niedziela, 30 kwietnia 2017

Montana - 1950r.

Montana to western z 1950r. w reżyserii Ray'a Enright'a poruszający tematykę owczych wojen. Western z jednej strony klasyczny do bólu, ale z drugiej strony bardzo oglądalny i przyjemny dla oka. Klasyczny do bólu, bo opowiada o wojnie między hodowcami bydła w Montanie, choć klimat w przedstawionym uniwersum jest raczej sielankowy. Oglądalny, bo został nakręcony i zagrany bardzo solidnie; zawiera też wszystko, co w dobrym, klasycznym filmie o dzikim zachodzie być powinno: konflikt interesów, podstęp, romans, pojedynki, spędy bydła, piękne plenery i wyraziste postaci.
         Co do samych owczych wojen to rzeczywiście takie konflikty na dzikim zachodzie wybuchały i jest to na tyle istotny fragment historii, że nakręcono o tym kilka filmów. Wojny owcze toczono głównie w Teksasie i Arizonie – czyli na południowym zachodzie. Ale też w Kolorado, Wyoming i właśnie w Montanie. Początki tych konfliktów sięgają połowy lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Hodowcy bydła, którzy kilka dekad wcześniej rozpoczęli spędy na zachód, dostarczając wołowinę rosnącej liczbie osadników, a także armii (walczącej choćby z Indianami czy w wojnach z Meksykiem), w tamtych czasach byli już wielkimi posiadaczami ziemskimi i w niektórych regionach stanowili prawo. Tymczasem zapotrzebowanie na wołowinę ustabilizowało się a ceny poszły w dół. Pojawiła się też nowa fala imigrantów ze wschodniej europy, którzy próbowali sił w hodowli bydła na małą skalę, stając się dodatkową konkurencją dla "pionierów". Odwrotnie było z baraniną, której ceny szybowały w górę – a owce, oprócz mięsa, dostarczały też drugi bardzo chodliwy produkt – wełnę. Zainteresowanie hodowlą puszystych zwierzaków rosło – pojawiało się coraz więcej pasterzy, wypasających owce na publicznych ziemiach na prawach „open range”. To nie spodobało się wielkim hodowcom, którzy oskarżali owce o zużywanie dużych ilości wody oraz o wyżeranie trawy wraz z korzeniami, co doprowadzało do degradacji pastwisk. W grę wchodziły też uprzedzenia rasowe i ksenofobia – wypasem owiec często zajmowali się Latynosi lub rdzenni mieszkańcy Ameryki, czy też nowi imigranci (w Montanie mamy do czynienia z Australijczykiem) Najpierw zaczęły się podchody, ogradzanie pastwisk, wzajemne oskarżenia, no a potem wiadomo – wybuchła wojna Dawida (pasterzy) z Goliatem (kowbojami).
         No i właśnie Montana zaczyna się w czasie, gdy ucichły już echa pierwszych owczych wojen, a zwycięzcy - czyli miejscowi hodowcy bydła - wyznaczyli prawo, które zabrania pasterzom przekraczania granic hrabstwa gdzieś w stanie Montana. W tym samym czasie w okolicy pojawia się Morgan Lane (bardzo przekonujący Errol Flynn): hodowca owiec, który urodził się w USA, ale jego rodzice, po owczej wojnie w 1879r. uciekli do Australii, gdzie się wychował i dorastał. Teraz jako dorosły mężczyzna wraca w rodzinne strony, a ze sobą prowadzi wielkie stado owiec. Jak łatwo się domyślić jego pojawienie się doprowadza do konfliktu z miejscowymi kowbojami. Morgan, widząc że nie ma szans w otwartej wymianie ognia, postanawia użyć podstępu. Zostawia stado i ludzi na granicy, a sam przyjeżdża do pobliskiego miasta w roli objazdowego handlarza i zaczyna wikłać się w lokalne gierki, szukając najlepszego sposobu na pozyskanie pastwisk. Wszystko komplikuje się, gdy poznaje Marię Singleton (Alexis Smith) – miejscową magnatkę hodowli bydła.
         Muszę przyznać, że Errol Flynn zagrał świetnie i to on sprawił, że oglądało mi się ten film wybornie. Aktor w prawdziwym życiu pochodził z Tasmanii i chyba dlatego tak wiarygodnie wypadł w roli australijskiego pasterza. Jego postać, czyli Morgan Lane, to człowiek z jednej strony twardy, nie bojący się podejmowania strategicznych decyzji, gotowy do walki o swoje. Z drugiej strony wyrachowany i błyskotliwy dżentelmen, który równie dobrze jak w siodle czuje się w towarzystwie pięknej kobiety czy podczas politycznych bankietów. To właśnie dzięki urokowi osobistemu, otwartości, elastycznemu usposobieniu i niemałej inteligencji jest w stanie odnaleźć się w hermetycznym półświatku miejscowych hodowców bydła, a ostatecznie wykorzystać ich słabości i wewnętrzne problemy do utorowania sobie drogi do wymarzonej doliny.
         Gierki Lane'a idą mu stosunkowo gładko, więc nadarza się okazja do porównania Montany z innymi westernami poruszającymi podobną tematykę i dziejącymi się w tamtych rejonach. Na początku warto obejrzeć Dwaj z Teksasu Roula Walsha z 1955r., bo to western sięgający czasów, gdy stan Montana bydłem jeszcze nie stał. I faktycznie był taki okres, gdy kilka szalonych wypraw ruszyło ze stolicy rogatego bydła, czyli Teksasu, we wszystkie strony dzikiego zachodu, no a wiadome - Montana jest prawie najdalej i taki spęd musiał zostać zekranizowany z rozmachem. Tak też się stało...
         Tam gdzie jest bydło są też koniokrady. Warto odświeżyć sobie dwa filmy o tej tematyce. Na prawym, klasycznym biegunie jest noirowe Zdarzenie w Ox-Bow ze świetną rolą Dana Andrews'a. Ten pesymistyczny film jasno i wyraźnie daje do zrozumienia, że prawo na dzikim zachodzie to nic innego jak decyzje podejmowane przez tłum, pod wpływem skrajnych emocji. Na lewym biegunie znajdziemy Przełomy Missouri Arthura Penna z 1976r., genialny antywestern gdzie te same zależności pokazano z perspektywy koniokradów.
        Teraz trochę owiec. W klasycznym Ramrodzie już tak przyjemnie jak w Montanie nie było. Dlaczego, skoro oba te filmy bazują na owczych wojnach? Bo Ramrod operuje w bardzo wąskim zakresie tematycznym i opiera się na konflikcie konkretnych ludzi o konkretnych charakterach, konsekwencjach ich postępowania i podejmowanych decyzji. Koncentruje się na psychologii konfliktu i kreuje wiarygodną atmosferę beznadziei i wyniszczenia. Sprawa owiec i bydła jest tam trzeciorzędna.
         Bardzo podobnym filmem do Montany jest Jeden przeciw wszystkim (The Sheepman) z 1958r. w reżyserii George'a Marshalla. Różnica polega na tym, że grany przez Glenna Forda hodowca owiec, Jason Sweet, zamiast polityki wybiera rozwiązanie siłowe, a owce stanowią świetny pretekst do wyrównywania starych porachunków. Ten western jest nieźle wyreżyserowany i dobrze zagrany, a scenografia związana ze spędem owiec wydaje się bardzo wiarygodna (np. główny bohater do wypasów zatrudnia Meksykanów, co rzeczywiście miało często miejsce).
         Na koniec zupełnie inne spojrzenie na tematykę hodowlanych konfliktów. Arcy-rewizjonistyczną wizją podzielił się z widzami Michael Cimino w epickich Wrotach Niebios z 1980r. W tym niedocenianym filmie akcja dzieje się w sąsiednim Wyoming i choć dotyczy krów i koni, to jednak ukazana tam Wojna Hrabstwa Johnson, ze swym naturalizmem, obyczajowością i scenografią stawia go moim zdaniem jako wiarygodny wzorzec relacji "starych" i "nowych" Amerykanów.
         I wierzcie mi, że po obejrzeniu tych wszystkich westernów, z przyjemnością czerpałem historię ukazaną w Montanie. Mamy tu do czynienia z kompleksowym ujęciem tematu owczych wojen. Począwszy od wstępu, gdzie dostajemy krótką lekcję historii spędu bydła i owiec, poprzez kreację bohaterów, na życiorysach których owcze wojny odcisnęły głębokie piętno (po obu stronach konfliktu), aż po najzwyczajniejszą w świecie obyczajowość pasterzy, popartą kadrowanymi z rozmachem scenami ze spędów i wypasów. Ten film, choć nie jest odkrywczy, to jednak wzbogaca wiedzę obyczajowo-historyczną o nowe horyzonty.
         Jedyne czego mi trochę brakło w Montanie, to nieco więcej wojennej atmosfery: brudnych zagrań i brutalności w zachowaniu bohaterów. Mniej naiwności i bankietowego klimatu. Czytałem trochę o owczych wojnach i wiem, że to były bezkompromisowe walki o być albo nie być, podczas których zastrzelono kilkudziesięciu ludzi i zarżnięto dziesiątki tysięcy sztuk owiec. No ale to już chyba bardziej specyfika lat, kiedy film kręcono niż samego scenariusza.

         Film mi się podobał i jak najbardziej go polecam.


niedziela, 23 kwietnia 2017

Słońce Świeci Jasno (The Sun Shines Bright) - 1953r.

Dzięki cynkowi od kolegi Mariusza z bloga Panorama Kina, udało się obejrzeć w telewizji mało znany film Johna Forda z 1953r. pt. Słońce Świeci Jasno (The Sun Shines Bright). Film jest remakiem innego dzieła J. Forda z 1934r. pt. Sędzia Priest (Judge Priest), który odniósł sukces, choć nie zadowolił w pełni reżysera, skoro zdecydował się on na krok w tył i ponowne podjęcie tematu, w czasach, gdy ludziom w głowach dudniły echa Trylogii Kawaleryjskiej.
         Doczytałem, że pierwszy film Forda został przez wytwórnię Twentith Century Fox okrojony o scenę linczu na czarnoskórym nastolatku, oskarżonym o gwałt. Był to jeden z najważniejszych powodów, dla których reżyser postanowił podjąć temat dwie dekady później, tym razem wraz z wytwórnią Republic Pictures. Zmienił się też tytuł w porównaniu do filmu z lat 30'tych, myślę że w celu rozszerzenia horyzontu przekazowego poza postać sędziego Williama Priesta (Charles Winninger). Pierwowzór jest też zdecydowanie krótszy i więcej czasu z akcji toczy się na sali sądowej, gdzie urzęduje główny bohater.
        No właśnie, wspomniany sędzia jest centralną postacią filmu, a zarazem epicentrum miasteczka w Kentucky, gdzie toczy się akcja. Używając nomenklatury literackiej to trochę Mary Sue – postać, której nie uraczymy w rzeczywistym świecie. Reprezentuje przegraną w Wojnie Domowej frakcję rebeliantów, a mimo to wraz z grupą ziomków-oficerów utrzymują najważniejsze urzędy w mieście. Priest i jego koledzy, otoczeni purytańskimi hipokrytami, odważnie demonstrują neutralność obyczajowo-rasową, wywołując oburzenie na twarzach bardziej konserwatywnych mieszkańców. Spychani do lamusa przez potężną machinę nadchodzącej z północy cywilizacji, toczą beztroski, flegmatyczny żywot, jakby lekceważąc siłę i podstępność konkurencji do piastowanych funkcji. Mimo to, doświadczenie, mądrość i sprawiedliwy osąd sędziego Priesta, w najbardziej krytycznych momentach z życia miasta sprawdza się. Ten człowiek po prostu świetnie nadaje się do tej pracy – a mimo to w przełomowym okresie swej kariery, czyli w zbliżających się wyborach, musi użyć fortelu.
         Można byłoby kilku innym bohaterom poświęcić po akapicie, ale zamiast tego wspomnę o melodii, która odegrała jedną z głównych ról w filmie. Jest to Dixie - hymn konfederatów. Ta piosenka pojawia się wielokrotnie, jako towarzyszka fabuły i symbol politycznych podziałów panujących w miasteczku (także w pierwowzorze). Ale wydaje mi się, że jest tu jeszcze drugie dno - przekaz mający na celu uzmysłowić widzom, że nie zawsze to, co przegrywa, jest gorsze, godne potępienia i zapomnienia. Nie, reżyser w ten sposób daje do zrozumienia, że tak jak Dixie potrafi być weselsza czy bardziej lubiana od Yankee Doodle, tak człowiek, będący niegdyś rebeliantem, może być bardziej wartościowy od nie jednego zwolennika Unii.
         Głównym atutem filmu Forda jest scenografia. Potrafimy tu dostrzec Kentucky Rifles nabijane prochem od lufy na wyposażeniu „oldschoolowych” traperów, które w rękach uzdolnionych leśnych strzelców sprawdzały się lepiej niż Winchestery nawet pod koniec dziewiętnastego wieku. To moim zdaniem ukłon w stronę burzliwej historii stanu, wydartego niegdyś przez pionierów z rąk Czirokezów i Szałnisów. Co jeszcze? Mundury i sztandary z czasów Wojny Secesyjnej, parowce, bryczki, a także wiele, wiele innych rekwizytów i strojów. Na plus także senna południowa atmosfera, momentami zakłócana mniej lub bardziej doniosłymi wydarzeniami z życia miasteczka. Mi także bardzo podobała się westernowa konwencja tego bądź co bądź dramatu obyczajowego - zachowanie , ubiór i wyposażenie mieszkańców czy schematy ich funkcjonowania (rozwiązywania konfliktów itp) niczym nie różniły się od znanych z klasycznych westernów. W filmie z 1934r. scenografia była zdecydowanie mniej westernowa, a bardziej "old-southowa". To oczywiście kwestia gustu. Warto też podkreślić dobrze poprowadzone dwa wątki. Owiane tajemnicą dzieje wychowanicy miejscowego doktora, panny Lucy Lee (Arleen Whelan) i związana z tym niechlubna przeszłość generała wojsk konfederackich, spędzającego emeryturę w omawianym miasteczku. A także wątek romantyczny między wyżej wspomnianą panną a młodym paniczem Ashby Corwinem (John Russell), którego powrót w rodzinne strony wywołuje poruszenie wśród mieszkańców. Do tego wszystkiego dołożę jeszcze małe (choć może zbyt daleko idące) porównanie z późniejszym Rio Bravo Howarda Hawksa, gdzie też losy społeczności leżały w rękach grupy outsiderów.
        Na minus przede wszystkim staroświeckie spojrzenie na kwestię czarnoskórych, których pokazano tu jako wiodących sielankowy żywot grajków, woźniców i pomocników żyjących za pan brat ze swymi wspaniałomyślnymi białymi chlebodawcami. Choć akurat u Forda poprawność polityczna mnie nie dziwi. Także brak charyzmatycznych aktorów dał wrażenie jakby niewykorzystanego potencjału, drzemiącego w tej historii. Widać też, że film zremasterowano cyfrowo i to high-definition wywoływało u mnie początkowo dziwne wrażenie sztuczności, choć po chwili się przyzwyczaiłem i nie zwracałem na to uwagi.
         Co ciekawe, ponoć John Ford pytany o swój ulubiony film najczęściej wskazywał właśnie The Sun Shines Bright, co może zaskakiwać u reżysera znanego z wielkich westernów i oscarowych dramatów społecznych. Po obejrzeniu filmu Sędzia Priest, zauważyłem, że w czołówce jest powiedziane kilka słów na temat tamtych czasów, kiedy to to reżyser był jeszcze kilkuletnim chłopcem - być może stąd sentyment. Ponadto wyczytałem też, że choć film w czasie premiery nie zachwycił, to jednak z czasem zaczął zyskiwać coraz większe uznanie krytyków i po dekadach był już uważany za arcydzieło srebrnej epoki Hollywood.

         Mi osobiście film początkowo nie przypadł do gustu i niemal uległem presji kobiety, która prosiła, żebym przełączył na coś innego – nie ugiąłem się, a z czasem poddałem się magii nostalgicznego obrazu pana Forda i niemrawej, lecz symbolicznej i podszytej poczuciem humoru fabule. Gdy traficie na ten film to sami powiedzcie, co myślicie ;).
Francis Ford i Slim Pickens - czyli różne pokolenia westernowego drugiego planu


sobota, 8 kwietnia 2017

Daniel Boone (Daniel Boone, Trail Blazer) - 1956r.

W bliżej nieokreślonej przyszłości mam zamiar napisać co nieco o ekranizacjach powieści Jamesa Fenimore'a Coopera, ale zanim to zrobię wypadałoby przybliżyć postać Daniela Boone'a – czyli prawdziwego amerykańskiego pioniera, którego przygody zainspirowały pisarza do wymyślenia postaci Nathaniela Bumppo, znanego lepiej pod indiańskim imieniem Sokole Oko. Zrobię to na przykładzie filmu z 1956r. pod tytułem Daniel Boone (Daniel Boone, Trail Blazer.) w reżyserii Alberta C. Gannawaya i Ismaela Rodrigueza, ale to za chwilę.
         Zanim powiem o filmie chciałbym napisać kilka słów o samym Boonie. Żeby wyobrazić sobie jak ważna jest to postać dla podboju dziekiego zachodu, należałoby się cofnąć w czasie i zastanowić, dlaczego Amerykanie rozpoczęli marsz na zachód dopiero na początku dziewiętnastego wieku, a nie dwieście lat wcześniej, czyli od razu po założeniu pierwszych kolonii i ustanowieniu pierwszych prowincji? (abstrahując od tego, że jeszcze wtedy nie byli Amerykanami tylko Anglikami). Odpowiedź na to pytanie znajdziemy, analizując sytuację geopolityczną pierwszych trzynastu kolonii.
        Po tym jak Anglicy stali się właścicielami wszystkich prowincji między Georgią na południu a Nową Anglią na północy ich sytuacja wyglądała następująco. Nie mogli iść na wschód, bo tam był Atlantyk. Nie mogli iść na południe, bo tam były włości hiszpańskie (dzisiejsze stany Floryda i Alabama). Nie mogli iść na północ, bo tam były tereny francuskie (Kanada). I wreszcie nie mogli iść na zachód, bo na przeszkodzie stała naturalna bariera w postaci rozciągających się równolegle do wybrzeża oceanu Appalachów. Na przygotowanej przeze mnie mapce możemy zobaczyć jak góry (na brązowo) zamykają kolonistów w wąskim skrawku Niziny Atlantyckiej. Po Wojnie Siedmioletniej oraz po ogłoszeniu deklaracji niepodległości przez USA sytuacja geopolityczna zmieniła się o tyle, że na północy, w Kanadzie, zamiast Francuzów urzędowali wrogo nastawieni do Amerykanów Anglicy. Żeby więc iść na zachód potrzebne były drogi, by dało się przejechać konno, a najlepiej wozami. Tymczasem przez Appalachy ledwo dało się przejść pieszo (potrafili to tylko Indianie, mieszkający w tych górach od zawsze). Pierwszym białym, który znalazł przejście z Wirginii do Kentucky, był właśnie Daniel Boone. Mało tego, w 1775r na czele trzydziestu drwali wyrąbał w Przełęczy Cumberland szlak, który nazwano Dziką Drogą i którym wreszcie mogły pojechać wozy osadnicze, co doprowadziło do założenia pierwszej na zachód od Appalachów amerykańskiej osady – Boonesborough. Rok później wybuchła wojna o niepodległość.
        I właśnie w tamtym okresie dzieje się akcja filmu. Boone jest już legendą pogranicza, a Boonesborough zmaga się z atakami Indian i sprzymierzonych z nimi Anglików. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach i obrazuje najciekawszy okres w życiorysie D. Boone'a i jego rodziny. A chyba najsłynniejszą ich przygodą była zasadzka Indian na wozy, którymi jechała córka trapera Jemima oraz dwie inne nastolatki: Betsey i Fanny Callaway. Dziewczynki zostały porwane przez Szaunisów i uprowadzone w stronę wiosek w Ohio (Indianie mieli w zwyczaju porywać kobiety i dzieci w celach adopcyjnych). Boone stanął na czele grupy pościgowej, która po dwóch dniach dopadła Indian i uwolniła dziewczynki. Ten głośny incydent zainspirował Jamesa F. Coopera do napisania Ostatniego Mohikanina, gdzie córki pionierów zastąpił córkami angielskiego pułkownika Munro, a akcję, zamiast Rewolucji, umiejscowił w czasie Wojny Siedmioletniej.
         Teraz trochę o filmie, choć niektóre obrazy są dla mnie tylko pretekstem do pisania o istotnych wydarzeniach z historii podboju Ameryki. Zresztą, filmy oparte na prawdziwych postaciach i wydarzeniach mają zwykle to do siebie, że te wydarzenia same w sobie są o wiele ciekawsze niż zrobione na ich podstawie ekranizacje. Tym niemniej Daniel Boone to nie do końca western, raczej należałoby określić go filmem przygodowym, bo były to czasy, gdy nie używano jeszcze Winchesterów tylko nabijane od lufy długie karabiny (Pennsylvania Riffle). Westerny dziejące się w drugiej połowie osiemnastego wieku określa się też często mianem westernów kolonialnych (colonial westerns). Innymi przykładami dla porównania mogą być Bębny nad Mohawk J. Forda lub Ostatni Mohikanin Anthony Manna. I podobnie jak w wyżej wymienionych filmach, tak i tutaj reżyserzy starali się wykreować romantyczną atmosferę na podobieństwo J. F. Coopera lub Karola Maya. Nie spodoba się to więc fanom naturalizmu w stylu Zjawy, ale na pewno przypadnie do gustu każdemu, kto cierpi na niedobór książek i filmów umiejscowionych na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku w Ameryce Północnej.

         To nie jest jedyny film o przygodach Daniela Boone'a, bo już wcześniej nakręcono kilka, jak choćby ten z 1936r. z Georgem O'Brienem albo z 1950r. z Davidem Brucem czy późniejszy serial z lat sześćdziesiątych z Fessem Parkerem. Tym niemniej omawiany tu film z 1956r. z Brucem Bennettem w roli tytułowego trapera wydaje się odpowiedni do pierwszego kontaktu z tą barwną postacią pogranicza.

         Samego filmu nie polecam, ale mocno zachęcam do poczytania o Danielu Boonie, bo to piekielnie ciekawa postać, która zapoczątkowała świetną tradycję amerykańskich traperów z pierwszej połowy XIXw. odpowiedzialnych za spenetrowanie wnętrza kontynentu i wytyczenia najważniejszych szlaków i przejść. W końcu naśladowcami Boone'a byli później Hugh Glass i James Bridger.

czwartek, 30 marca 2017

Droga Olbrzymów (The Big Trail) - 1930r.

Pierwszy epicki western epoki kina udźwiękowionego nakręcono w 1930r. Droga olbrzymów (The big trail), bo tak go nazwano, to z jednej strony przykład klasycznej sztuki filmowej, która po prawie dziewięćdziesięciu latach wciąż robi wrażenie, a z drugiej strony przykład klapy komercyjnej, jaką film przyniósł w czasach premiery. Za reżyserię odpowiadał Raoul Walsh i to on, za namową Johna Forda, w roli głównej obsadził debiutującego Johna Wayne'a. Do tego wszystkiego dodajmy tematykę Szlaku Oregońskiego oraz szalejący w prawdziwym świecie Wielki Kryzys i możemy śmiało nazwać ten film dużą ciekawostką w historii westernu. Ale po kolei.
            Zacznijmy od Johna Wayna. To nie jest tak, że Droga olbrzymów była jego pierwszym filmem. Grywał już wcześniej, ale zwykle jako statysta lub aktor drugo/trzecio-planowy. Tym razem dostał główną rolę i spisał się naprawdę nieźle. Rola młodego trapera-przewodnika Brecka Colemana rzuca się w oczy i wyróżnia na tle kolejnych jego ról z lat trzydziestych. Sam John Ford, proponując zupełnie nieznanego aktora swemu przyjacielowi Raoulowi Walshowi, powiedział tak: „lubię wygląd tego nowego dzieciaka ze śmiesznym chodem, który zachowuje się jakby był panem świata”.  Niestety dla Wayne'a rola Brecka Colemana stała się małym przekleństwem. Dlaczego?
            No cóż, na pewno nie z jego winy. Po prostu film stał się falstartem dla westernów udźwiękowionych, choć wcale nie był pionierski. Pierwszy western z dźwiękiem, czyli W starej Arizonie (In old Arizona) nakręcono już w 1928r. i ta próba okazała się obiecująca, zgarniając Oscara i dodatkowo jeszcze cztery nominacje, i zachęcając wytwórnię Fox do dalszego inwestowania w gatunek. W ramach ciekawostki można dodać, że pierwszy udźwiękowiony western współreżyserował właśnie Raoul Walsh. Miał też odegrać główną postać w filmie, ale w wypadku samochodowym stracił oko i od tamtej pory zarzucił karierę aktorską, kontynuując tylko pracę reżysera.

            Tymczasem amerykańska infrastruktura kinowa na przełomie lat 20'tych i 30'tych dopiero próbowała dostosować się do nowej technologii dźwięku. O ile standardowe filmy łatwo dało się puszczać w kinach, o tyle do wyświetlania produkcji panoramicznych (widescreen) potrzebne były duże inwestycje. A te, choć planowane, trafiły na nagły krach giełdowy w 1929r, który zapoczątkował Wielki Kryzys. Droga olbrzymów, mimo sporego budżetu i niemałej wartości artystycznej stała się ofiarą krachu i klapą finansową (także klapą w oczach Akademii), a sam western jako gatunek nadwyrężył kredyt zaufania. W dalszych latach okupował głównie kino klasy B i seriale, wskrzeszony dla mainstreamu dopiero po dziewięciu latach przez Dyliżans J. Forda. Dokładnie tak samo potoczyły się losy Johna Wayne'a na wielkim ekranie.
            Film porusza tematykę pierwszych wypraw osadniczych na zachód od Missisipi. W historii USA epizod Szlaku Oregońskiego to sprawa fundamentalna, porównywalna do Dzikiej Drogi na wskroś Appalachów wytyczonej przez Daniela Boona lub pionierskiej wyprawy Lewisa i Clarka w górę rzeki Missouri. Ten istotny etap kolonizacji dzikiego zachodu został w Drodze olbrzymów pokazany kompleksowo i z niezłym rozmachem, choć nie była to bynajmniej pierwsza próba ugryzienia tematu. Wcześniejsze miały miejsce jeszcze za czasów kina niemego. Warto tutaj przytoczyć epicki obraz pt. Karawana (The covered wagon) z 1923r., który śmiało można nazwać pierwowzorem dla dzieła Roula Walsha, bo podobieństwa, szczególnie fabularne, widać we wielu scenach.
            Głównym przesłaniem Drogi olbrzymów jest podróż do ziemi obiecanej. Za wszelką cenę i wbrew przeciwnościom losu. Film ukazuje różnorodność ludzkich charakterów, reprezentowanych przez irlandzkich imigrantów i ich potomków (np. Gus grany przez Ela Brendela), hazardzistów (Bill Thorpe grany przez Iana Keitha), traperów (Zeke grany przez Tully Marshala), myśliwych (Red Flack grany przez Tyrona Powela) czy bandytów (Lopez grany przez Charlesa Stevensa). Obraz czasem zabawny, czasem złowrogi, a czasem wzruszający. Wszystkich łączy determinacja i niezłomność, wielokrotnie wystawiana na próbę przez potęgę natury czy wrogość miejscowych plemion. Nie brakuje w tej gromadzie wewnętrznych tarć i animozji. Postaci, choć nieco kukiełkowate, stanowią niezwykle wyrazisty przekrój ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa - ludzi prostych, niewiele znaczących w swoich mikro-światach, często uciekinierów, bandytów lub nieudaczników, ale też ludzi, którzy w oczach potomków okazali się herosami czy też właśnie tytułowymi olbrzymami. Kwintesencją tego przesłania są dwie patetyczne tyrady Brecka Colemana. Jedna na temat wielkiej, pięknej doliny rozciągającej się między wysokimi do nieba pasmami gór (chodzi tu o położoną miedzy górami Skalistymi i Sierra Nevada Wielką Kotlinę). Druga zaś o wytrwałości w dążeniu do celu, podczas sceny gdy karawana błądzi w  burzy śnieżnej. Ten purytański mesjanizm to, obok chęci zysku i eksploracji nieznanego, jedna z najbardziej charakterystycznych cech podboju dzikiego zachodu.


            Powiem tak. Zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia dzisiejszej percepcji sztuki filmowej Droga olbrzymów może się wydawać mało atrakcyjna. Ale  mimo wszystko jest to dzieło epickie - zrobione z solidnym rozmachem i wzbogacające widza o kawałek wiedzy historycznej (zarówno filmowej jak i dziejowej), a ja cenię takie filmy, takich szukam najbardziej i po nałożeniu filtru artystyczno-technologicznego czerpię z nich mnóstwo przyjemności. Jest to bowiem kwintesencja amerykańskiego westernu i klasyka par excellence. Polecam.

piątek, 17 marca 2017

Annie Oakley - 1894r.

O cudownym dziecku winchestera - Annie Oakley - nakręcono kilka filmów, jak choćby ten z Barbarą Stanwyck z 1935r. pod tytułem Annie Oakley. Był też nagrodzony Oscarem musical Rekord Annie z 1950 z Betty Hutton i kilka innych mniej lub bardziej istotnych produkcji. Ogólnie filmów, w których pojawiały się postacie Annie, Buffalo Billa, Siedzącego Byka czy Franka Butlera nie zliczę na palcach dwóch rąk, bo to po prostu ludzie żywcem wyciągnięci z dzikiego zachodu i zainstalowani jako komercyjny gadżet w cywilizowanym świecie przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.
                Ale jest jeszcze coś, o czym nie każdy wie, czyli eksperymentalne dwudziesto-sekundowe nagranie z roku 1894, zrealizowane w studiu Thomasa Edisona przez Williama K. L. Dicksona. Film nazwano Annie Oakley, a tytułowa gwiazda zagrała  tam osobiście z mężem (a zarazem asystentem scenicznym) Frankiem Butlerem. To nagranie, wraz z serią czterech innych (Buffalo Dance, Bucking Bronco, Siux Ghost Dance i Buffalo Bill) stworzonych przez ekipę Buffalo Billa i studio Edisona, jest uważane za pierwszy w historii western. Oczywiście westernem tego nazwać nie sposób, bo nie jest to widowisko fabularne, a krótki dokumentalny filmik związany z obyczajowością zachodu. Ale z uwagi na dużą popularność westernu w początkach kinematografii – stanowi najstarsze świadectwo potencjału artystyczno-komercyjnego jaki ten gatunek ze sobą niósł. Idąc tym tropem – omawiany filmik to nie tylko prababcia westernu, ale też całego kina sensacyjnego, które w końcu wymyślili Amerykanie i które wywodzi się właśnie z westernu.
                Wszystko jest dziełem przypadku. A może gdyby nie popularność Buffalo Billa i jego dobra znajomość z genialnym wynalazcą Thomasem Edisonem, te nagrania w ogóle by nie powstały? Być może zamiast kilku filmików o tańczących Siuxach, popisującym się Billu i strzelającej Annie, nakręcono by np. kogoś jadącego rowerem, co za sprawą efektu motyla stworzyłoby niszę filmów cyklistycznych, która to z kolei pociągnęłaby początki amerykańskiego kina w innym kierunku? No, nie... To kobieta-strzelec wyborowy, Annie Oakley - która nauczyła się posługiwać bronią już w wieku dziesięciu lat i potrafiła z kilkudziesięciu metrów przestrzelić rzucone w powietrze karty do gry – okazała się protoplastką popularnych bohaterów i wątków filmowych.
                Zapamiętajcie więc nazwisko Annie Oakley. Obejrzyjcie na anglojęzycznej Wikipedii ów studwudziestotrzyletni film (poniżej notki wklejam linka), bo te dwadzieścia sekund niemego, niewyraźnego strzeleckiego show może na zawsze zmienić wasze wyobrażenie o początkach kinematografii amerykańskiej i historii ważnego jej odłamu, czyli westernu.


P.S. Powiedzenie Godarda: „Wszystko, co potrzeba do dobrego filmu, to broń i dziewczyna” – też, jak widać, nie wzięło się znikąd ;).


https://en.wikipedia.org/wiki/Annie_Oakley_(1894_film)

wtorek, 14 marca 2017

Wyjęty Spod Prawa (The Outlaw) - 1943r.


Wyjęty Spod Prawa (The Outlaw) to western pełen kontrowersji, ale i ciekawostek. Stworzony przez Howarda Hughsa, czyli milionera, filmowca, miłośnika awiacji, ale i dziwaka, o którym M. Scorsese nakręcił świetny film biograficzny z L. DiCaprio w roli głównej. The Outlaw był gotowy do emisji w 1941r., jednak blokowany przez cenzurę został oddany do kin dopiero w 1943r. Reżyserem filmu wstępnie został Howard Hawks, ale go nie dokończył. Przedstawiona historia dotyczy spotkania trzech legendarnych postaci dzikiego zachodu, a mianowicie Billy Kida (Jack Buetel), Doca Hollidaya (Walter Huston) i Pata Garetta (Thomas Mitchel) – ale w moich oczach scenariusz jest zbyt dalece idącą interpretacją legend o tych rewolwerowcach. No ok, trochę za szybko myślę i piszę, więc zacznę jeszcze raz, od końca…
         Filmy opisujące przygody największych legend Starego Zachodu pojawiały się już w czasach kina niemego. W ciągu kolejnych dekad temat Jesse Jamesa, Billy Kida czy Doca Hollidaya mocno eksploatowano, bo western w ogóle stanowił bardzo popularny gatunek, okupując bodaj jedną piątą rynku filmowego. Myślę, że już na przełomie lat 30’tych i 40’tych trudno było o „oryginalny scenariusz”, ale w przypadku filmu Wyjęty Spod Prawa podjęto próbę poszukania tej oryginalności. Zobrazowano spotkanie i nawiązanie rywalizacji między Billy Kidem i Doc'iem Holliday’em, a także depczącym im po piętach Patem Garettem. I choć ten pomysł nie jest wyssany z palca, bo do kontaktów między nimi mogło dochodzić w czasach świetności niesławnego miasteczka Las Vegas w Nowym Meksyku (nie mylić z Las Vegas w stanie Nevada), to jednak już opisane w filmie zabójstwo Doca przez Pata Garetta to zabawna ciekawostka.
         Z jednej strony rozumiem scenarzystów, bo zarówno o Kidzie zabitym przez Garetta, jak i o kilku innych "celebrytach" Old Westu krążyły plotki, jakoby nie umarli i od czasu do czasu pojawiali się tu i ówdzie. Mogło być to jakimś punktem zaczepienia przy pisaniu. No ale z drugiej strony próba tłumaczenia owych plotek zabójstwem Hollidaya zamiast Kida? A powszechnie znanym jest fakt, jakoby Doc umarł w łóżku na gruźlicę, a jego ostatnimi słowami przed śmiercią były: „To jest zabawne” – co interpretuje się jako zaskoczenie własnym losem. Nie spodziewał się, że umrze w łóżku, skoro od czasu, gdy wykryto u niego gruźlicę, po prostu szukał śmierci od kuli. W ramach ciekawostki dodam, że lekarze dawali mu kilka miesięcy życia, a on przeżył jeszcze piętnaście lat jako dentysta, szuler i rewolwerowiec! Sam Wyat Earp mówił o nim, że to „najbardziej śmiercionośny człowiek z rewolwerem, jakiego w życiu znał” - i to mimo, że nie miał na swoim koncie wielu trupów. To po pierwsze.
         Po drugie. Film początkowo wciąga, szczególnie, gdy uświadomimy sobie, że na ekranie dochodzi do spotkania trzech legendarnych postaci zachodu. Do tego kilka scen z pierwszej fazy filmu jest wyjątkowych (strzelanina na zapleczu baru; próba zabójstwa Billy’ego w stajni przez Rio) – ale im dalej w las, tym napotykamy więcej drzew – czyli scen mało wiarygodnych, a relacje między bohaterami oraz gra odtwarzających ich aktorów zaczynają trącać myszką. Mówię to oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia. Dla ówczesnych taka gra mogła uchodzić za poczciwy standard, bo rozpatrujemy o percepcji sztuki filmowej sprzed siedemdziesięciu lat. Mimo to niektóre sceny, jak choćby odstrzeliwanie kawałków uszu Billy’ego przez Doca wołają o pomstę do nieba. No cóż, nie wszystkie filmy dobrze znoszą próbę czasu, ale też wydaje mi się, że gdyby Howard Hawks wyreżyserował całość mielibyśmy film lepszy. Hughes nie zdołał historii poprowadzić do końca z odpowiednim bilansem powagi i dowcipu. Napiszę wprost – to nie jest wina aktorów, że tak słabo wypadły ich postacie. W końcu to western z wątkami komediowymi (rywalizacja między Kidem a Hollidayem toczy się bardziej o konia niż o piękną kobietę). To po prostu wina kiepskiego scenariusza.
          Warto w ramach ciekawostki napisać, że film przez kilka lat blokowała cenzura, zanim został dopuszczony do emisji w kinach. Hughes też wielokrotnie musiał płacić kary związane ze swoim dziełem. Stało się tak z powodu ponętnej bohaterki o imieniu Rio McDonald, granej przez dziewiętnastoletnią wówczas debiutantkę Jane Russel. W filmie bardzo wydatnie jak na lata 40’te jest eksponowany biust tej pięknej aktorki i nawet ponoć na potrzeby Wyjętego Spod Prawa inżynierowie Hughesa zaprojektowali specjalny stanik, żeby dodatkowo efekt biustu wzmocnić. Kontrowersje i blokowanie przez cenzurę akurat zadziałały na korzyść producenta i filmu, bo jak to z przewrotnością odbiorców sztuki bywa, The Outlaw, gdy tylko udawało mu się trafić na ekrany kin, bił rekordy popularności.
         W ramach kolejnej ciekawostki dodam, że muzyczny wątek przewodni z westernu Dyliżans Johna Forda, czyli melodia tradycyjnej ballady Trail to Mexico, jest również wątkiem przewodnim Wyjętego Spod Prawa. Z jednej strony akcja obu filmów toczy się w Nowym Meksyku – czyli krainie związanej z balladą - ale myślę też, że film Forda wywarł mocne wrażenie na ówczesnych i spopularyzował tę melodię na tyle, że jeszcze wielokrotnie wykorzystywano ją jako gwarantujący posłuch akompaniament przy filmowych opowieściach o południowym zachodzie.
         Film mimo wszystko warto obejrzeć, choćby po to, żeby wyrobić sobie o nim własną opinię. Jeśli chodzi o mnie – Howardów dwóch mnie nie przekonało, rewolwerowców trzech też nie, ale prawda jest taka, że zamiast obserwować rozgrywkę między panami, gapiłem się w dekolt J. Russel. Przynajmniej mam teraz o czym myśleć i pisać ;).


niedziela, 12 marca 2017

Ramrod - 1947r

Ramrod to western z 1947r wyreżyserowany przez Andre De Totha, a zarazem ekranizacja powieści Luke'a Short'a pod tym samym tytułem. Używany gdzieniegdzie polski tytuł "Wycior" mnie nie przekonuje, bo słowo 'ramrod' oznacza zarządcę na dużych ranczach - w tym wypadku wierne tłumaczenie z angielskiego nie ma nic wspólnego z intencją twórców. Ostatnio miałem okazję obejrzeć go po raz pierwszy i bardzo się z tego cieszę, bo film okazał się wyjątkowy bod wieloma względami, ale po kolei:
         Akcja dotyczy wojny między hodowcami bydła. Miejscowy potentat Frank Ivey (Preston Foster) nie zgadza się, by jego konkurent Walt Shipley (Ian MacDonald) zrealizował przedsięwzięcie polegające na sprowadzeniu do doliny dużego stada owiec, a tym samym podziału pastwisk. Brutalne metody Franka i brak reakcji miejscowych doprowadzają Walta do decyzji o wycofaniu się z pomysłu i wyjazdu z miasteczka. Ranczo i stada w spadku otrzymuje jego narzeczona Connie Dickason (świetna Veronica Lake), której ojciec od lat sprzyja Frankowi i próbuje namówić córkę do wyjścia za niego za mąż. Drobna, osamotniona niewiasta, wbrew zdrowemu rozsądkowi i woli ojca, a także ku wściekłości Franka Ivey, podejmuje decyzję o kontynuowaniu wizji narzeczonego. Chcąc stać się niezależną kobietą, przejmuje ranczo i zatrudnia jako zarządcę Dave'a Nasha (świetny Joel McCrea) – ex alkoholika próbującego zacząć wszystko na nowo. Wspólnie zbierają garstkę ludzi mających na pieńku z Frankiem. Zaczyna się bezwzględna wojna o wpływy.
          Wśród opinii dotyczących Andre De Totha można znaleźć i takie, że był on wcześniejszym wcieleniem Sama Peckinpaha. I faktycznie Ramrod aż kipi antywesternem. Pełno tu brutalnych scen i niejednoznacznych postaci. W czasie seansu prawie każdy dostaje kulkę, a przynajmniej mocny łomot. Ginie mnóstwo bohaterów; wielu z nich jest rannych lub pobitych. Nie ma tutaj postaci całkowicie dobrych, a jeśli tacy są to giną lub wyjeżdżają z miasta już na samym początku. Mamy za to bohaterów słabych mentalnie - zarówno takich, którzy łatwo uciekają z pola bitwy, jak i tych, którym ciężko pozbyć się uzależnień.
         Po obu stronach konfliktu znajdziemy lepszych i gorszych, po obu stronach wyczuwamy też bezwzględną determinację. Metody stosowane przez Franka, choć bezkompromisowe i proste, nie ustępują w skuteczności i brutalności metodom podstępnej, manipulującej mężczyznami Connie. Główną damską bohaterkę trudno tym samym nazwać protagonistką. To przykład femme fatale, która dla władzy i zysku jest w sanie poświęcić ludzi i bydło, wykorzystując seksapil i uczuciowe zawiłości. Jedynymi osobami, które chcą konflikt rozwiązać zgodnie z prawem są szeryf Jim Crew (świetny Donald Crisp) oraz Dave Nash. Gdy ten pierwszy zostaje uwikłany w intrygę Connie i zamordowany – drugi zmienia pokojowe nastawienie i chwyta za broń.
         Rzadko mi się zdarza obejrzeć western, którego wcześniej już gdzieś, kiedyś nie widziałem, a który wywrze na mnie tak duże wrażenie. Nie ma się tutaj w zasadzie do czego przyczepić. Historia jest ekscytująca, co zawdzięczamy umiejętnościom pisarskim autora książki czyli Luke'a Short'a. Sfilmowana w sposób wiarygodny i wciągający, z naprawdę niezłymi czarno-białymi zdjęciami. Zdecydowanie widać tu wpływ filmu noir i za taki Ramrod jak najbardziej może uchodzić. Reżyser nie trzyma się utartych westernowych schematów, wyprzedzając nieco swój czas i tworząc obraz psychologiczny. Aktorzy dają popis niezłych umiejętności z Joelem McCreą i Veroniką Lake na czele. Ale pochwalić należy całą resztę obsady. Począwszy od grającego szeryfa Donalda Crispa; poprzez Don'a DeFore wcielającego się w rolę cwanego i brutalnego Billa – kumpla Dave'a; aż po drugoplanową rolę Lloyda Bridgesa grającego niejakiego Reda – kowboja na usługach Franka Ivey.

         Filmów o spędach bydła, o hodowcach, ich problemach i konfliktach nakręcono na przełomie lat 40'tych i 50'tych mnóstwo. Wystarczy wymienić Montanę z 1950r., gdzie też poruszono temat owiec. Krwawy Księżyc z 1948r. opowiadający o starciu drobnych hodowców ze spekulantem najmującym płatnych zabójców. Czy choćby Kanion Bezprawia z 1950r., w którym wojna między ranczerami a skorumpowanymi przedstawicielami prawa i posiadaczami ziemskimi jest ukazana jako konflikt wymagający metod bezkompromisowych.  Z tym że Ramrod nakręcono wcześniej, a ten popularny motyw jest tu tylko zapalnikiem całej akcji. Oprócz początkowych kilku scen, gdzie mimochodem dowiadujemy się o tle wydarzeń – twórcy nawet nie próbują rozwijać wątków obyczajowych czy romantycznych jak w Pojedynku w słońcu; nie rozpieszczają nas malowniczymi scenami ze spędów jak w Rzece Czerwonej; nie wnikają w szczegóły owych interesów, ani podłoża historyczno-geograficznego (jak to robiło się w epickich obrazach typu Dwaj z Teksasu) nota bene jednej z najistotniejszych gałęzi gospodarki dzikiego zachodu. Tutaj jest już za późno na rozmyślenia, wprowadzenia czy lanie wody – stało się: wojna wybuchła. Teraz liczy się tylko to, kto przetrwa. Gorąco polecam.