Wyjęty
spod prawa Josey Wales (The outlaw Josey Wales) ujrzał światło dzienne
w 1976r i okazał się sporym sukcesem. Sam reżyser wielokrotnie mówił o nim w
wywiadach: „to jeden z najlepszych filmów w moim dorobku reżyserskim”. Sukcesu
tej produkcji można upatrywać w wielu czynnikach, a przede wszystkim w
niebanalnej fabule, mającej swój pierwowzór w niskonakładowej książce The
rebel outlaw: Josey Wales, którą na filmowy scenariusz zamienił Philip
Kaufman znany z późniejszego scenariusza do Indiany Jonesa - Poszukiwacze
zaginionej arki Stevena Spielberga. Dodatkowo nominacja do Oscara za
najlepszą muzykę oryginalną dla Jerry Fieldinga oraz przychylność krytyki, bo
jest to ponoć ten z hollywoodzkich filmów, o którym powstało najmniej chłodnych
a najwięcej ciepłych recenzji.
Wyjęty spod prawa Josey Wales to
satyra westernu. Najbardziej przerysowany spośród eastwoodowskich obrazów o
dzikim zachodzie. Jest przewrotny, ale to nie oznacza, że nie ma w nim
westernowej i filmowej esencji. Wręcz przeciwnie – bogate doświadczenie
Eastwood spiął tu w jedną całość, zrobioną z rozmachem na wzór epickich filmów Johna
Forda, Raoula Walsha, Howarda Hawksa czy Henry Hathawaya, opowiadających
przejmujące i ciekawe historie o ludziach tułających się w poszukiwaniu swego miejsca
na ziemi. Z kolei scenerią dla tej wędrówki, podobnie jak w Dobrym,
Złym i Brzydkim Sergio Leone i Majorze Dundee Sama Peckinpaha, jest
chaos wywołany dopiero co zakończoną Wojną Secesyjną. Poniżej postaram się
wypunktować najważniejsze cechy eastwoodowskiego buntu:
Głównym
protagonistą jest Josey Wales (wyborny Clint Eastwood) – farmer z Missouri,
któremu żołnierze Unii zamordowali rodzinę i spalili dom. Po tym wydarzeniu
dołączył do bandy Bushwhackersów, czyli partyzantów pod wodzą Krwawego Billa
Andersona (postać historyczna grana przez Johna Russella), a celem jego życia
stało się zabijanie znienawidzonych Unionistów. Po kapitulacji Południa Josey
Wales jako jedyny rebeliant nie składa broni. Staje się wyjętym spod prawa
bandytą, którego ściga oddział Niebieskich Koszul. I to właśnie żołnierze Unii
przedstawieni są w świetle negatywnym. Począwszy od zwykłych szeregowców, aż po
Terrilla (Bil McKinney) – dowódcę oddziału, który zabił rodzinę Joseya. W
klasycznych westernach niebieski kolor munduru był zwykle atrybutem
protagonisty. Oczywiście zdarzało się, że pozytywnymi bohaterami robiono
konfederatów jak np. Eathan Edwards w Poszukiwaczach Forda czy Travis
Tyree w Rio Grande tego samego reżysera, ale to były raczej narzędzia
służące pewnym fabularnym zabiegom.
Warto tutaj
dodać, że film podejmuje piekielnie ciekawą tematykę wojny partyzanckiej na
pograniczu stanów Kansas i Missouri, gdzie mieszanie się sympatii Południa i
Północy było najmocniejsze na terenie całych USA, a walka o wpływy najbardziej
zdradziecka i wymyślna. Świetnym przykładem jest przewoźnik na promie, który
aby przeżyć nauczył się dwulicowości. Śpiewa Josey’owi Dixie, ale gdy nadjeżdżają żołnierze Unii od razu zmienia nutę na The Battle Hymn of the Republic. Umiejętność wynajdywania
takich dosadnych szczegółów poszerza horyzont wiedzy o działaniach wojennych
poza znanymi z epickich obrazów bitwami na terenie Wirginii czy Pensylwanii.
Mamy tu
nawiązanie do samotnego jeźdźca z Trylogii Dolara. Nie pierwsze, bo
Eastwood poruszał ten wątek już w Mścicielu i nie ostatnie, bo poruszy
go jeszcze w Niesamowitym Jeźdźcu (choć tam bardziej jako polemika z Shane’em
Georgea Stevensa). Pewien krytyk filmowy napisał kiedyś, że Wyjęty
spod prawa Josey Wales to biografia Bezimiennego z filmów Leone. Dzięki
temu wiemy kim on był wcześniej i co robił. Z tym że akurat tutaj samotny „bezimienny”
jeździec ma imię i nie jest do końca taki samotny. Nawet lepiej – przyciąga jak
magnes podobnych do siebie wyrzutków społecznych. Dla mnie jest on po prostu
karykaturą leonowskiego jeźdźca. Owszem, jest twardzielem, jest zabijaką, ale w
wielu scenach potrafi śmieszyć lub nawet wzruszać. Jak choćby w momentach
opluwania trupów i zwierząt. Albo w scenie, gdy w nocy ma zamiar przespać się z
Indianką Mały Księżyc (Geraldine Keams), niestety uprzedza go staruszek Samotny
Wattie (rewelacyjny Chief Dan George).
Przerysowanych
postaci i motywów jest tu mnóstwo. Samotny Wattie jest „cywilizowanym”
Indianinem, który zdradził tradycje przodków i ubiera się teraz na modłę
białych ludzi. Przekornie chodzi fe fraku, bo odziano w nie jego plemię na
spotkanie z prezydentem. W jednej scenie Samotny Wattie – jak to w indiańskim
zwyczaju bywało - skrada się, by zaskoczyć Joseya, ale ten bez trudu go
przechytrza i przykłada pistolet do skroni. Z kolei Babcia Sarah (niezła Paula Trueman), purystka
obyczajowo-rasowa, nie ma dobrego zdania o mieszkańcach obu zwaśnionych stanów
– zarówno tych z Missouri jak i tych z Kansas uważa za gburów i prostaków. Na
mieszkańców Teksasu, do którego zmierzają, też patrzy nieprzychylnie, uważając
ich za niewychowanych. Nie przeszkadza jej to jednak zakumplować się z wyjętym
spod prawa rewolwerowcem i dwójką Indian. No właśnie – wracając do Indian, a
konkretnie do indiańskich kobiet – zwykle przedstawiano je jako dumne, skromne
i małomówne (vide Cyraneczka z Bezkresnego Nieba Howarda Hawksa). U
Eastwooda Indianka Mały Księżyc ciągle gada i jest nimfomanką. W opustoszałym
teksańskim miasteczku, gdzie docierają bohaterowie, największym utrapieniem
jest nie głód czy strach a brak piwa i whisky. Rety, rety – w tym filmie niemal
każda scena to krzywe zwierciadło…
Film
koresponduje z wielkimi dziełami klasycznymi opowiadającymi o wojnie i o
wędrówce. Rzuca się w oczy szczególnie wątek wędrówki do ziemi obiecanej, jako
jeden z kluczowych w historii gatunku. Jest to jednak wędrówka inna niż
klasyczne. Zamiast szablonowych purytańskich rodzin osadniczych nękanych przez zbirów i Indian
jak choćby w Karawanie Cruze’a, Drodze olbrzymów Walsha czy Jak
zdobyto dziki zachód Hathewaya i spółki, mamy tu bandytę w towarzystwie
Indian, ksenofobicznej staruszki i nierozgarniętej młodej dziewczyny (Sondra
Locke) – nękanych przez Niebieskie Koszule. Tym samym płynnie przechodzimy do
drugiego ważnego wątku czyli wojny. Konflikt stanowi tło, ale i pretekst do
dyskusji. Tutaj dostaje się nie tylko klasycznej Trylogii Kawaleryjskiej Johna
Forda, ale nawet Samowi Peckinpahowi za Majora Dundee, w którym polemika
sprowadzała się zaledwie do ocieplenia wizerunku Secesjonistów. Eastwood łamie
wszelkie ówczesne konwencje i posuwa się dużo dalej, robiąc protagonistą
seryjnego mordercę Jankesów.
Można
wymieniać jeszcze długo, ale muszę sobie zostawić trochę na kiedy indziej, więc
pora kończyć… A no właśnie, w omawianym filmie nie ma klasycznej sceny
kulminacyjnej z rewolwerowym pojedynkiem jak to bywało u klasyków, no i co
stanowiło „niemal połowę długości filmu” w spaghetti westernach. Są za to dwie nieklasyczne sceny kulminacyjne,
każda o zupełnie innym znaczeniu. Ale żeby nie psuć nikomu zabawy z oglądania,
zostawiam analizę scen kulminacyjnych wam jako zadanie domowe ;).
Jeśli jest
jeszcze na tym świecie ktoś, kto nie przekonał się do filmów Eastwooda, a nie
oglądał Wyjętego spod prawa Josey Walesa, powinien to jak najszybciej nadrobić. Jeżeli po tym westernie nie doceni kunsztu pana Clinta, to chyba nie
zrobi tego po żadnym innym jego dziele. Jest tu wszystko, czego westernowy
smakosz mógłby zapragnąć, a niebanalna opowieść, dużo akcji i przewrotne
poczucie humoru nie pozwalają się nudzić. Zakończę więc w tym miejscu w dwóch
słowach: gorąco polecam.
0 komentarze:
Prześlij komentarz