niedziela, 10 września 2017

Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) - 1970r.

Czejenowie napadają na konwój transportujący skrzynię z żołdem. Napaść przeżywają tylko dwie osoby – młody szeregowiec i śliczna dziewczyna. Nie mają koni, żywności, ekwipunku. Ruszają w pełną niebezpieczeństw wędrówkę do fortu, gdzie stacjonuje narzeczony dziewczyny. Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że oddział wojska planuje najechać indiańską wioskę. Dochodzi do masakry. Koniec....
         No i jak? Wydaje się to pozbawione wyraźnego przekazu i fabularnego kunsztu, prawda? Otóż wcale nie. Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) z 1970r. w reżyserii Ralpha Nelsona, to bezkompromisowy antywestern, który nie pozostawia suchej nitki na kawaleryjskiej propagandzie. Zaskakuje, trzyma w napięciu i rozpieszcza zgrabnym aktorstwem. Tym niemniej brakuje w nim balansu między krwiożerczą wizją stosunków Biali-Indianie z początkowej i końcowej sceny, a subtelnym poczuciem humoru i romantyzmem środkowej części. Gdyby nie to zachwianie filmowej równowagi, bez kompleksów mógłby konkurować ze zrealizowanym w tym samym roku Małym Wielkim Człowiekiem.
         Westernowi twórcy rozliczali się z historią amerykańskiej armii już w czasach kina niemego i była to niczym nie skrępowana twórczość. Poważna cenzura zawitała do Hollywood dopiero w połowie lat 30'tych i często obiektywne wzorce najłatwiej znaleźć przed stuleciem. Pierwszym mocnym filmem o tej tematyce był epicki krótki metraż pt. Masakra (The Massacre) z 1912r. Dawida W. Griffitha. Podobieństwo do Soldier Blue jest takie, że u Griffitha też mamy dwie masakry: jedną urządzoną przez kawalerię, drugą przez Indian. Jednak mistrz kina niemego nie próbował wywrzeć na widzu presji odnośnie zajęcia stanowiska po jednej lub drugiej stronie. U Nelsona mamy zdecydowanie anty-wojskową wymowę, inspirowaną doniesieniami o nieludzkich wybrykach U.S. Army w Wietnamie. Tym samym jest to wykorzystanie starego wstydliwego epizodu z historii wojen do napiętnowania nowego, dziejącego się na oczach ówczesnej opinii publicznej.
         Z kolei w epoce klasycznej wyraźnie dominowało narodowe (patriotyczne) spojrzenie na kwestie indiańskich wojen. Filmy takie jak Fort Apache Johna Forda z 1948r., gdzie bunt Indian był następstwem oszust urzędniczych, a dowódca pułku krótkowzrocznym narcyzem na podobieństwo Custera, stanowiły wyjątek potwierdzający regułę. Upadek kodeksu Haysa w latach 60'tych dał reżyserom więcej możliwości, lecz nie pełną swobodę. Owszem, zakończyła się epoka kawaleryjskiego mitu, ale nie wszyscy widzowie chcieli poznawać brutalną prawdę historyczną. Trzeba było wiele kunsztu i pomysłowości, żeby dobrze swój przekaz sprzedać, jak to zrobił wymieniony wyżej John Ford w filmie Jesień Czejenów z 1964r.
         Niełatwo miał Sam Peckinpah ze swoim Majorem Dundee, na trudności natrafił też i Nelson. Niebieski Żołnierz mimo lekkiej narracji i karykaturalnej wymowy nie trafił we właściwy sposób do widzów. Zawierał bardzo brutalne jak na tamten czas sceny, których reżyserowi nie udało się odpowiednio zrównoważyć z pozostałą częścią filmu. Sceny brutalne, ale i antyamerykańskie, bo ten film opowiada o masakrze nad Sand Creek z 1864r., w której wojska Unii (a dokładnie oddziały milicji) dokonały rzezi na wiosce Czejenów. Zginęło wtedy około sto pięćdziesiąt Indian, głównie kobiet, dzieci i starców, a przez długie dekady wydarzenie to określano ważnym zwycięstwem w wojnie z Indianami. W 1970r. film mógł budzić niechęć konserwatywnej części publiczności. Dla reszty odbiorców, w tym przeciwników wojny w Wietnamie, jego przekaz nie był w pełni dostępny z powodu trudności z cenzurą i wprowadzaniu do kin okrojonych wersji. Dziś po prawie półwieczu mamy możliwość spokojnie delektować się nie tylko kunsztem aktorskim i niezłą realizacją, ale i odwagą w przedstawieniu prawdy o tragicznych wydarzeniach z Kolorado.
         Fabuła zdaje się nie mieć większego znaczenia – jest pretekstem do obalania kolejnych mitów. Tym niemniej, mimo lekkiej konsystencji i przerysowanych bohaterów, film trzyma w napięciu, w czym pomaga dobrze dopasowana muzyka. Początkowa scena, gdy Indianie napadają na konwój, zabijając dwudziestu jeden żołnierzy, szybko ustępuje zabawnym perypetiom parki skazanej na swoje towarzystwo na terenie wroga. Uwaga widza zostaje uśpiona i taki jest plan reżysera. W końcówce Nelson wraca do wydarzeń z początku - wytacza najmocniejsze działa i trzeba przyznać, że to, co się dzieje na ekranie, robi wrażenie nawet dziś.
         Postać Cresty (rewelacyjna Candice Bergen) to coś, na co czeka się miesiącami, przebierając sterty zapomnianych tytułów i oglądając dziesiątki filmów. Główna bohaterka to diabelnie udane przeciwieństwo klasycznej kobiety dzikiego zachodu. Rewizja westernowej damy w pełnym wymiarze. Pyskata, prowokacyjna, uwodzicielska, bezpruderyjna. Od pierwszych scen owiana tajemniczą aurą Białej kobiety uprowadzonej przez Indian. Zestawiona w parze z żółtodziobem - szeregowym Honusem Gentem (bardzo dobry Peter Strauss), którego z łatwością owija sobie wokół palca. Klnie, beka, zawstydza, no i głośno wyraża tezę o tym, że amerykańskie wojsko bezprawnie wkracza na ziemie Indian, za co ich szczerze nienawidzi. Istny koszmar dla młodego kawalerzysty. No ale kto się czubi, ten się lubi.
         Jeśli chodzi o całokształt filmu, to podejrzewam, że każdy odbierze go po swojemu. W opiniach amerykańskich znawców jak Brian Garfield czy Phil Hardy dominuje przeświadczenie o nieudanej próbie wykorzystania krwawej brutalności w celu jej napiętnowania. Dochodzi też kwestia samych Indian, których wizerunek w tym filmie w żaden sposób nie został ocieplony w porównaniu z klasykami. Indianie nie są tymi dobrymi, ciekawymi duchowo i obyczajowo jak w Tańczącym z wilkami Costnera, Człowieku zwanym Koniem Eliota Silvestein'a czy Małym Wielkim Człowieku Penna. Nie są też dyskryminowanymi, głodującymi outsiderami jak w Hombre Martina Ritta. Walczą o swoją ziemię, mordują Białych intruzów, ale i są przez nich mordowani. Tym niemniej sporo krytyków docenia świetną reżyserię i aktorstwo, a także fakt, że choć nie jest to najlepszy film Nelsona, to jednak film, który wszyscy najlepiej zapamiętali. I ja myślę, że to jest plus, bo w końcu jest to western rewizjonistyczny mający przypominać o krzywdzie wyrządzonej Indianom.
         Krytycy mogą pisać co chcą, ale ja dawno tak dobrze się nie bawiłem, oglądając western. Były momenty, że wybuchałem śmiechem, ale były też sceny mrożące krew w żyłach. Wszystko opowiedziane w przyjemnym klasycznym stylu. Jedyne co mi się nie podobało to scena walki na noże Honusa z Indianinem ze szczepu Kiowa. Trochę to wszystko było niepoważne, a gdyby Indianie chcieli kogoś zabić, to by zabili, a nie wdawali się w dyskusje czy honorowe pojedynki. Pozytywnie zaskoczyła mnie Candice Bergen, którą kojarzyłem dotychczas z serialu Murphy Brown i z kilku innych ról, gdy była już dojrzałą kobietą. Teraz nabrałem ochoty na obejrzenie filmów z czasów jej młodości.

         Gorąco polecam ten western.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz