasów rewizji. Jest kaleką i tak naprawdę wszystko chce rozwiązywać polubownie. W sumie to chyba najbardziej pozytywna postać w tym filmie. Bo nawet pozornie dobroduszna Mary Ann okazuje się zdolna do wszystkiego i całkiem bezpruderyjna. Ona i jej siostra to zdecydowanie antywizerunek kobiet zachodu. Bohater o ksywce Baryła (Tubby) - nawiązujący do często pojawiających się w westernach krępych lecz niezbyt rozgarniętych pomagierów antagonistów – w pewnym momencie filmu wygłasza manifest związany ze swoim pseudonimem i rolą jaką pełni w całym tym zamieszaniu. Przyznam, że to jedna z najzabawniejszych scen filmu.
Bardzo szanuję scenarzystów, którzy potrafią zrobić coś z niczego (tutaj scenariusz jest dziełem samego reżysera). Na pierwszy rzut oka w przedstawionym uniwersum nie ma nic ciekawego, a w historii nic nowego. I mało kto cokolwiek oprócz akcji w tym filmie widzi. Dla przykładu proponuję poczytać sobie recenzje „ekspertów” z Rotten Tommatoes, z których część nie ma bladego pojęcia, na czym polega istota amerykańskiego westernu. A wystarczy tylko dobrze przyglądać się szczegółom, wyraźnie wsłuchiwać w dialogi, których jest tutaj sporo, żeby dowiedzieć się wszystkiego o miasteczku, jego historii, urzędujących tam rezydentach, głównym bohaterze, historii okolicy. Psia krew, dostajemy tak naprawdę burzliwe dzieje południowego zachodu w pigułce.
Jedyne czego zabrakło, żebym film zaliczył do naprawdę dobrych, to odrobina bardziej profesjonalnej scenografii, więcej rozmachu przy ozdabianiu i dekorowaniu miasta, domów, ubieraniu bohaterów. Trochę to momentami pachniało kinem klasy B, ale tylko momentami. Można byłoby też do tego dołożyć nieco więcej wiary w jakość własnych ról przez aktorki. Obie główne kobiece role wypadły nieco sztucznie, choć bardziej tyczy się to panny Ellen (Karen Gillian), bo młodsza z sióstr czyli Mary Ann (Taissa Farmiga) udała się trochę lepiej.
Dolina przemocy to nie jest western, o którym filmowi krytycy będą się rozpisywać, ale dla mnie, skromnego badacza gatunku – jest to coś co obejrzałem z dużą satysfakcją, bo od napisów początkowych do ostatniej sceny otwierały się w mojej pamięci szufladki z tytułami innych, wcześniejszych, większych, starszych, ważniejszych opowieści o dzikim zachodzie. Polecam.