wtorek, 28 lutego 2017

Napad na Western Union ("Western Union") - 1941r.

Western Union – tak w oryginale nazywa się film wyreżyserowany przez Fritza Langa w 1941r. i nie rozumiem, dlaczego nasi geniusze przetłumaczyli go jako Napad na Western Union. Napad oczywiście jest, ale sugerowanie w tytule, że to kluczowa sprawa jest moim zdaniem błędne. Dzieje się tak ponieważ Western Union przede wszystkim opowiada kawałek piekielnie ciekawej historii związanej z kolonizacją dzikiego zachodu, początkami telekomunikacji, podziałami w gospodarczo-politycznych dążeniach poszczególnych rejonów USA, a także wizji rozwoju młodego wówczas kraju.
                Koncern Western Union każdy z nas świetnie kojarzy, szczególnie jeśli dokonujemy międzynarodowych przekazów pieniężnych. No właśnie – dziś WU to kompania zajmująca się głównie finansjerą i handlem. Ale warto wiedzieć, że jej początki sięgają 1851r. Powstała jako firma telekomunikacyjna (choć podejrzewam, że w połowie dziewiętnastego wieku nikt takiego słowa jeszcze nie znał), pod nazwą „The New York and Mississippi Valley Printing Telegraph Company” – stawiając sobie za cel połączenie siecią telegraficzną wschodnich stanów z doliną rzeki Missisipi. I faktycznie, po wielu perturbacjach, rozłamach i ponownych fuzjach, a także zmianach nazwy kompanii – cel udało się zrealizować.
                 No ale to już przeszłość, bo akcja filmu dzieje się w kolejnej dekadzie, w czasach Wojny Domowej, gdzieś między Nebraską a Utah – czyli na wielkorówninnym Szlaku Oregońskim, wzdłuż którego budowano telegraf w celu skomunikowania miasta Omaha z miastem Salt Lake City. I śmiało można powiedzieć, że Western Union pod kątem historycznym zrobiono naprawdę fajnie. Mamy tu pokazany fragment dziejów słynnego koncernu, który w ciągu kilku dekad stanie się wzorem dla późniejszych amerykańskich firm telekomunikacyjnych. Mamy zobrazowane trudy gigantycznego przedsięwzięcia, jakim było wybudowanie transkontynentalnej linii telegraficznej. Mamy wreszcie cienką granicę, jaka dzieliła sukces od katastrofy. Bo w latach sześćdziesiątych Wielkie Równiny stały się wyjątkowo niebezpiecznym regionem, nie tylko z uwagi na plemiona Indian, ale też z powodu ataków konfederackich partyzantów.
              
         Ważnym bohaterem filmu jest maruder z południa Vance Show (świetny Randolph Scott), który zajmuje się napadami, kradzieżami i wszelkim innym rodzajem przestępczej działalności. Krótko mówiąc, jest łajdakiem. Pewnego razu, uciekając obławie, spotyka na swej drodze rannego telegrafistę Edwarda Creightona (Dean Jagger), któremu pomaga. To wydarzenie sprawia, że Show postanawia skończyć z przestępczością i rozpocząć karierę w Western Union. Jednak banda, do której należał, złożona głównie z konfederackich renegatów, nie kończy działalności – wręcz przeciwnie, za cel honorowy bandyci stawiają sobie doprowadzenie do upadku wizji telegraficznego połączenia wschodu z zachodem (Western Union sprzyjała Unii, a sam telegraf odegrał ważną rolę podczas działań wojennych).
                W tym filmie jest wszystko, co w dobrych westernach być powinno. Są świetne postaci, z dwuznacznym, tajemniczym Showem na czele. Grany przez Scotta kowboj i przewodnik wytycza trasy robotnikom, pertraktuje z Indianami i pilnuje porządku. Przy okazji skrywa ponurą tajemnicę – to przekleństwo przeszłości nie daje mu spokoju, a ostatecznie odegra brzemienną rolę w jego karierze i życiu. Z kolei Dyrektor Western Union - Edward Creighton to człowiek o wielkiej wizji i bogatej historii: niegdyś zaczynał jako prosty geodeta, a teraz odważnie kroczy na zachód na czele potężnej machiny rozwoju. Ta postać symbolizuje dziwiętnastowiecznych przemysłowców – często stawiających wszystko na jedną kartę, by realizować życiowe zamierzenia. Jest też Richard Blake: żółtodziób wysłany do pomocy telegrafistom przez bogatego ojca (rewelacyjny Robert Young), który początkowo niedoceniany i wyśmiewany, okazuje się dobrym jeźdźcem, zawziętym amantem, a ostatecznie też niezłym wojownikiem. Jest oczywiście piękna dziewczyna - Sue Creighton, o której względy zabiegają zarówno Show jak i Blake. Ale wśród tej gromady to zdecydowanie Vance Show kradnie show – i to moim zdaniem jedna z lepszych ról Randolpha Scotta. Dzieje się tak, ponieważ RS nie miał odpowiedniej charyzmy do samotnego gwiazdowania w filmach. W momencie, gdy grał postać nieco w cieniu, pośród zespołu równorzędnych głównych bohaterów – stawał się o wiele lepszy.
                Western Union to także pertraktacje i walki z Indianami; napady i kradzieże bydła; kilka zabawnych postaci parodiujących westernowe stereotypy (jak choćby kucharz); to rywalizacja na poziomie jednostkowych miłostek oraz walczących w wojnie frakcji; no i wreszcie to też niezła scena kulminacyjna z udziałem rewolwerów.
                Film nakręcono w 1941r. (czyli ledwie dwa lata po Dyliżansie) i to w kolorze, co w tamtych czasach było raczej wyjątkiem – przecież jeszcze w latach pięćdziesiątych kręciło się czarno-białe filmy. Biorąc powyższe pod uwagę, a także rozmach realizacyjny, jest to jedna z najciekawszych pozycji o dzikim zachodzie z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. Na pewno godna uwagi każdego fana westernów.

Howgh!

2 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

"Vance Show kradnie show" - nieźle napisane :D Tego filmu jeszcze nie widziałem. Fritz Lang za kamerą, więc trza szybko nadrobić.

A ten napad w tytule to chwyt reklamowy, rzecz jasna, więcej ludzi obejrzy, wiedząc że będzie jakiś napad, sama nazwa Western Union nie jest wystarczającym wabikiem. Ja obecnie pracuję w serwisie film.org.pl i bywa, że redaktorzy naczelni zmieniają tytuł posta, gdy uznają że jest mało chwytliwy ;)

AndrzejB pisze...

No myślę, że masz rację z tym tytułem, ale to tylko świadczy o totalnym europejskim braku zrozumienia dla westernów. To takie kierowanie się przeświadczeniem, że gawiedź chętniej uderzy do kin jeśli w filmie ma być napad, strzelanina albo skalpowanie, niż pokazanie kawałka wielkiej historii USA.
Pozdrawiam.

Prześlij komentarz