Ok, czas na Johna Forda,
czyli kolejnego po Raoulu Walshu reżysera okresu klasycznego,
którego ranking westernów pojawia się na blogu. Mam nadzieję, że
to nie ostatni taki ranking w 2018 roku. Tym razem zadanie okazało
się o tyle trudne, że Ford jest od zawsze moim ulubionym reżyserem
i potrzebowałem sporo czasu, żeby zebrać się na względny
obiektywizm. Problem miałem z kolejnością - nawet w pewnym
momencie zastanawiałem się, czy nie zrobić kilku filmów ex aequo
(ostatecznie z tego zrezygnowałem). Nie uniknąłem przy okazji
burzy w mózgu, pięknych wspomnień i nieoczekiwanych rozmyślań,
tak więc z góry uprzedzam, że tekst jest w kilku miejscach
emocjonalny, szczególnie w przypadku najwyższych pozycji na liście.
John Ford jest nazywany
ojcem westernów i rozpoznawalny jako twórca klasycznego kanonu
filmów o dzikim zachodzie. Tego też okresu dotyczy poniższy
ranking. Znalazły się tu tylko westerny dźwiękowe z okresu 1939 –
1964. Tylko te, w których Ford został wymieniony w napisach
początkowych jako reżyser. Ranking pomija tym samy mnóstwo
wyśmienitych pozycji z epoki niemej – przyjdzie jeszcze na nie
czas. Tym niemniej należy pamiętać, że poza klasyką Ford to
także jeden z najważniejszych twórców westernowych epoki kina
niemego. Jeden z prekursorów westernów rewizyjnych oraz jeden z
głównych inspiratorów spaghetti westernu. Dodatkowo zdobywca
czterech Oscarów i wielu innych nagród. Postać absolutnie
wyjątkowa, którą śmiało trzeba stawiać obok największych
mistrzów gatunku, jak Anthony Mann, Howard Hawks, Sergio Leone czy
Sam Peckinpah. A może nawet na czele tego szacownego gremium –
kwestia gustu.
A więc:
15. Dwóch jeźdźców
(Two Rode Together) - 1961r.
Western tradycyjny;
Western komediowy.
Wyśmienita rola Jamesa
Stewarta nie pomogła temu filmowi w ucieczce z ostatniego miejsca
rankingu. Teksański szeryf (Stewart) wespół z oficerem kawalerii
(Richard Widmark) wyruszają w misję uwolnienia zakładników z rąk
Komanczów. Przy okazji obaj leciwi panowie przeżywają drugą
młodość. Fordowi nie udało się dobrze zrównoważyć zabawnych
relacji między głównymi bohaterami z przekazem wynikającym z ich
działań i w ogóle z fabułą. Wyszła z tego próba nawiązania do
Poszukiwaczy czyli ugryzienia problemu uprowadzanych przez
Komanczów Białych osadników. Niestety scenariusz napisano tak, że
historia nie porywa, a w samym filmie brakuje tego, za co zawsze
uwielbiałem Forda – poetyckiej wizji frontieru i mistrzowskiej
obyczajowości. Są tu oczywiście plusy i ciekawostki. Pojawił się
wątek mądrego wodza – Quannah Parkera (Henry Brandon) w opozycji
do młodego ambitnego szamana – Kamiennego Cielaka (Woody Strode).
To najsłabsza rola Strode'a jaką znam, ale jego postać to ciekawe
nawiązanie do zbuntowanych Indian pokroju Geronimo i ich filozofii w
czasach, gdy większość pobratymców optowała za przejściem do
rezerwatów. Brandon z kolei okazał się etatowym filmowym wodzem
Indian, bo przecież w The Searchers zagrał Bliznę. Moi
drodzy, umówmy się – najsłabszy w tym zestawieniu film Johna
Forda to w dalszym ciągu poziom nieosiągalny dla większości
przeciętnych reżyserów z tamtych czasów.
14. Trzej ojcowie
chrzestni (Three Godfathers) - 1948r.
Western tradycyjny;
Western mesjański.
Film dedykowany przez
Forda pamięci Harry Careya Seniora, który dwukrotnie w epoce niemej
(w 1917 i 1919r.) wystąpił we wcześniejszych wersjach
zatytułowanych Marked Men. W międzyczasie, remakowali ten
film zarówno William Wyler (1929r.) jak i nasz rodak Ryszard
Bolesławski (1936r.). To symboliczna opowieść o trójce bandytów
(John Wayne, Pedro Armendariz, Harry Carey Jr.), którzy po
obrabowaniu banku uciekają na pustynię, ścigani przez szeryfa
(Ward Bond). Spotykają umierającą ciężarną kobietę. Odbierają
poród, a następnie zgadzają się zostać ojcami chrzestnymi
noworodka i zaopiekować się nim. Ta przejmująca historia została
przez Forda dopracowana do wizualnej perfekcji. Świetna obsada
aktorska z debiutującym Harrym Careyem Jr. Zapewniła niezły poziom
rozrywki. Tym niemniej mesjanizm i biblijny przekaz wymknęły się
Fordowi spod kontroli i w pewnym momencie forma przytłoczyła mnie
tak bardzo, że aż się zniechęciłem. Wciąż jestem zwolennikiem
wersji Wylera z 1929r., gdzie ostatnia akcja rozegrała się podczas
mszy w kościele. Żałuję, że Pan John przeniósł ją do saloonu,
aczkolwiek jego film stawiam na drugim miejscu spośród wszystkich
interpretacji. No i John Wayne wcale mi się tu podobał.
13. Konnica (Horse
Soldiers) - 1959r.
Film wojenny; Western
kawaleryjski.
Gdyby reżyserem nie był
Ford, a głównym protagonistą Wayne, to ciężko byłoby nazwać
ten film westernem; raczej filmem wojennym. Dzięki pracy obu tych
panów Konnica ma zacięcie westernowe, choć nie jest to Ford
z górnej półki. Fabuła jest luźno oparta na misji Unionistów z
1863r. polegającej na sabotowaniu kolejowych dostaw prących na
północ Konfederatów. Głównym wątkiem jest konflikt między
twardym, doświadczonym pułkownikiem (John Wayne), a preferującym
pokojowe rozwiązania majorem-lekarzem (William Holden). Na drugim
planie pojawia się antyromans Wayne'a i napotkanej w trakcie misji
panny z Południa (Constance Towers). Film zdecydowanie dla
miłośników dobrej wojskowej akcji i świetnych zdjęć autorstwa
Williama Clothiera. W ramach ciekawostki można dodać, że zarówno
Wayne jak i Holden zainkasowali za role rekordowe na tamten czas
kwoty w wysokości 750 000 dolarów.
12. Bębny nad Mohawk
(Drums Along the Mohawk) – 1939r.
Western kolonialny.
Pierwszy kolorowy film
Johna Forda to niewątpliwie sukces, zarówno komercyjny jak i
artystyczny. Historia młodzieńca (Henry Fonda), który wraz z nowo
poślubioną żoną (Claudette Colbert) dołącza do grupy kolonistów
w Dolinie Mohawk. Starający się ujarzmić młodoamerykański
frontier osadnicy, stają twarzą w twarz z trudami życia na roli;
napadami Indian sprzymierzonych z lojalistami. A wszystko to odbywa
się w tle Rewolucji Amerykańskiej. Reżyser nie unika tematyki
poświęcenia w imię idei narodowowyzwoleńczych. Ten dramat
przygodowy rozgrywający się w drugiej połowie XVIIIw. spełnia
swoje zadanie jak należy. Daje niezłą wizję
wczesno-amerykańskiego pogranicza; nie nudzi, czego zasługą jest
dobry scenariusz; a także oferuję możliwość śledzenia losów
kilku wyjątkowych postaci, dzięki którym aktorzy jak Henry Fonda
czy Ward Bond na długie lata zagościli w myślach widzów, a
reżyser sięgał po nich później wielokrotnie. Westerny kolonialne
to rzadkość w oceanie gatunku i każdy z nich jest godny uwagi –
jeśli kręci go John Ford to jest na wagę złota. Jako film Bębny
nad Mohawk wylądowałby zapewne wyżej, ale jako western
uplasował się dopiero w trzeciej piątce.
11. Sierżant Rutledge
(Sergeant Rutledge) – 1960r.
Western kawaleryjski;
Dramat sądowy.
To jeden z najbardziej
zagmatwanych obrazów Pana Johna. Western, nad którego przekazem i
interpretacją od lat zastanawiają się najwybitniejsi biografowie
reżysera. Historia toczy się na sali sądu polowego, gdzie
czarnoskóry sierżant Rutledge (Woody Strode) jest oskarżony o
gwałt i morderstwo na białej nastolatce. Wbrew nastrojom lokalnej
społeczności, w obronie oskarżonego staje młody porucznik
Cantrell (Jeffrey Hunter). Stara się dowieść niewinności
podopiecznego jako jego adwokat. Trudno w pełni wyjaśnić intencje
Forda, zarówno w treści jak i formie. Film zaczyna się niemal jak
dreszczowiec, by przeistoczyć się w miarę upływu czasu w dramat
sądowy, momentami przerywany retrospekcjami na modłę klasycznych
fordowskich westernów kawaleryjskich. Z jednej strony mamy
wyśmienite zdjęcia kręcone pośród Monument Valley oraz jedną z
najlepszych kreacji Strode'a. Z drugiej strony nachalne próby grania
antyrasizmem i nieprzekonujące zakończenie. Widać w tym westernie
duży wpływ Poszukiwaczy i chęć kontynuowania podjętej tam
analizy kwestii rasowych. Czasem też mam wrażenie, jakby Ford
postanowił zrobić ze Strode'a czarnoskórego Johna Wayne'a.
Jesteśmy w połowie artystycznej drogi między Poszukiwaczami a
Jesienią Czejenów, jednak na nieco niższym poziomie. Gdzieś z
tyłu głowy przebija się myśl o rewizji gatunku, by za chwilę
zostać stłumioną przez klasyczne usposobienie postaci i
obyczajowość. Zdecydowanie do przemyślenia.
10. Jesień Czejenów
(Cheyenne Autumn) – 1964r.
Western kawaleryjski.
Antywestern; Dramat indiański.
Dramat indiański,
którego filmowy pierwowzór sięga początków dwudziestego wieku –
czyli Zmierzchu Czerwonoskórych (The Red Man's View) z 1909r.
w reżyserii Dawida Warka Griffitha. A że Ford u Griffitha zaczynał
i inspirował się jego warsztatem, a w szczególności rozniecał
płomień miłości do kawalerii i Indian, jestem przekonany, że ten
film znał i pamiętał. Choć to tylko moje przekonanie nie oparte o
żadne biograficzne źródła. Film opowiada o zawiedzionych polityką
USA Czejenach, którzy postanawiają opuścić rezerwat i wrócić w
rodzinne strony. Próbuje im w tym przeszkodzić oficer kawalerii
(Richard Widmark). Film jest dwubiegunowy. Z jednej strony mamy
świetne zdjęcia i poruszającą historię indiańskiej sprawy,
momentami ubraną w bardzo wymowne sceny (np. głodujących,
zdesperowanych Czejenów). Z drugiej strony dostajemy zupełnie
niepotrzebne momenty o zabarwieniu parodyjnym, jak sceny z Earpem
(James Stewart). Ford także, budując wiarygodność obrazowanych
Indian, zapomniał wyłączyć guzik „kawaleria” i znów ten
element przeważa, co akurat nie jest niczym złym, ale nie daje
poczucia, że dla Pana Johna kwestia Indian była rzeczywiście
sprawą przykrą i godną rewizji. Owszem, jesteśmy o krok dalej niż
Trylogia Kawaleryjska, ale mam wrażenie, że wciąż zbyt
blisko jak na rok 1964. Tym niemniej Jesień Czejenów to
western głębszy i bardziej wartościowy niż podobne zamierzenie
Raoula Walsha z tego samego roku pod tytułem Odległy głos
trąbki. Należy docenić fakt, że mimo podeszłego wieku i
szalejącej wokół kinematograficznej zawieruchy Ford był wstanie
nakręcić w połowie lat 60'tych film, który mocno utkwił widzom w
myślach. To ostatni western w karierze Pana Johna.
9. Rio Grande -
1950r.
Western kawaleryjski;
Twardy oficer (John
Wayne) trzyma w bojowej gotowości oddział kawalerii, patrolując
północne brzegi rzeki Rio Grande. Wszystko z powodu watah Apaczów
zapuszczających się na terytorium USA. Oprócz problemów z
Indianami, Wayne musi zmierzyć się z niezadowoleniem żony (Maureen
O'Hara), która odwiedza fort, dowiedziawszy się, że ściągnięto
tam ich syna. Burzliwy związek Wayna (oficera z Północy) i O'Hary
(pani z Południa) jest alegorią dopiero co zakończonej Wojny
Domowej. Gdzieś w tle rozgrywa się historia młodego kawalerzysty z
Teksasu (Ben Johnson) oskarżonego o morderstwo. Niby do końca nie
wiadomo o co chodzi, a jednak wiele istotnych wątków udaje się w
tym filmie poruszyć. Wydaje mi się, że zrozumienie fenomenu Rio
Grande, jest kluczem do odkrycia zamiłowań Johna Forda. Ford
próbował trzykrotnie zrobić film, o jaki mu chodziło. Efektem
ubocznym tych starań są Fort Apache i Nosiła Żółtą
Wstążkę. Nota bene oba wcześniejsze westerny wyszły lepiej
niż ostatnia część nieoficjalnego Wojskowego Tryptyku. Ale
prawda jest taka, że to właśnie Rio Grande, wraz ze swym
romantycznym klimatem, wspomaganym bezbarwnymi piosenkami Sons of the
Pioneers i słodko-gorzką czarno-białą poezją obrazu Berta
Glennona, stało się wzorcowym westernem kawaleryjskim. Oparty na
tekście Jamesa Warnera Bellaha wydaje się być westernowym dziełem
Forda bardziej bellahowym niż fordowskim – i choć Rio Grande
nie może konkurować z pozostałymi dwoma częściami Tryptyku
fabularnie, psychologicznie czy epicko, to zdecydowanie dominuje pod
względem tegoż właśnie bellahowego klimatu. Tym niemniej to nie
jest Jack Ford w najwyższej życiowej formie, dlatego dopiero
dziewiąte miejsce.
8. Jak zdobywano dziki
zachód (How the West Was Won) – 1962r.
Western tradycyjny;
Western epicki.
Największe pionierskie
dzieło w historii to przede wszystkim reżyserska zasługa Henry'ego
Hathawaya, który jest autorem trzech segmentów: Rzeki,
Równin i Bandytów. Pan Henry osiągnął w tym filmie
apogeum klasycznych możliwości przedstawienia historii ujarzmiania
młodej Ameryki. Ale to segment Johna Forda pt. Wojna Domowa
jest najbardziej niepokojący i zdecydowanie wyróżnia się na tle
pozostałych czterech. Ford ugryzł tematykę wojny w sposób
doskonały – już przy pierwszym kontakcie z frontem ukazując
martwego bohatera Kapitana Linusa Rowlingsa (James Stewart).
Wizualnie wyszło to wszystko nietypowo (jakby staroświecko), ale
klimatycznie – mroczna czerwona poświata spływającej krwią
rzeki Tennessee; pofalowany horyzont będący górami tysięcy
martwych żołnierzy; a pośród tego wszystkiego zagubiony maruder
(George Peppard), dla którego wyjazd na wojenkę miał być
romantyczną, młodzieńczą przygodą. Nawet Ulisses Grant i William
Sherman (John Wayne) z pogardą obserwują efekty swego pyrrusowego
zwycięstwa, będącego jak się okazało punktem zwrotnym działań
wojennych na zachodzie. Ten filmowy segment, podobnie zresztą jak
nakręcony kilka miesięcy wcześniej Człowiek, który zabił
Liberty Valance'a (też jakby staroświecki), to mocarny renesans
w dobiegającej końca karierze filmowej Forda.
7. Droga do San Juan
(Wagon Master) – 1950r.
Western pionierski;
Western epicki.
Western, o którym John
Ford najczęściej mówił, że jest jego ulubionym. Moim zdaniem,
obok Jak zdobywano dziki zachód (segmenty Hathawaya)
najprzyjemniejszy dla oka klasyczny western pionierski. Dwójka
młodych kowbojów (Ben Johnson i Harry Carey Jr.) pomaga karawanie
Mormonów w drodze do ziemi obiecanej w dolinie San Juan. Wieść
niesie, że Ford, podczas kręcenia Nosiła żółtą wstążkę
tak bardzo zachwycił się mormońskimi statystami, biorącymi udział
w przedsięwzięciu (z uwagi na ich pracowitość, kulturę, tańce
itd.), że postanowił poświęcić im oddzielny film. Tak zrodził
się jeden z najbardziej pozytywnych westernów Pana Johna – dobrze
oddający ducha romantycznej filozofii ujarzmiania dzikiego zachodu.
W głównych rolach obsadzono Johnsona i Careya Jr., którzy z rolami
sobie poradzili, choć bez większych fajerwerków. Najjaśniejszymi
gwiazdami okazali się tu Joanne Dru w roli bezpruderyjnej Denver i
Ward Bond w roli mormońskiego starosty Eldera Wiggsa. To moja
ulubiona rola Bonda spośród Fordów, a jego obecność na planie to
pewien prywatny żart reżysera. Bond znany był z zajadłego
prześladowania „lewaków” w Hollywood. W Drodze do San Juan
sam gra przedstawiciela społeczności prześladowanej z powodu
wiary. Taki właśnie przewrotny bywał Jack Ford. O ile fabularnie
Wagon Master nie jest niczym wartym dłuższej rozprawy, o
tyle klimat, a w szczególności zdjęcia Berta Glennona - to poezja
obrazu w najczystszej formie. Monument Valley po raz kolejny zachwyca
i jest jakby odkryta na nowo.
6. Fort Apache –
1948r.
Western kawaleryjski.
Western psychologiczny.
No i zaczynają się
arcydzieła westernowej kinematografii, których Ford wg mnie ma na
swoim koncie sześć. O ile nr 1 potrafiłem określić bez wahania,
o tyle pozycje od 2 do 6 to już był dla mnie dramat. Postanowiłem,
że wielką szóstkę otworzy Fort Apache – gdyż spośród
najlepszych westernów w tym zestawieniu zawiera w moim mniemaniu
najwięcej przeciętnych lub niepoważnych scen i najmniej wybitnych
ujęć kamery. W filmie zadebiutował John Agar, który ledwie kilka
lat wcześniej poślubił partnerującą mu tu Shirley Temple. Był
to dosyć toporny aktorsko początek - ale wyśmienicie
zrehabilitował się za to rok później w Nosiła Żółtą
Wstążkę. Fort Apache oparty jest na opowiadaniu Bellaha
pt. Masakra. Nowy dowódca Owen Thursday (Henry Fonda)
przyjeżdża do daleko wysuniętej na południowy zachód wojskowej
placówki. Fonda gra ambitnego, ale rozgoryczonego oficera-wdowca,
który postanawia zaprowadzić w forcie porządek, a następnie
rozprawić się z Apaczami. Jego przeciwieństwem jest kapitan York
(John Wayne) – ludzki, doświadczony w walkach z Indianami oficer,
mający nadzieje na objęcie dowództwa nad pułkiem. Fort Apache
jest w pewnym sensie konsekwencją żądzy „custerowskiej”
opowieści, jaką rozpalił w Fordzie piekielnie udany western Raoula
Walsha Umarli w butach. Po raz kolejny (po debiucie w
Dyliżansie) pojawia się tu wątek miłowanego przez reżysera
Siódmego Pułku Kawalerii USA i jego udziału w ujarzmianiu Wild
Westu. Bardzo ważna jest kwestia Indian – był to pewien przełom,
który sprawił, że coraz śmielej zaczęto kręcić dramaty
indiańskie. Wystarczy przypomnieć zrealizowane dwa lata później
Złamaną strzałę Delmara Davesa i Diabelską przełęcz
Anthony Manna.
5. Dyliżans
(Stagecoach) – 1939r.
Western tradycyjny.
Western epicki.
No właśnie – Dyliżans
mógłby być równie dobrze na drugim, trzecim lub czwartym miejscu.
Jest poza podium z podobnego powodu, co Fort Apache: zawiera
sporo scen, które - choć potrzebne i nadające filmowi tempa i
odrębności – z dzisiejszej perspektywy nie bronią się aż tak
dobrze jak w przypadku pozostałych westernów Forda. Innymi słowy
jest to absolutne arcydzieło, ale na skalę lokalną, na dekadę lub
dwie od kiedy się pojawiło. Nie zmienia to faktu, że mamy do
czynienia z przełomowym momentem w historii gatunku, wyrwanego
dzięki Dyliżansowi z klinicznej śmierci późnych lat
30'tych. Jest to opowieść o zróżnicowanej społecznie i
obyczajowo grupie ludzi podróżujących dyliżansem wzdłuż
pogranicza. Podstawą fabuły było opowiadanie Ernesta Haycoxa pt.
Dyliżans do Lordsburga, inspirowane utworem francuskiego
pisarza Guy'a de Maupassanta pt. Baryłeczka. To pierwszy
dźwiękowy western Forda i w ogóle pierwszy nakręcony po
trzynastoletniej przerwie od gatunku, a także pierwszy epicki
western epoki klasycznej. Czternasty z kolei western w dorobku
Wayne'a, ale przełomowy, który zrobił z niego żywą legendę
kina. To pierwszy Ford w Monument Valley, świetnie sfilmowanej przez
niezawodnego Berta Glennona – miejsce, w którym Pan John
zainstalował się ze swymi kamerami na ćwierćwiecze. Ale Dyliżans
to nie tylko archetyp – to przede wszystkim doskonale opowiedziana
historia będąca studium ludzkich charakterów. Opowieść o
zemście, miłości, upadku i odkupieniu – fundament filmów o
dzikim zachodzie. To był też ulubiony western największej znanej
mi fanki gatunku czyli mojej mamy Danuty (RIP) – ile razy jako
malec go obejrzałem? Trudno powiedzieć...
4. Nosiła żółtą
wstążkę (She Wore a Yellow Ribbon) – 1949r.
Western kawaleryjski;
Melodramat; Western epicki.
Dla mnie to najbardziej
dojrzały i najpiękniejszy w historii western kawaleryjski i jeden z
najlepiej sfilmowanych westernów w ogóle. Nakręcony w
technicolorze jako melodramat, w którym fabuła schodzi na drugi
plan, ustępując miejsca sentymentowi dla regimentów kawalerii
walczących na dzikimi zachodzie; miłości wykluwającej się nawet
w najtrudniejszych okolicznościach; cudownej westernowej scenografii
w spektakularny sposób sfilmowanej przez Wintona C. Hoch'a, za którą
otrzymał zasłużonego Oscara. Otwarciem filmu jest flaga Siódmego
Pułku Kawalerii oraz informacja, że „Custer nie żyje” - można
więc powiedzieć, że tym razem Ford nawiązuje do jego legendy
bezpośrednio. Główny bohater – kapitan Nathan Brittles (John
Wayne), poległego nad Little Bighorn dowódcę oraz jego oficerów
znał osobiście. Informacja o ich śmierci to dla jego pułku szok i
zwiastun kłopotów. Dla samego Brittlesa wojskowa kariera dobiega
końca i jest z tego powodu rozgoryczony. Zanim jednak odda komendę
w ręce młodego ambitnego porucznika Cohilla (John Agar) – raz
jeszcze będzie musiał wykazać się męstwem i doświadczeniem. Bo
oto plemiona Wielkich Równin jednoczą się gotowe do ostatecznej
wojny z Białymi. W tle głównej fabuły rozgrywa się rywalizacja o
względy pięknej młodej damy o imieniu Olivia Dandridge (Joanne
Dru). To ona jest tytułową nosicielką żółtej wstążki –
symbolu uczucia do kawalerzysty. Kto jest szczęśliwym wybrankiem?
Czy nieopierzony drugi porucznik z bogatej rodziny (Harry Carey Jr.)?
A może wspomniany wcześniej zastępca dowódcy – arogancki i
władczy Cohill? A może pannie chodzi o leciwego, lecz wciąż
atrakcyjnego weterana Brittlesa? Sprawdźcie sami.
3. Miasto bezprawia (My
Darling Clementine) – 1946r.
Western biograficzny;
Western noir.
Bracia Earp z tego co
wiem nie byli kowbojami i nie zajmowali się spędami bydła. Wyatt
Earp nie pojedynkował się na rewolwery z Doc'kiem Holliday'em, a na
pewno takiego pojedynku nie wygrał. Doc nie zginął w trakcie
strzelaniny w O.K. Corral. Takich wypaczeń historycznych znajdzie
się w filmie więcej, ale nie zmienia to faktu, że Miasto
bezprawia jest po dziś dzień niedoścignionym wzorem dla
wydarzeń, które rozegrały się w 1881r. w Tombstone. Historia
pomija początki kariery Wyatta Earpa (Henry Fonda) związanej z
Dodge City, koncentrując się na momencie, gdy przybywa do
Tombstone, a następnie obejmuje posadę szeryfa. Zaprzyjaźnia się
z hazardzistą i zabijaką, ex lekarzem Johnem Dockiem Hollidayem
(Victore Mature), a także wdaje w konflikt z bandą pod wodzą
starego Clantona (Walter Brennan). To jedyny western, do którego
Ford wplótł stylistykę noir, co zaowocowało wyśmienitą,
dekadencką atmosferą. Udaną modyfikacją schematu było użycie
mężczyzny fatalnego – Doca. Każda scena i każde ujęcie kamery
w tym filmie to wizualny majstersztyk. Atmosfera już na początku,
za sprawą zabójstwa Jamesa, robi się gęsta i gęstnieje aż do
słynnego historycznego rozstrzygnięcia w O.K. Corral. Kilku
reżyserów zbliżyło się do poziomu Forda, nie powiem, być może
tworząc nawet filmy ciekawsze, lepsze fabularnie i bardziej
realistyczne. Ale do dziś nikomu nie udało się zbudować tak
wysokiego napięcia, przy użyciu tak prostych środków filmowego
wyrazu. Nie bez kozery Sam Peckinpah określał Miasto bezprawia
jako swój ulubiony western.
2. Człowiek, który
zabił Liberty Valance'a (The Man Who Shot Liberty Valance) –
1962r.
Western psychologiczny;
Antywestern.
Prawnik ze wschodu Ransom
Stoddard (James Stewart) przybywa do miasteczka na dzikim zachodzie,
gdzie zostaje pobity i okradziony przez bandę Liberty Valance'a (Lee
Marvin). Udaje mu się przeżyć dzięki pomocy doświadczonego
rewolwerowca Toma Doniphona (John Wayne) i młodej restauratorki
Hallie (Vera Miles). Stoddard postanawia zastopować wybryki
Valance'a przy użyciu prawa. Nie wszyscy uznani krytycy
klasyfikowali Człowieka, który zabił Liberty Valance'a jako
film udany. Np. Brian Garfield uważał go za western niczym nie
zaskakujący, nakręcony w zbyt staromodnej jak na swoje czasy
technologii. Przyznam, że ja sam kiedyś miałem wątpliwości, ale
zdążyłem w międzyczasie poznać Pana Johna lepiej. Na tyle
dobrze, że zrozumiałem, że Ford wcale nie kręcił westernów –
one były zawsze odbiciem w filmowym zwierciadle jego stanu
emocjonalnego. Rozgoryczenie brutalizacją gatunku; upadek wiary w
westernowy mit, na którym się wychował i który tworzył; pukająca
powoli do drzwi filmowa emerytura. To wszystko doprowadziło do
powstania najbardziej pesymistycznego fordowskiego dzieła. Z drugiej
strony bardzo nostalgicznego, bo trudno nie uronić łzy, widząc w
kostnicy, tuż obok trumny z ciałem zmarłego Wayne'a, stary,
zniszczony i bezużyteczny dyliżans. O tym filmie można opowiadać
godzinami, ale dla mnie najistotniejsze jest to, że Ford w 1962r.
postanowił powiedzieć dość! Nie będzie więcej dyliżansów, nie
będzie już Johna Wayne'a – teraz będą Lee Marvin i jego dwóch
wrednych kolesi (Lee Van Cleef stał się gwiazdą spagwesternu;
Strother Martin stał się np. jednym z ulubieńców Peckinpaha). I
kto wie, być może to właśnie ten film, a nie kolejny w rankingu
sprawia, że Johna Forda uważam za najwybitniejszego reżysera
westernów.
1. Poszukiwacze (The
Searchers) – 1956r.
Western tradycyjny;
Western epicki.
Ethan Edwards (John
Wayne): rozgoryczony przegraną wojną konfederat i Martin Pawley
(Jeffrey Hunter): młodzieniec, w którego żyłach płynie indiańska
krew – ruszają w pięcioletnią tułaczkę po dzikim zachodzie w
poszukiwaniu porwanej przez Komanczów dziewczynki. Ta podróż
całkowicie odmieni ich życie i da nowe spojrzenie na surowy,
niebezpieczny świat, w którym od zawsze funkcjonowali. Życiowa
rola najważniejszego westernowego aktora Wayne'a plus życiowa forma
najważniejszego westernowego reżysera Forda równa się arcydzieło.
Proste matematyczne równanie. No właśnie - w matematyce definiuje
się piękno jako zbiór danych, do którego nie chcielibyśmy nic
więcej dodać ani nic więcej odjąć. Dokładnie takim filmem są
Poszukiwacze – westernem, do którego nie chciałbym dodać
żadnej sceny, postaci, czy dialogu. Żadnego z tych elementów nie
chciałbym też usunąć. Wbrew pozorom to western nie pozbawiony
błędów czy może raczej „reżyserskich słabości”, ale kto
powiedział, że piękno to coś bezbłędnego? W końcu nawet Sergio
Leone twierdził, że nudzą go filmy doskonałe, bo nie ma w ich
przypadku o czym dyskutować, a przecież Poszukiwacze byli
jednym z jego ukochanych westernów a John Ford jednym z
najważniejszych wzorców reżyserskich. Jest wielu krytyków
uważających arcydzieło Forda nie tylko za największy western
wszech czasów, ale nawet za najwybitniejszy amerykański film w
ogóle. Ja aż tak daleko nie mam zamiaru się posuwać, bo to nie
moja domena. Ale bez wahania przyznam, że nigdy nie widziałem
wspanialszego filmu o dzikim zachodzie i przykro mi, bo nie sądzę,
żebym kiedykolwiek jeszcze zobaczył. I z tą konkluzją zostawiam
was sam na sam...