Pierwszy
epicki western epoki kina udźwiękowionego nakręcono w 1930r. Droga olbrzymów (The big trail), bo tak go nazwano, to z jednej strony przykład
klasycznej sztuki filmowej, która po prawie dziewięćdziesięciu latach wciąż
robi wrażenie, a z drugiej strony przykład klapy komercyjnej, jaką film
przyniósł w czasach premiery. Za reżyserię odpowiadał Raoul Walsh i to on, za
namową Johna Forda, w roli głównej obsadził debiutującego Johna Wayne'a. Do
tego wszystkiego dodajmy tematykę Szlaku Oregońskiego oraz szalejący w
prawdziwym świecie Wielki Kryzys i możemy śmiało nazwać ten film dużą
ciekawostką w historii westernu. Ale po kolei.
Zacznijmy od Johna Wayna. To nie
jest tak, że Droga olbrzymów była jego pierwszym filmem. Grywał już
wcześniej, ale zwykle jako statysta lub aktor drugo/trzecio-planowy. Tym razem
dostał główną rolę i spisał się naprawdę nieźle. Rola młodego trapera-przewodnika
Brecka Colemana rzuca się w oczy i wyróżnia na tle kolejnych jego ról z lat
trzydziestych. Sam John Ford, proponując zupełnie nieznanego aktora swemu
przyjacielowi Raoulowi Walshowi, powiedział tak: „lubię wygląd tego nowego
dzieciaka ze śmiesznym chodem, który zachowuje się jakby był panem świata”. Niestety dla Wayne'a rola Brecka Colemana
stała się małym przekleństwem. Dlaczego?
No cóż, na pewno nie z jego winy. Po
prostu film stał się falstartem dla westernów udźwiękowionych, choć wcale nie
był pionierski. Pierwszy western z dźwiękiem, czyli W starej Arizonie (In old Arizona) nakręcono już w 1928r. i ta próba okazała się obiecująca,
zgarniając Oscara i dodatkowo jeszcze cztery nominacje, i zachęcając wytwórnię
Fox do dalszego inwestowania w gatunek. W ramach ciekawostki można dodać, że
pierwszy udźwiękowiony western współreżyserował właśnie Raoul Walsh. Miał też
odegrać główną postać w filmie, ale w wypadku samochodowym stracił oko i od
tamtej pory zarzucił karierę aktorską, kontynuując tylko pracę reżysera.
Tymczasem amerykańska infrastruktura
kinowa na przełomie lat 20'tych i 30'tych dopiero próbowała dostosować się do
nowej technologii dźwięku. O ile standardowe filmy łatwo dało się puszczać w
kinach, o tyle do wyświetlania produkcji panoramicznych (widescreen) potrzebne
były duże inwestycje. A te, choć planowane, trafiły na nagły krach giełdowy w
1929r, który zapoczątkował Wielki Kryzys. Droga olbrzymów, mimo sporego budżetu i niemałej
wartości artystycznej stała się ofiarą krachu i klapą finansową (także klapą w
oczach Akademii), a sam western jako gatunek nadwyrężył kredyt zaufania. W
dalszych latach okupował głównie kino klasy B i seriale, wskrzeszony dla
mainstreamu dopiero po dziewięciu latach przez Dyliżans J. Forda. Dokładnie
tak samo potoczyły się losy Johna Wayne'a na wielkim ekranie.
Film porusza tematykę pierwszych
wypraw osadniczych na zachód od Missisipi. W historii USA epizod Szlaku
Oregońskiego to sprawa fundamentalna, porównywalna do Dzikiej Drogi na wskroś
Appalachów wytyczonej przez Daniela Boona lub pionierskiej wyprawy Lewisa i
Clarka w górę rzeki Missouri. Ten istotny etap kolonizacji dzikiego zachodu
został w Drodze olbrzymów pokazany kompleksowo i z niezłym rozmachem, choć
nie była to bynajmniej pierwsza próba ugryzienia tematu. Wcześniejsze miały
miejsce jeszcze za czasów kina niemego. Warto tutaj przytoczyć epicki obraz pt. Karawana (The covered wagon) z 1923r., który śmiało można nazwać
pierwowzorem dla dzieła Roula Walsha, bo podobieństwa, szczególnie fabularne,
widać we wielu scenach.
Głównym przesłaniem Drogi olbrzymów jest podróż do ziemi obiecanej. Za wszelką cenę i wbrew
przeciwnościom losu. Film ukazuje różnorodność ludzkich charakterów,
reprezentowanych przez irlandzkich imigrantów i ich potomków (np. Gus grany przez Ela
Brendela), hazardzistów (Bill Thorpe grany przez Iana Keitha),
traperów (Zeke grany przez Tully Marshala), myśliwych (Red Flack grany przez
Tyrona Powela) czy bandytów (Lopez grany przez Charlesa Stevensa). Obraz
czasem zabawny, czasem złowrogi, a czasem wzruszający. Wszystkich łączy
determinacja i niezłomność, wielokrotnie wystawiana na próbę przez potęgę
natury czy wrogość miejscowych plemion. Nie brakuje w tej gromadzie
wewnętrznych tarć i animozji. Postaci, choć nieco kukiełkowate, stanowią
niezwykle wyrazisty przekrój ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa - ludzi
prostych, niewiele znaczących w swoich mikro-światach, często uciekinierów,
bandytów lub nieudaczników, ale też ludzi, którzy w oczach potomków okazali się
herosami czy też właśnie tytułowymi olbrzymami. Kwintesencją tego przesłania są
dwie patetyczne tyrady Brecka Colemana. Jedna na temat wielkiej, pięknej doliny
rozciągającej się między wysokimi do nieba pasmami gór (chodzi tu o położoną miedzy górami Skalistymi i Sierra Nevada Wielką Kotlinę).
Druga zaś o wytrwałości w dążeniu do celu, podczas sceny gdy karawana błądzi
w burzy śnieżnej. Ten purytański
mesjanizm to, obok chęci zysku i eksploracji nieznanego, jedna z najbardziej
charakterystycznych cech podboju dzikiego zachodu.
Powiem tak. Zdaję sobie sprawę, że z
punktu widzenia dzisiejszej percepcji sztuki filmowej Droga olbrzymów może
się wydawać mało atrakcyjna. Ale mimo wszystko jest to dzieło epickie - zrobione z solidnym rozmachem i wzbogacające widza o kawałek wiedzy historycznej (zarówno filmowej jak i dziejowej), a ja cenię takie filmy,
takich szukam najbardziej i po nałożeniu filtru artystyczno-technologicznego
czerpię z nich mnóstwo przyjemności. Jest to bowiem kwintesencja amerykańskiego
westernu i klasyka par excellence. Polecam.