Rzeka bez powrotu
(River of no return) to western cieszący się dużą
rozpoznawalnością, chętnie komentowany i emitowany przez tv. Ja
osobiście lubię ten film, choć z dzisiejszej perspektywy
dostrzegam kilka mankamentów. Z jednej strony błyskotliwa gra
Marilyn Monroe, która wystąpiła w nietypowej dla siebie roli i
zagrała świetnie, z drugiej nieco apatyczny Robert Mitchum - jakby
zszedł nieco poniżej swojego optymalnego poziomu. Z jednej strony
ciekawa historia pełna życiowych przekazów i podręcznikowego
podziału na dobro i zło, z drugiej kilka naiwnych scen. Z jednej
strony piękne kolorowe zdjęcia w malowniczych plenerach, z drugiej
Indianie pokazani w sposób dziecinny. Istna sinusoida odczuć. Tym
niemniej para Mitchum-Monroe w tym filmie wytworzyła między sobą
chemię; do tego wciągająca historia i łatwe do polubienia
postaci, na każdym kroku sypiące garściami symbolicznych dialogów
– to wystarczający powód, żeby pokusić się o seans – nawet
kilkakrotnie.
Film
ujrzał światło dzienne w roku 1954, a jego reżyserem jest Otto
Preminger, czyli twórca w ogóle nie kojarzony z westernami. To z
jednej strony zagrało na plus, bo udało się nakręcić całkiem
oryginalny film o dzikim zachodzie. Z drugiej jednak strony brak
doświadczeń westernowych i austriacki rodowód sprawiły, że w tym
filmie brakuje trochę zrozumienia typowo amerykańskiej problematyki
jak choćby kwestii Indian. Tym niemniej Rzeka bez powrotu
na każdym kroku emanuje klasyką: od surowej, magicznej atmosfery
kalifornijskiej gorączki złota, poprzez piękną muzykę –
zarówno wątek przewodni jak i piosenki śpiewane przez Marilyn to
duży atut filmu - aż po kopalnię fundamentalnych przekazów w
dialogach i scenach ukazujących człowieka na tle pięknej, lecz
niebezpiecznej natury.
Głównym bohaterem jest
Matt Calder (Robert Mitchum) – farmer, który dopiero co wyszedł z
więzienia i stara się odnaleźć dziesięcioletniego synka Marka
(Tommy Retting). Syn przebywa w obozowisku ogarniętych gorączką
złota górników gdzieś w Kalifornii. Malec, choć nieco samotny i
zagubiony, radzi sobie całkiem nieźle. Zaprzyjaźnia się z uroczą
piosenkarką Key Weston, która traktuje go jak młodszego brata. Gdy
Matt odnajduje syna, zabiera go na nowo zakupioną farmę. Wyjaśnia,
że najważniejsza dla mężczyzny jest ziemia, którą może
uprawiać, wybudować dom i założyć rodzinę. Matt jest bohaterem
pozytywnym, choć o pechowej przeszłości. W młodości nie zdołał
ustrzec się brzemiennych w skutkach błędów, co zaowocowało
długoletnią rozłąką z rodziną. Surowe wychowanie i twarde
zasady początkowo przysparzają mu więcej wrogów niż przyjaciół,
ale ostatecznie udowadnia swą wartość, ratując Key i Marka przed
Indianami, a następnie prowadząc ich do miasta pełną
niebezpieczeństw doliną rzeki.
Z kolei Key Weston
(świetna Marilyn Monroe) to kobieta młoda, piękna i utalentowana,
ale naiwna i ślepo zakochana w narzeczonym Harrym (niezły Rory
Calhoun). Jej wybranek jest szulerem i naciągaczem bez zasad,
szukającym łatwego zysku i roztaczającym wizję wspaniałego,
beztroskiego życia przed łatwowierną dziewczyną. Tym samym jest
on moralno-obyczajowym przeciwieństwem skromnego, prostolinijnego
Matta. Dobroć i naiwność Key przesłania jej prawdę o Harrym,
nawet gdy ten kradnie Mattowi konia i karabin, zostawiając całą
trójkę na pastwę Indian. Dopiero wspólna podróż przez dzicz i
walka o życie sprawiają, że dziewczyna zaczyna dostrzegać zalety
uczciwego i pracowitego Matta. Ostatecznie między parką z dwóch
różnych światów rodzi się uczucie.
Sama fabuła jest dość
prosta. Ot trójka outsiderów, pozostawiona na pastwę losu na
terytorium wrogich Indian, zmuszona do ucieczki doliną
niebezpiecznej rzeki. Ten sprawdzony schemat rekompensuje szereg
innych atrybutów. Przede wszystkim Marilyn, która sama w sobie
przyciąga wzrok jak magnes, a na dodatek w Rzece bez powrotu
zagrała naprawdę dobrze, wykorzystując potencjał muzyczno-wokalny
i upiększając historię kilkoma piosenkami. Jeśli chodzi o Roberta
Mitchum, to on też nie zagrał źle, wręcz przeciwnie – jego
bohater był wiarygodny w tym co mówił i jak się zachowywał. Z
tym że odniosłem wrażenie, jakoby Mitchum robił za maszynę do
generowania przypowieści, dobrych rad i przekazywania zasad
moralnych. Tym samym na tle mniej „kukiełkowatych”, bardziej
przebojowych postaci, Matt Calder wypada blado. Nie dominuje na
ekranie jak to było w przypadku Jimma Garry’ego w Krwawym
Księżycu z 1948r. wplątanego w sam środek wojny między
ranczerami. Także w naszpikowanym gwiazdami El Dorado
z 1966r. jego postać borykającego się z alkoholem szeryfa zdawała
się być mniej schematyczna, mimo podobieństw do Dude'a z Rio
Bravo. Bardziej też podobał mi się w drugoplanowej roli
Dicka Summersa – starzejącego się trapera z filmu Zachodni
szlak Andrew V. McLaglena z 1967r.
Z drugiej strony ten
cały przekaz pełen fundamentalnych wartości, zasad moralnych i rad
jak to człowiek powinien stawiać czoła trudom życia na pograniczu
jest czymś pożądanym w westernach. Relacja ojciec/syn
przedstawiona w filmie to w pewnym sensie odwzorowanie tego, o czym
myśli każdy mężczyzna – by jak najlepiej przelać najlepsze
wartości na potomstwo. I faktycznie – każda czynność i słowo
Matta Caldera to źródło takich właśnie inspiracji, przypowieści
o naturze i zasadach, którymi mężczyzna powinien się w życiu
kierować. Z uwagi na klarowny przekaz, a także jasny podział na
dobro i zło – jest to dobry film do oglądania w gronie
familijnym. Dodatkowym atutem są zdjęcia i filmowana przyroda.
Dzieło kręcono w kanadyjskiej części Gór Skalistych, nad rzeką
Maligne, które to rejony są niezwykle malownicze.
Jeżeli chodzi o minusy,
to oprócz dosyć łatwej do przewidzenia fabuły i schematycznego
Matta Caldera dołożę jeszcze Indian. Aż wierzyć się nie chce,
że jeszcze w latach pięćdziesiątych powstało tyle filmów, gdzie
rdzennych mieszkańców Ameryki sprowadzało się do roli dzikusów
nastawionych tylko na skalpowanie. A na dodatek robiło się z nich
wojowników nie znających żadnych zasad walki, strategii,
krótkowzrocznych i nieskutecznych. W Rzece bez powrotu
w kwestii Indian cofnięto się o kilka dekad i na pewno bliżej im
do Żelaznego konia niż Fortu Apache –
niestety to razi. Jest jeszcze kilka innych mało wiarygodnych scen,
jak ta, gdzie Matt walczy na śmierć i życie z jednym z
kłusowników, a jego kolega przygląda się temu ze spokojem zamiast
mu pomóc. We dwóch bez problemu wyeliminowaliby nieuzbrojonego
wroga, zagarnęliby jego rzeczy, a na końcu dobraliby się do
Marilyn… tzn. do Key Weston.
Podsumowując – film
ma swój urok i potrafi oczarować klimatem i malowniczą przyrodą.
Jest to pozycja, po którą spokojnie mogą sięgnąć nie tylko fani
westernu, ale i zwykli zjadacze chleba. Mi Rzeka bez
powrotu się podobała, oglądałem ją już wielokrotnie i
za każdym razem czerpałem wiele przyjemności. A wam? Podobała się
czy nie? Piszcie w komentarzach, co o tym filmie myślicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz