czwartek, 21 września 2017

Wicher (The Wind) z 1928r. - podsumowanie niemego westernu

Epoka kina niemego to okres trudny do okiełznania z kilku powodów. Po pierwsze nie było dźwięku – co dla człowieka urodzonego i wychowanego w epoce filmów udźwiękowionych stanowi sporą barierę percepcyjną. Trzeba się przestawić na zupełnie inne fale odbioru i uruchomić rzadziej używane sensory. Trzeba też uzbroić się w cierpliwość i zrozumienie czasu, bo można trafić na zaskakujący naturalizm, brutalność i ksenofobię. Np. znęcanie się nad zwierzętami jak w Milioner z rodeo (Cowboy Millionaire) z 1909r. Francisa Boggsa. Albo poniżanie Afroamerykanów (a w zasadzie pomalowanych na czarno Białych) jak w wyżej wymienionym filmie lub w Napadzie w Górach Skalistych (From Leadville to Aspen: A Hold-Up in the Rockies) z 1906r. Francisa Mariona.
         Po drugie tych filmów powstały tysiące. Fajny jest początek studiowania kina niemego, idąc chronologicznie. Pierwszy rok – cztery czy pięć westernów; drugi rok – kilka kolejnych, trzeci rok parę następnych; czwarty kilkanaście; rok 1925 – dwieście siedemdziesiąt dwa westerny! etc. Ta filmowa bomba wybuchła jak pęknięty atom, a twórcza inflacja szła z postępem geometrycznym i w pewnym momencie, mimo szczerych chęci, poległem, dalszą drogę przechodząc prowadzony za rękę przez wcześniejsze pokolenia krytyków. Jeśli komuś kiedyś uda się obejrzeć wszystkie nieme westerny, to stanie się moim największym idolem.
         Po trzecie jest coś niepokojącego w spędzaniu bitych kilku miesięcy na eksploracji taśm sprzed wieku. W epokach klasycznej i post-klasycznej nakręcono jeszcze więcej westernów i z każdym kolejnym dniem poświęconym na oglądanie kina niemego miałem poczucie zmarnowanego czasu, który mogłem wykorzystać na robienie tego samego tylko w najlepszych latach Hollywood. Ostatecznie takiego poczucia nie mam, bo czuję, że to było brakujące ogniwo mojej literacko-westernowej perspektywy i teraz wycieczki do późniejszych epok nabiorą nowego znaczenia.
         No i po czwarte jakość – mnóstwo zachowanych filmów, mimo ciekawej fabuły i zaskakujących efektów wizualnych, nie spełni oczekiwań dzisiejszego widza pod względem jakościowym. Np. tylko wariaci będą w stanie obejrzeć ponad czterdziesto-minutową Ostatnią walkę Custera (Custer's Last Fight) z 1912r. Thomasa Ince'a będącą pierwowzorem dla dziesiątek późniejszych filmów o kontrowersyjnym amerykańskim dowódcy. Albo niespełna półgodzinny Napad na bank (The Bank Robbery) z 1908r. Williama Tilghmana, w którym osobiście gra sławny bandyta All Jennings. Czy niemal godzinny Celny Strzał (Straight Shooting) z 1917r. - najstarszy zachowany western Jacka Forda. To bardzo ciekawe filmy, ale zachowały się naprawdę słabe kopie.
         Tak więc pierwszy etap romansu z niemym kinem uważam za zamknięty – muszę trochę odpocząć i zająć się innymi epokami. Będę wracał do początków jeszcze wielokrotnie i myślę, że moje opinie zdążą się w międzyczasie zestarzeć. Na razie napiszę tylko, że z tego kotła czarownic wyklarował mi się podział na trzy główne okresy:

         Okres przed-fabularny (1894 – 1914) czyli od pamiętnych nagrań ze studia Thomasa Edisona z udziałem Siouxów aż po rok 1914, kiedy to powstały pierwsze pełnometrażowe westerny, w tym najstarszy zachowany pt. Mąż Indianki (The Squaw Man) Cecila DeMille'a. Pośród najciekawszych filmów okresu przed-fabularnego znajdą się głównie westerny Davida W. Griffitha, bo to chyba najbardziej utalentowany twórca epoki kina niemego. Zapadają w pamięć indiańskie antywesterny Zmierzch Czerwonoskorych (The Red Man's View) z 1909r. i Ramona z 1910r. - oba filmy z dużą dozą wrażliwości na los rdzennych mieszkańców Ameryki; osadniczo-kawaleryjskie Ostatnia kropla wody (The Last Drop of Water) z 1911r., Żołnierska krew (Fighting Blood) z 1911r., Masakra (The Massacre) z 1912r., które zadziwiają rozbudowaną scenografią, ilością statystów i zwierząt, a także pomysłowością reżyserską. Co jeszcze? Napad na ekspres (The Great Train Robbery) z 1903r. Edwina Portera – wiele się mówi o fabule i cechach tego filmu, ale rzadko zauważa się, że jest on zachowany w naprawdę niezłej jakości jak na tamte lata; przy okazji warto też obejrzeć Napad na mini-ekspres (The Little Train Robbery) z 1905r. tego samego reżysera, który to film jest prawdopodobnie pierwszą westernową parodią; Poświęcenie Białego Jelenia (White Fawn's Devotion) z 1910r. Jamesa Younga Deera, czyli najstarszy zachowany western nakręcony przez Indian. W ramach ciekawostki można obejrzeć filmiki z wygłupami Broncho Billa, których zachowało się sporo, choć osobiście nie rozumiem ich ówczesnej popularności.

         Okres fabularny (1914 – 1923) od wyżej wymienionego kamienia milowego aż do pierwszego epickiego obrazu o dzikim zachodzie czyli Karawany (Covered Wagon) Jamesa Cruze'a. Z tego okresu wiele nie wymienię, bo to u mnie wciąż czarna dziura i azymut kolejnej wycieczki poszukiwawczej, którą planuję za jakiś czas. Na pewno warto przeanalizować Męża Indianki (The Squaw Man) z 1914r. czyli debiut Cecila DeMille'a, bo to kamień milowy kinematografii; także inny znany western tego reżysera z 1914r., a mianowicie Wirgińczyka (The Virginian) - oba z Dustinem Farnumem. Zdobywców (The Spoilers) z 1914r. Collina Campbella, czyli pierwowzór wielu późniejszych adaptacji powieści Rexa Beacha o gorączce złota na Alasce - niestety to film dosyć długi, a nie znalazłem dobrej jakościowo kopii. Bramy piekła (Hell's Hinges) z 1916r. Williama Harta – jeden z najbardziej pesymistycznych westernów epoki kina niemego. Wzorcowym przykładem westernu o szeryfie z trudną przeszłością jest inny film Harta: Szeryf z Yellow Dog (The Return of Draw Egan). Psychofanom Johna Forda polecam analizę początków jego kariery czyli Celny Strzał (Straight Shooting) i Kowboj w Nowym Jorku (Bucking Brodway) oba z 1917r.

         Złoty okres (1923 – 1928) czyli czas, gdy powstały najwybitniejsze nieme westerny: od wcześniejszego kamienia milowego do pierwszego westernu udźwiękowionego W starej Arizonie (In Old Arizona) z 1928r. Irvinga Cummingsa i Roula Walsha. Golden age to wcześniej wymieniona Karawana Cruze'a - w epicki sposób obrazująca wędrówkę osadników z Kansas do Oregonu; Pony Express z 1925r. tego samego reżysera, opisujący dzieje słynnej poczty konnej kursującej w latach 60'tych między Kalifornią i Missouri. Żelazny koń (Iron Horse) z 1924r. zrealizowany z rozmachem, choć przesiąknięty narodową i anty-indiańską propagandą pełnometrażowy debiut Johna Forda; Trzech złych ludzi (3 Bad Men) z 1926r. tego samego reżysera – lepszy od debiutu obraz wyścigu po ziemię na terytorium Dakoty; Synowie prerii (Tumbleweeds) z 1925r. Williama Harta, czyli jeden z najwspanialszych westernów epoki niemej, opowiadający o ujarzmianiu ostatnich wolnych połaci prerii – ten film zaliczam do mojego osobistego Top3; Jeźdźcy purpurowego stepu (Raiders of the Purple Sage) z 1925r. Lynna Reynoldsa, podejmujący tematykę zemsty i bezprawia; Napad na K & A ekspres (The Great K & A Train Robbery) z 1926r. Lewisa Seilera – brawurowo zrealizowany western sensacyjny z dużą dozą poczucia humoru.

         Jednak bezwzględną koronę pośród niemych westernów zdobywa u mnie Wicher (The Wind) z 1928r. w reżyserii Victora Sjostroma. Ten pierwszy wielki western psychologiczny to nie tylko jeden z najlepszych filmów o dzikim zachodzie epoki kina niemego, ale w ogóle arcydzieło kinematografii. Począwszy od niezapomnianej gry Lillian Gish i Larsa Hansona, poprzez zadziwiającą realizację i efekty specjalne, aż po przeszywającą umysł wizję zachodu przedstawioną oczami cierpiącej na ankraofobię młodej dziewczyny ze wschodu. Nie ma co gadać – Wicher to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomaniaka i trzeba go po prostu obejrzeć.
         Jest to historia młodej dziewczyny imieniem Letty (rewelacyjna Lillian Gish). Jej beztroski żywot w Wirginii zostaje przerwany śmiercią rodziców. Rodzinna tragedia zmusza niewinną, naiwną Letty do przeprowadzki do Teksasu, gdzie mieszka jej kuzyn Beverly (Edward Earle). Niestety wizja przyjęcia z otwartymi ramionami w nowej, wspaniałej krainie okazuje się mrzonką. Dominująca w małżeństwie brata żona Cora (niezła Dorothy Cumming) upatruje w przyjeździe pięknej Letty spisek mający na celu odebranie jej męża. Szybko zniechęca szwagierkę do pobytu w ich domu. Letty, rozczarowana odrzuconą propozycją małżeńską przez bogatego ranczera Roddy’ego (Montagu Love), bez środków do życia zostaje zmuszona wyjść za mąż za jednego z rubasznych sąsiadów – prostego kowboja imieniem Lige (genialny Lars Hanson). Niedopasowane małżeństwo, surowe warunki życia i nieustannie wiejący wiatr sprawiają, że młodzi ulegają przeobrażeniu. Lige poważnieje i staje się twardym człowiekiem zachodu. Z kolei cierpiąca na lęk przed wiatrem Letty powoli popada w szaleństwo...
         Warto pochylić się nad kwestią samego wiatru, który jest tu jednym z głównych bohaterów. Wieje bez przerwy. Momentami słabiej, czasem mocniej, ale nie ma chwili bez wichru i nawiewanego przez niego piachu. Jest taka pamiętna myśl Letty, która idealnie obrazuje klimat filmu, a zarazem nabrzmiewającą u bohaterki schizofrenię:

I tylko wiatr i piach, i piach, i wiatr. Dziś, jutro, na zawsze...

         Doczytałem, że aby osiągnąć ten efekt ustawiono na kalifornijskiej pustyni Mojave osiem samolotów, których śmigła wirowały w trakcie zdjęć. Tym samym ekipie pracującej nad Wichrem należą się gromkie brawa za wytrwałość i pomysłowość. W ramach ciekawostki można dodać, że w tym filmie po raz pierwszy w historii zobrazowano nadejście tornada! Jest tu też wiele innych efektów wizualnych i dźwiękowych, które wzmagają klimat przenikliwego strachu i obłędu.
         Jeśli chodzi o Lillian Gish, to ja widziałem ją przede wszystkim u Griffitha (Narodziny narodu, Nietolerancja). Pamiętam też jej występy w westernach dźwiękowych (Pojedynek w słońcu, Nie do przebaczenia). Udział w The Wind był nietypową dla niej rolą: odejście od schematu niewinnego podlotka na rzecz kreacji dramatycznej (choć nie pierwsze, bo miewała już dramatyczne role, jak choćby Złamana Lilia (Broken Blossoms z 1918r.). Okazało się to to dobrą decyzją, bo Gish zagrała świetnie. Mając za narzędzia wyrazu tylko pozy i mimikę, pokazała poprzez swą bohaterkę niemoc, lęk i obłęd jakich nie powstydziłyby się postaci z filmów Hitchcocka i Polańskiego.
         Duże uznanie też dla Larsa Hansona. Co prawda jego bohater Lige to w porównaniu z Letty postać drugoplanowa. Tym niemniej metamorfoza jakiej doznaje po „małżeńskim rozczarowaniu” to aktorski majstersztyk. Jakby w tym filmie grało dwóch różnych facetów.
         I na koniec najważniejsza kwestia. Wizja dzikiego zachodu o skali iluzji, jakiej trudno doświadczyć nawet u największych westernowych artystów. W Wichrze dostajemy ponury obraz miejsca, gdzie nie da się normalnie żyć, ale wcale nie jest to zasługą bandytów, Indian, wielkich hodowców bydła, przemysłowych potentatów, kolejowych baronów, a nawet głodu, bezeceństwa czy egipskich plag. Prostota zastosowanych narzędzi przekazu daje Sjostromowi przewagę nad innymi antypoetami obrazu, bo u niego pierwiastkiem zakrzywienia jest najbardziej pospolity żywioł – wiatr. Ten surrealizm da się z łatwością pojąć i usprawiedliwić. To nie Teksas jest mroczny, wietrzny, surowy, halucynogenny i okrutny. On taki jest tylko w oczach dotkniętej lękiem przed wiatrem Letty. Czyli w oczach, którymi widzimy go wraz z nią...
         Oglądając, zastanówcie się na tym i po seansie dajcie znać, czy też tak to widzicie.

         Gorąco polecam.


niedziela, 10 września 2017

Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) - 1970r.

Czejenowie napadają na konwój transportujący skrzynię z żołdem. Napaść przeżywają tylko dwie osoby – młody szeregowiec i śliczna dziewczyna. Nie mają koni, żywności, ekwipunku. Ruszają w pełną niebezpieczeństw wędrówkę do fortu, gdzie stacjonuje narzeczony dziewczyny. Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że oddział wojska planuje najechać indiańską wioskę. Dochodzi do masakry. Koniec....
         No i jak? Wydaje się to pozbawione wyraźnego przekazu i fabularnego kunsztu, prawda? Otóż wcale nie. Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) z 1970r. w reżyserii Ralpha Nelsona, to bezkompromisowy antywestern, który nie pozostawia suchej nitki na kawaleryjskiej propagandzie. Zaskakuje, trzyma w napięciu i rozpieszcza zgrabnym aktorstwem. Tym niemniej brakuje w nim balansu między krwiożerczą wizją stosunków Biali-Indianie z początkowej i końcowej sceny, a subtelnym poczuciem humoru i romantyzmem środkowej części. Gdyby nie to zachwianie filmowej równowagi, bez kompleksów mógłby konkurować ze zrealizowanym w tym samym roku Małym Wielkim Człowiekiem.
         Westernowi twórcy rozliczali się z historią amerykańskiej armii już w czasach kina niemego i była to niczym nie skrępowana twórczość. Poważna cenzura zawitała do Hollywood dopiero w połowie lat 30'tych i często obiektywne wzorce najłatwiej znaleźć przed stuleciem. Pierwszym mocnym filmem o tej tematyce był epicki krótki metraż pt. Masakra (The Massacre) z 1912r. Dawida W. Griffitha. Podobieństwo do Soldier Blue jest takie, że u Griffitha też mamy dwie masakry: jedną urządzoną przez kawalerię, drugą przez Indian. Jednak mistrz kina niemego nie próbował wywrzeć na widzu presji odnośnie zajęcia stanowiska po jednej lub drugiej stronie. U Nelsona mamy zdecydowanie anty-wojskową wymowę, inspirowaną doniesieniami o nieludzkich wybrykach U.S. Army w Wietnamie. Tym samym jest to wykorzystanie starego wstydliwego epizodu z historii wojen do napiętnowania nowego, dziejącego się na oczach ówczesnej opinii publicznej.
         Z kolei w epoce klasycznej wyraźnie dominowało narodowe (patriotyczne) spojrzenie na kwestie indiańskich wojen. Filmy takie jak Fort Apache Johna Forda z 1948r., gdzie bunt Indian był następstwem oszust urzędniczych, a dowódca pułku krótkowzrocznym narcyzem na podobieństwo Custera, stanowiły wyjątek potwierdzający regułę. Upadek kodeksu Haysa w latach 60'tych dał reżyserom więcej możliwości, lecz nie pełną swobodę. Owszem, zakończyła się epoka kawaleryjskiego mitu, ale nie wszyscy widzowie chcieli poznawać brutalną prawdę historyczną. Trzeba było wiele kunsztu i pomysłowości, żeby dobrze swój przekaz sprzedać, jak to zrobił wymieniony wyżej John Ford w filmie Jesień Czejenów z 1964r.
         Niełatwo miał Sam Peckinpah ze swoim Majorem Dundee, na trudności natrafił też i Nelson. Niebieski Żołnierz mimo lekkiej narracji i karykaturalnej wymowy nie trafił we właściwy sposób do widzów. Zawierał bardzo brutalne jak na tamten czas sceny, których reżyserowi nie udało się odpowiednio zrównoważyć z pozostałą częścią filmu. Sceny brutalne, ale i antyamerykańskie, bo ten film opowiada o masakrze nad Sand Creek z 1864r., w której wojska Unii (a dokładnie oddziały milicji) dokonały rzezi na wiosce Czejenów. Zginęło wtedy około sto pięćdziesiąt Indian, głównie kobiet, dzieci i starców, a przez długie dekady wydarzenie to określano ważnym zwycięstwem w wojnie z Indianami. W 1970r. film mógł budzić niechęć konserwatywnej części publiczności. Dla reszty odbiorców, w tym przeciwników wojny w Wietnamie, jego przekaz nie był w pełni dostępny z powodu trudności z cenzurą i wprowadzaniu do kin okrojonych wersji. Dziś po prawie półwieczu mamy możliwość spokojnie delektować się nie tylko kunsztem aktorskim i niezłą realizacją, ale i odwagą w przedstawieniu prawdy o tragicznych wydarzeniach z Kolorado.
         Fabuła zdaje się nie mieć większego znaczenia – jest pretekstem do obalania kolejnych mitów. Tym niemniej, mimo lekkiej konsystencji i przerysowanych bohaterów, film trzyma w napięciu, w czym pomaga dobrze dopasowana muzyka. Początkowa scena, gdy Indianie napadają na konwój, zabijając dwudziestu jeden żołnierzy, szybko ustępuje zabawnym perypetiom parki skazanej na swoje towarzystwo na terenie wroga. Uwaga widza zostaje uśpiona i taki jest plan reżysera. W końcówce Nelson wraca do wydarzeń z początku - wytacza najmocniejsze działa i trzeba przyznać, że to, co się dzieje na ekranie, robi wrażenie nawet dziś.
         Postać Cresty (rewelacyjna Candice Bergen) to coś, na co czeka się miesiącami, przebierając sterty zapomnianych tytułów i oglądając dziesiątki filmów. Główna bohaterka to diabelnie udane przeciwieństwo klasycznej kobiety dzikiego zachodu. Rewizja westernowej damy w pełnym wymiarze. Pyskata, prowokacyjna, uwodzicielska, bezpruderyjna. Od pierwszych scen owiana tajemniczą aurą Białej kobiety uprowadzonej przez Indian. Zestawiona w parze z żółtodziobem - szeregowym Honusem Gentem (bardzo dobry Peter Strauss), którego z łatwością owija sobie wokół palca. Klnie, beka, zawstydza, no i głośno wyraża tezę o tym, że amerykańskie wojsko bezprawnie wkracza na ziemie Indian, za co ich szczerze nienawidzi. Istny koszmar dla młodego kawalerzysty. No ale kto się czubi, ten się lubi.
         Jeśli chodzi o całokształt filmu, to podejrzewam, że każdy odbierze go po swojemu. W opiniach amerykańskich znawców jak Brian Garfield czy Phil Hardy dominuje przeświadczenie o nieudanej próbie wykorzystania krwawej brutalności w celu jej napiętnowania. Dochodzi też kwestia samych Indian, których wizerunek w tym filmie w żaden sposób nie został ocieplony w porównaniu z klasykami. Indianie nie są tymi dobrymi, ciekawymi duchowo i obyczajowo jak w Tańczącym z wilkami Costnera, Człowieku zwanym Koniem Eliota Silvestein'a czy Małym Wielkim Człowieku Penna. Nie są też dyskryminowanymi, głodującymi outsiderami jak w Hombre Martina Ritta. Walczą o swoją ziemię, mordują Białych intruzów, ale i są przez nich mordowani. Tym niemniej sporo krytyków docenia świetną reżyserię i aktorstwo, a także fakt, że choć nie jest to najlepszy film Nelsona, to jednak film, który wszyscy najlepiej zapamiętali. I ja myślę, że to jest plus, bo w końcu jest to western rewizjonistyczny mający przypominać o krzywdzie wyrządzonej Indianom.
         Krytycy mogą pisać co chcą, ale ja dawno tak dobrze się nie bawiłem, oglądając western. Były momenty, że wybuchałem śmiechem, ale były też sceny mrożące krew w żyłach. Wszystko opowiedziane w przyjemnym klasycznym stylu. Jedyne co mi się nie podobało to scena walki na noże Honusa z Indianinem ze szczepu Kiowa. Trochę to wszystko było niepoważne, a gdyby Indianie chcieli kogoś zabić, to by zabili, a nie wdawali się w dyskusje czy honorowe pojedynki. Pozytywnie zaskoczyła mnie Candice Bergen, którą kojarzyłem dotychczas z serialu Murphy Brown i z kilku innych ról, gdy była już dojrzałą kobietą. Teraz nabrałem ochoty na obejrzenie filmów z czasów jej młodości.

         Gorąco polecam ten western.


niedziela, 3 września 2017

Bezprawie (Open Range) - 2003r.

Film Bezprawie (Open Range) powstał w 2003r., oparty jest na powieści The Open Range Men z 1990r. autorstwa Lauran Paine’a i jak to bywa w przypadku westernów Kevina Costnera porusza ciekawy wątek z historii dzikiego zachodu – kwestię wolnego spędu. Jest to też film potwierdzający talent Costnera do kręcenia westernów. Talent, który udowodnił w 1990r. Tańczącym z wilkami. W przeciwieństwie do większości filmów o dzikim zachodzie oglądamy tu zielone, falujące prerie, a nie pustynię czy wyschnięty step. Jest wątek poruszający więź łączącą ciężko pracujących kowbojów; jest wątek nawiązujący do szukania swego miejsca na ziemi; jest wątek miłosny. Są emocje i świetna scena kulminacyjna z wyborną strzelaniną. A teraz po kolei:
         Jakie jest znaczenie tytułu Open Range? W Polsce przetłumaczono go jako Bezprawie, więc postaram się przybliżyć prawdziwe znaczenie. Open range to otwarta przestrzeń czy też wspólna preria – czyli tereny, na których można było prowadzić wolny spęd bydła. W latach czterdziestych dziewiętnastego wieku określano tym mianem tzw. terytoria Indian, o których niewiele jeszcze było wiadomo. Powoli, lecz coraz śmielej zapuszczali się tam poszukiwacze złota, traperzy, skauci, odkrywcy. W ślad za pionierami ruszyli farmerzy i ranczerzy, którzy kilkoma falami zasiedlili tereny ówczesnego zachodu. Po wojnie domowej, w latach sześćdziesiątych, prawie każdy zakątek kontynentu został już odkryty i przebadany. Wtedy nasiliła się też zachodnia migracja, a gospodarka i rozwój ruszyły z kopyta. Wzrosło zapotrzebowanie na żywność czyli głównie wołowinę. Powstały wielkie, międzystanowe szlaki takie jak Goodnight-Loving Trail, Western Trail czy Shawnee Trail, a także ustalono prawo wolnego spędu, które pozwalało kowbojom korzystać z ogólnodostępnych pastwisk na preriach USA.
         Szczytowy okres spędów to lata 1880 – 1885. Miliony sztuk bydła pędzono z pustynnego Teksasu na północ przez wielkie równiny w poszukiwaniu pastwisk. Wędrowano do takich miast jak Dodge, Kansas City czy Cheyenne, skąd stada jechały koleją na wschód do Chicago lub na zachód do Kalifornii. Czasem pędzono je dalej do Południowej Dakoty, Wyoming a nawet do Montany i Kanady. Część szlaków prowadziła także ze wschodu na zachód. Jednak z czasem napływ ludzi stał się tak duży, że zaczęło brakować dla wszystkich miejsca. Wolny spęd coraz mniej podobał się właścicielom okolicznych stad bydła zajmujących pastwiska i wodopoje. Ranczerzy ogradzali ziemie opatentowanym w 1874r. drutem kolczastym, ograniczając zasoby open range. To wywołało protesty farmerów, kowbojów i małych hodowców. Nasiliły się też kradzieże. Kompanie hodowlane i wielcy ranczerzy zatrudniali rewolwerowców do odstraszania nieproszonych gości. Przełomowym momentem okazały się dwie wyjątkowo srogie zimy w latach 1886-1887, które przetrzebiły stada bydła i zachwiały racją bytu zajmujących się nimi kowbojów. W latach 90’tych dziewiętnastego wieku wzmożony rozwój szlaków kolejowych i budowa przetwórni mięsnych w pobliżu dużych skupisk hodowlanych ostatecznie zakończyły epokę open range.
         I właśnie w latach zmierzchu open range dzieje się akcja filmu. Fabuła dotyczy konfliktu grupy kowbojów oraz bogatego ranczera. Głównymi bohaterami są Boss (świetny Robert Duvall), Charley (Kevin Costner), Mose (niezła rola Abrahama Benrubi) i młody Button (Diego Luna). Gdy wysłany do miasta po zapasy Mose długo nie wraca, Charley i Boss wyruszają mu na pomoc. Okazuje się, że ich kolega został dotkliwie pobity i wtrącony do aresztu przez szeryfa (James Russo). Szybko okazuje się też, że w mieście rządzi niejaki Baxter (Michael Gambon) – wpływowy ranczer – który bardzo nie lubi ludzi zajmujących się wolnym spędem. Zastraszeni mieszkańcy nie są chętni do pomocy, jednak kilkoro z nich szczerze nienawidzi Baxtera. Pośród nich jest doktor Barlow (Dean McDermott) oraz jego siostra Sue (świetna Annette Bening). Z czasem konflikt między kowbojami i Baxterem narasta. Gdy dwójka przybyłych ginie, pozostali dwaj postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i zaprowadzić w mieście nowy porządek.
          W filmie charakterystyczną rzeczą jest więź łącząca głównych bohaterów. Są wobec siebie jak rodzina – wspierają się i uczą jeden od drugiego, a czasem kłócą się i dyskutują. Costner poświęca spory skrawek taśmy filmowej by przedstawić charakterystykę tej grupy, ich perypetie, obyczajowość, sposób pracy i rejony, którymi podróżują. Najważniejszymi bohaterami są Charley i Boss, których łączy długoletnia przyjaźń i zaufanie. Dzięki wzajemnemu szacunkowi i podobnym poglądom, podejmują słuszne decyzje i potrafią unikać kłopotów. Rozsądek i kompromisowość nie jest jednak w stanie uchronić ich od konfliktu z wrogami, a ich przyjaciół od śmierci i ran. Tylko dzięki doświadczeniu, umiejętnościom strzeleckim i postępowaniu według twardych, nie zawsze szlachetnych zasad, udało im się dożyć poczciwego wieku.
         Kolejną rzeczą jest poszukiwanie swojego miejsca na ziemi i celu w życiu. Boss to kowboj starej daty, któremu powoli dają się we znaki trudy życia pod gołym niebem, bez domu i rodziny. Martwi się przyszłością dwóch młodszych pracowników, szczególnie Buttona. Rozumie, że zarówno on jak i Charley przez dekadę wspólnej pracy nie osiągnęli prawi nic; nie chce, żeby takiego losu doświadczyli młodsi. Z kolei Charley to człowiek z paskudną przeszłością. Morderca i najemnik, dla którego praca u Bossa i trzymanie się z dala od kłopotów (czytaj ludzi) to jedyny sposób na zapomnienie o mrocznej przeszłości. Costner, jako reżyser i odtwórca kluczowej roli, z jednej strony pokazuje Chaley’ego w dobrym świetle (zawiezienie koca Buttonowi, zabranie cielaka na konia, chęć kupna porcelany dla Sue), ale z drugiej strony robi to tak, aby było widać jak nienaturalne jest to u człowieka o prostej, brutalnej naturze. Światłem w tunelu może być dla niego miłość, jednak boi się tego uczucia, bo wie, że konflikt z Baxterem wyciągnie jego przeszłość na wierzch i zmusi do chwycenia za broń.
         W kilku słowach należy też oddać Costnerowi należny szacunek za polemikę z klasyczną konwencją gatunku. To nie jest zwykły dramat obyczajowy, czy przygodowy western. Falujące morza traw, kontrastujące z błękitnym niebem, przecinanym od czasu do czasu puchatymi chmurami, to pejzaż nie łatwy do odnalezienia u klasyków i niemal niemożliwy do zlokalizowania u Włochów. A przecież prerie Wielkich Równin to różnorodność, zarówno plenerów, jak i ludzkich charakterów. Co jeszcze? Deszczowa, błotnista sceneria miasteczka z wulgarną strzelaniną w scenie kulminacyjnej też nie przypomina zapylonych, błyszczących w południowym słońcu uliczek gdzie pojedynkowano się jeden na jednego.
         Oglądałem materiał o Costnerze, w którym pokazywał sceny nakręcone na potrzeby filmu, a ostatecznie nie użyte z powodu ograniczeń czasowych i chęci zdynamizowania akcji. Było tam wiele ciekawych fragmentów, w których przede wszystkim nieco lepiej poznajemy charakterologię i usposobienie bohaterów. Szkoda, że odpadły, bo w tym filmie bohaterowie i ich wnętrza są kwestią ważną. Costner stwierdził też, że sam montaż nieco ucierpiał z powodu odstawienia tych scen – mimo to film ogląda się szybko i przyjemnie, bez żadnych zgrzytów.

         Podsumowując jest to moim zdaniem jeden z lepszych westernów XXIw., warty obejrzenia. Porusza ciekawą tematykę, czyli wolny spęd bydła, a przy okazji daje sporo rozrywki. Rozkłada też na czynniki pierwsze psychikę i problemy ludzi dzikiego zachodu. Mimo pewnych podobieństw do wcześniejszych obrazów, jest w swej koncepcji oryginalny. Do tego warto nadmienić, że Costner jest stworzony do kręcenia westernów i kreowania ról westernowych (ktoś kiedyś powiedział, że to nowe wcielenie Gary'ego Coopera). W swoich filmach podchodzi świeżo do zdawałoby się wyeksploatowanych motywów. Wertuje karty historii, szuka ciekawego punktu zaczepienia i wnika w temat bardzo głęboko, przedstawiając widzowi nowe fakty. Jako reżyserowi udaje mu się znaleźć złoty środek między malowniczą i nieco naiwną klasyką z czasów Hawksa, Walsha czy Marshalla, a ponurą i brutalną koncepcją antywesternu lat 70'tych. Czy jeszcze kiedyś zobaczymy go za kamerą westernu? Kto wie. Gorąco polecam.