Trudno ułożyć ranking
najlepszych westernów Johna Forda z okresu 1939r. do 1964r, bo
wszystkie te filmy oferują wyrównany, wysoki poziom. Tematy
potrafią być różne, od wielkich wydarzeń z historii zachodu,
poprzez romantyczne opowieści o kawalerii i wojnach z Indianami, po
dramaty psychologiczne podejmujące rewizję gatunku. Każdy western
Pana Johna, bez względu na okres, w którym powstał, czy temat jaki podejmuje, gwarantuje wizualną ucztę, świetny warsztat i
przyzwoicie opowiedzianą historię. Do tego unikatową atmosferę,
za którą co prawda nie każdy przepada, ale ja akurat bardzo.
Ostatnio miałem okazję obejrzeć po raz pierwszy kolorową wersję
filmu Droga do San Juan (Wagon Master) z 1950r. i
okazała się ona pozytywnym zaskoczeniem.
Główni bohaterowie to
dwaj młodzi kowboje: Travis (Ben Johnson) i Sandy (Harry Carey Jr.)
– handlarze końmi. Dobrze znający frontier młodzieńcy zostają
wynajęci na przewodników przez grupę mormonów pod wodzą Eldera
Wiggsa (świetny Ward Bond). W drodze do doliny San Juan przygarniają
trupę artystów, którym zepsuł się wóz i zabrakło wody. Wśród
nich jest młoda i bezpruderyjna Denver (świetna Joanne Dru) – ona
i Travis od razu wpadają sobie w oko. W trakcie podróży do taboru
przyłącza się także banda Cleggów – rzezimieszków
uciekających przed obławą. Zróżnicowana społecznie i obyczajowo
karawana rusza w pełną niebezpieczeństw podróż do
ziemi obiecanej.
W stosunku do filmów
Johna Forda często pada określenie „poezja obrazu” i kolorowa
wersja Drogi do San Juan jest tego najlepszym
przykładem. Epickie zdjęcia kręcone na pograniczu Arizony, Utah i
Colorado to największy atut filmu. Znów pojawia się Monument
Valley, ale jakby odkryta na nowo – kadrowana w sposób
indywidualny, jakiego wcześniej i później nie było. Do tego
reżyser odrobił zadanie domowe i zebrał do kupy doświadczenia
własne i starszych kolegów po fachu. Temat podróży wozów
osadniczych Ford podejmował już w 1926r. w filmie Trzech
Złych Ludzi, który opowiadał o gorączce złota Gór
Czarnych. Już tam czerpał garściami ze słynnej Karawany
Jamesa
Cruze'a. W spektakularny sposób z kolei rozwinął to i wykorzystał
Raoul Walsh w Drodze Olbrzymów z 1930r. To
właśnie z powyższych filmów John Ford wyciągnął
to co najlepsze, czyli malownicze ujęcia i sceny kręcone z
rozmachem, momentami trzymające w napięciu. Zgrabnie pominął
technikalia i nadmiar obyczajowości, koncentrując się na
bohaterach i ich perypetiach. Dzięki temu Droga do San Juan,
czyli western z założenia pionierski, nie daje się dopasować do
żadnego schematu i pozostaje klasyczną, ale dosyć oryginalną
przygodówką. Ja, fan talentu Jacka Forda, bardzo ten film lubię, a
na kadrowane w kolorze plenery wręcz nie mogłem się napatrzeć.
Czarno-biała wersja, którą widziałem kilka lat wcześniej, nie
zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.
Zabrakło tu aktorów o wielkiej charyzmie jak John Wayne czy Henry Fonda, ale wydaje się, że cała reszta ekipy z Trylogii Kawaleryjskiej
po prostu „nie schodziła z planu” między 1948r a 1950r
i płynnie przeskakiwała wraz z Fordem z filmu na film. Harry Carey
Jr., i Ben Johnson zaprezentowali się w wojskowym tryptyku z dobrej
strony. W Drodze do San Juan reżyser obsadził ich w
głównych rolach. Obaj aktorzy nieźle wpasowali się w klimat, ale
niestety nie udało im się wykreować zapadających w pamięć
postaci. Ich gra odstaje w porównaniu z Joanne Dru i Wardem Bondem.
Dru w roli Denver wypadła bardzo wiarygodnie, bo ona po prostu była
w swoim żywiole. Podobnie jak Olivia Dandridge z Nosiła Żółtą
Wstążkę tak i Denver z wdziękiem odpiera ataki
zalotników, dając się im we znaki. Jeśli chodzi o Warda Bonda, to
bez wątpienia jeden z ulubionych aktorów Forda. Najwcześniejszy
western, w którym Jack go obsadził, to z tego co pamiętam Bębny
nad Mohawk z
1939r, gdzie wystąpił w drugoplanowej roli Adama
Hartmana – rubasznego sąsiada z doliny. A w ogóle pierwszy
poważny western, gdzie się pojawił, to wymieniona wyżej
pionierska Droga Olbrzymów. Świetny
był w Poszukiwaczach,
w roli pastora Claytona, a także w wielu innych
filmach, ale pokuszę się o stwierdzenie, że właśnie Wagon
Master to jego najlepsza westernowa rola spośród „Fordów”.
Kto jeszcze zwraca na
siebie uwagę? Ano cała zgraja znajomych twarzy z Trylogii
– oprócz wyżej wymienionych Bena Johnsona, Harry Carrey'a Jr.,
Joanne Dru i Warda Bonda także Hank Worden, Francis Ford, Mickey
Simpson i Movita, a w tle głosy zespołu Sons of the
Pionieers śpiewających piosenki. Muzyką zajął się Richard Hageman - co jeszcze bardziej potęguje skojarzenia z Dyliżansem i Trylogią Kawaleryjską.
Nie
rozumiem, dlaczego ten western jest tak niedoceniany. Odnoszę
wrażenie, że odbiorcy traktują zbyt serio niektóre elementy
sztuki filmowej. Romantyczna lekka atmosfera, tańce, zabawy,
bratanie się z Indianami, jeździeckie sztuczki, podchody z
bandytami, romanse, a wszystko w bajecznych plenerach
najpiękniejszych rejonów Gór Skalistych. Oni wszyscy tam nawet
zbytnio nie musieli grać, po prostu wybrali się na dobrą imprezę
w gronie paczki znajomych. Ben Johnson ponoć sam kręcił te
wszystkie podskoki i upadki z konia. Klimaty z filmów Forda na
przełomie lat 40'tych i 50'tych, to trochę jak nasz polski Rejs
i inne podobne filmy – gdzie aktorzy i reżyserzy bawili się w
kino. Jedno jest pewne – dziś, w dobie śmiertelnie poważnej
krytyki i jeszcze bardziej śmiertelnie poważnej optymalizacji
kosztów, nikt nie byłby w stanie już czegoś takie nagrać.
Całe
szczęście, że John Ford nakręcił tak wiele świetnych filmów i
że niektóre z nich są dostępne w dwóch wersjach, bo dzięki temu
można ciągle odkrywać nowe oblicza ojca westernów. Wiem, że są
kolorowe wersje Fortu Apache i
Rio Grande,
których jeszcze nie widziałem. Jeśli okaże się, że są też
kolorowe wersje Miasta Bezprawia
i Dyliżansu,
to dajcie mi proszę znać, a ja zorganizuję kampanię na rzecz
ponownego wyświetlania ich w polskich kinach ;). Film oczywiście
polecam, bo to pierwsza dziesiątka najlepszych westernów Forda.
4 komentarze:
No wiesz co? Kolorowanie filmów czarno-białych to zbrodnia :) Monument Valley nie potrzebuje koloru, by dobrze wyglądać w kadrze.
"Drogi do San Juan" jeszcze nie widziałem, to moja najważniejsza zaległość spośród dzieł Forda. Słyszałem, że dobry, ale nie mogłem znaleźć na niego czasu. To być może jedyna (albo jedna z niewielu) okazja, by zobaczyć Bena Johnsona na pierwszym planie. Poza tym, lubię Joanne Dru, widziałem ją w niewielu filmach (chyba tylko w czterech), ale to wystarczyło by pozytywnie zapisała się w mojej pamięci.
Przepraszam za "herezje" ;). Obie wersje mają swój urok, ale chyba żaden kolorowany czarno-biały film nie zabił mnie epickością tak mocno jak właśnie "Droga do San Juan". W tym wypadku kolory zrobiły swoje. Film na pewno będzie Ci się podobał, bo to kwintesencja Forda. Dru jak zwykle świetna, ale Ward Bond jeszcze lepszy ;).
Widziałem to potwornie dawno w tv ( czarno białym). Jedyne co zostało mi w pamięci, to scena batożenia kolesia przywiązanego do koła od wozu.
Jest taka scena w obozie Indian, po tym jak jeden ze zbirów "zhańbił" młodą Indiankę ;).
Prześlij komentarz