sobota, 15 lipca 2017

Rzeka Bez Powrotu (River of no Return) - 1954r.

Rzeka bez powrotu (River of no return) to western cieszący się dużą rozpoznawalnością, chętnie komentowany i emitowany przez tv. Ja osobiście lubię ten film, choć z dzisiejszej perspektywy dostrzegam kilka mankamentów. Z jednej strony błyskotliwa gra Marilyn Monroe, która wystąpiła w nietypowej dla siebie roli i zagrała świetnie, z drugiej nieco apatyczny Robert Mitchum - jakby zszedł nieco poniżej swojego optymalnego poziomu. Z jednej strony ciekawa historia pełna życiowych przekazów i podręcznikowego podziału na dobro i zło, z drugiej kilka naiwnych scen. Z jednej strony piękne kolorowe zdjęcia w malowniczych plenerach, z drugiej Indianie pokazani w sposób dziecinny. Istna sinusoida odczuć. Tym niemniej para Mitchum-Monroe w tym filmie wytworzyła między sobą chemię; do tego wciągająca historia i łatwe do polubienia postaci, na każdym kroku sypiące garściami symbolicznych dialogów – to wystarczający powód, żeby pokusić się o seans – nawet kilkakrotnie.
         Film ujrzał światło dzienne w roku 1954, a jego reżyserem jest Otto Preminger, czyli twórca w ogóle nie kojarzony z westernami. To z jednej strony zagrało na plus, bo udało się nakręcić całkiem oryginalny film o dzikim zachodzie. Z drugiej jednak strony brak doświadczeń westernowych i austriacki rodowód sprawiły, że w tym filmie brakuje trochę zrozumienia typowo amerykańskiej problematyki jak choćby kwestii Indian. Tym niemniej Rzeka bez powrotu na każdym kroku emanuje klasyką: od surowej, magicznej atmosfery kalifornijskiej gorączki złota, poprzez piękną muzykę – zarówno wątek przewodni jak i piosenki śpiewane przez Marilyn to duży atut filmu - aż po kopalnię fundamentalnych przekazów w dialogach i scenach ukazujących człowieka na tle pięknej, lecz niebezpiecznej natury.
         Głównym bohaterem jest Matt Calder (Robert Mitchum) – farmer, który dopiero co wyszedł z więzienia i stara się odnaleźć dziesięcioletniego synka Marka (Tommy Retting). Syn przebywa w obozowisku ogarniętych gorączką złota górników gdzieś w Kalifornii. Malec, choć nieco samotny i zagubiony, radzi sobie całkiem nieźle. Zaprzyjaźnia się z uroczą piosenkarką Key Weston, która traktuje go jak młodszego brata. Gdy Matt odnajduje syna, zabiera go na nowo zakupioną farmę. Wyjaśnia, że najważniejsza dla mężczyzny jest ziemia, którą może uprawiać, wybudować dom i założyć rodzinę. Matt jest bohaterem pozytywnym, choć o pechowej przeszłości. W młodości nie zdołał ustrzec się brzemiennych w skutkach błędów, co zaowocowało długoletnią rozłąką z rodziną. Surowe wychowanie i twarde zasady początkowo przysparzają mu więcej wrogów niż przyjaciół, ale ostatecznie udowadnia swą wartość, ratując Key i Marka przed Indianami, a następnie prowadząc ich do miasta pełną niebezpieczeństw doliną rzeki.
         Z kolei Key Weston (świetna Marilyn Monroe) to kobieta młoda, piękna i utalentowana, ale naiwna i ślepo zakochana w narzeczonym Harrym (niezły Rory Calhoun). Jej wybranek jest szulerem i naciągaczem bez zasad, szukającym łatwego zysku i roztaczającym wizję wspaniałego, beztroskiego życia przed łatwowierną dziewczyną. Tym samym jest on moralno-obyczajowym przeciwieństwem skromnego, prostolinijnego Matta. Dobroć i naiwność Key przesłania jej prawdę o Harrym, nawet gdy ten kradnie Mattowi konia i karabin, zostawiając całą trójkę na pastwę Indian. Dopiero wspólna podróż przez dzicz i walka o życie sprawiają, że dziewczyna zaczyna dostrzegać zalety uczciwego i pracowitego Matta. Ostatecznie między parką z dwóch różnych światów rodzi się uczucie.
         Sama fabuła jest dość prosta. Ot trójka outsiderów, pozostawiona na pastwę losu na terytorium wrogich Indian, zmuszona do ucieczki doliną niebezpiecznej rzeki. Ten sprawdzony schemat rekompensuje szereg innych atrybutów. Przede wszystkim Marilyn, która sama w sobie przyciąga wzrok jak magnes, a na dodatek w Rzece bez powrotu zagrała naprawdę dobrze, wykorzystując potencjał muzyczno-wokalny i upiększając historię kilkoma piosenkami. Jeśli chodzi o Roberta Mitchum, to on też nie zagrał źle, wręcz przeciwnie – jego bohater był wiarygodny w tym co mówił i jak się zachowywał. Z tym że odniosłem wrażenie, jakoby Mitchum robił za maszynę do generowania przypowieści, dobrych rad i przekazywania zasad moralnych. Tym samym na tle mniej „kukiełkowatych”, bardziej przebojowych postaci, Matt Calder wypada blado. Nie dominuje na ekranie jak to było w przypadku Jimma Garry’ego w Krwawym Księżycu z 1948r. wplątanego w sam środek wojny między ranczerami. Także w naszpikowanym gwiazdami El Dorado z 1966r. jego postać borykającego się z alkoholem szeryfa zdawała się być mniej schematyczna, mimo podobieństw do Dude'a z Rio Bravo. Bardziej też podobał mi się w drugoplanowej roli Dicka Summersa – starzejącego się trapera z filmu Zachodni szlak Andrew V. McLaglena z 1967r.
       
 Z drugiej strony ten cały przekaz pełen fundamentalnych wartości, zasad moralnych i rad jak to człowiek powinien stawiać czoła trudom życia na pograniczu jest czymś pożądanym w westernach. Relacja ojciec/syn przedstawiona w filmie to w pewnym sensie odwzorowanie tego, o czym myśli każdy mężczyzna – by jak najlepiej przelać najlepsze wartości na potomstwo. I faktycznie – każda czynność i słowo Matta Caldera to źródło takich właśnie inspiracji, przypowieści o naturze i zasadach, którymi mężczyzna powinien się w życiu kierować. Z uwagi na klarowny przekaz, a także jasny podział na dobro i zło – jest to dobry film do oglądania w gronie familijnym. Dodatkowym atutem są zdjęcia i filmowana przyroda. Dzieło kręcono w kanadyjskiej części Gór Skalistych, nad rzeką Maligne, które to rejony są niezwykle malownicze.
         Jeżeli chodzi o minusy, to oprócz dosyć łatwej do przewidzenia fabuły i schematycznego Matta Caldera dołożę jeszcze Indian. Aż wierzyć się nie chce, że jeszcze w latach pięćdziesiątych powstało tyle filmów, gdzie rdzennych mieszkańców Ameryki sprowadzało się do roli dzikusów nastawionych tylko na skalpowanie. A na dodatek robiło się z nich wojowników nie znających żadnych zasad walki, strategii, krótkowzrocznych i nieskutecznych. W Rzece bez powrotu w kwestii Indian cofnięto się o kilka dekad i na pewno bliżej im do Żelaznego konia niż Fortu Apache – niestety to razi. Jest jeszcze kilka innych mało wiarygodnych scen, jak ta, gdzie Matt walczy na śmierć i życie z jednym z kłusowników, a jego kolega przygląda się temu ze spokojem zamiast mu pomóc. We dwóch bez problemu wyeliminowaliby nieuzbrojonego wroga, zagarnęliby jego rzeczy, a na końcu dobraliby się do Marilyn… tzn. do Key Weston.

         Podsumowując – film ma swój urok i potrafi oczarować klimatem i malowniczą przyrodą. Jest to pozycja, po którą spokojnie mogą sięgnąć nie tylko fani westernu, ale i zwykli zjadacze chleba. Mi Rzeka bez powrotu się podobała, oglądałem ją już wielokrotnie i za każdym razem czerpałem wiele przyjemności. A wam? Podobała się czy nie? Piszcie w komentarzach, co o tym filmie myślicie.


0 komentarze:

Prześlij komentarz