niedziela, 23 września 2018

Raoul Walsh - ranking westernów


Ostatni rok na westernowym blogu poświęcono głównie początkowym okresom kinematografii – epoce niemej i pre-code, z wycieczkami do klasyki i nowoczesności. W przyszłym roku pójdziemy nieco do przodu, a artykuły skoncentrują się na właściwym okresie klasycznym czyli latach 40'tych i 50'tych. Zanim to jednak nastąpi pojawią się zestawienia z filmami najważniejszych twórców tego okresu, z próbą ubrania ich w garnitur rankingów. Klasyfikacja nastąpi o kryteria dzikiego zachodu i związane z tym elementy, a także westernowy charakter rozrywki.
         Na pierwszy ogień wybrałem Raoula Walsha, ponieważ najważniejszy okres twórczy tego reżysera przypada na wczesną epokę klasyczną, czyli lata 40'te. Karierę w filmie zaczynał, podobnie jak jego przyjaciel John Ford, rolą aktorską w epickim dziele Dawida Warka Griffitha pt. Narodziny Narodu z 1915r. O ile Ford zagrał tam zamaskowanego „klansmana”, o tyle Walsh dostał mówioną rolę Johna Wilkesa Bootha – aktora i sympatyka południa, który zamordował Abrahama Lincolna. Za kamerą Pan Raoul nie zdołał dorównać jakością swemu sławniejszemu koledze po fachu, ale podobnie jak on zakończył karierę westernową w połowie lat 60'tych. Westerny Walsha charakteryzowały się bardzo dużą różnorodnością i naprawdę ciężko wskazać dwa podobne do siebie. O ile trudno doszukać się w jego biografii arcydzieł na miarę Rzeki Czerwonej Hawksa czy Poszukiwaczy Forda, to jednak należy docenić fakt, że spośród kilkunastu jego westernów żaden nie jest szczególnie nieudany. Poniżej wymieniono filmy, w których Walsh wskazany jest w napisach początkowych jako reżyser. Nie ma tym samy takich pozycji jak W starej Arizonie czy San Antonio. Wydaje mi się, że w życiu obejrzałem już wszystkie dźwiękowe, A-klasowe obrazy kowbojskie Pana Raoula – jeśli jestem w błędzie, to proszę poprawcie mnie. Zapraszam do analizy rankingu jego filmów:


15. Odległe bębny (Distant Drums) – 1951r.

Western przygodowy; Western traperski.
Odległe bębny to wypadkowa między ekranizacjami Jamesa Fenimore'a Coopera, a westernami traperskimi. Walsh luźno oparł ten film o swój inny obraz pt. Operacja Birma z 1945r. Porucznik marynarki morskiej (Richard Webb) wraz z oddziałem dowodzonym przez kapitana Wyatta (Gary Cooper) biorą udział w trudnej misji wysadzenia fortu na terytorium bezwzględnych Seminolów. Cel zostaje osiągnięty, ale niespodziewany atak Indian odcina Amerykanom możliwość ucieczki statkiem. Tak zaczyna się pełna przygód przeprawa oddziału przez wrogie terytorium. Ciekawa historia dziejąca się na Florydzie została pozbawiona dobrego scenariusza, przez co film należy zaliczyć do nieudanych. Część scen jest po prostu nielogiczna, a zachowanie aktorów mało wiarygodne. Całości nie ratuje ani muzyka Maxa Steinera, ani nawet Gary Cooper, który poziomem dostosował się do reszty kadry. W wątku romantycznym między nim a uratowaną przez oddział panną o imieniu Judy (Mari Aldon) zupełnie brakuje chemii. O tym w jaki sposób na ekranie pokazano Seminolów lepiej w ogóle nie wspominać. Jedynym zaskoczeniem była scena kulminacyjna podwodnej walki na noże. To pierwszy i ostatni słaby western Raoula Walsha jaki widziałem.


14. Saskatchewan – 1954r.

Western przygodowy; Western północny (Northern Western).
Film znamionujący się pięknymi kolorowymi zdjęciami w kanadyjskich plenerach. Oficer Kanadyjskiej Konnej (Alan Ladd), wychowany przez Indian Cree ratuje z opresji pannę (Shelly Winters) o niejasnej przeszłości. W międzyczasie Siouxowie, podbudowani zwycięstwem nad Custerem, przekraczają granicę, żeby zachęcić do walki kanadyjskie plemiona. Oddział czerwonych kurtek musi przedrzeć się przez frontier, by dotrzeć do bezpiecznego fortu. Nie byłoby do czego się w tym westernie przyczepić, gdyby nie to, że jest nudny i niczym nie zaskakuje. Ladd bawi się w kanadyjskiego Old Shatterhanda, wywiązując się z tego zadania, ale nie oferując większych emocji. Jest tu sporo akcji – walki, ataków Indian, szarż kawaleryjskich, czy spływów rzekami za pomocą kanou. Choć trudno o tym filmie cokolwiek więcej napisać, mimo wszystko nadaje się do obejrzenia.


13. Strzały w Arizonie (Gun Furry) – 1953r.

Western przygodowy; Western akcji.
Film akcji nakręcony w technicolorze. Prosty, zgrabny scenariusz miał zapewnić pewien poziom emocji od początku do końca i w zasadzie tak się stało. Po Wojnie Domowej dama z Południa (Donna Reed) podróżuje do Kalifornii wraz z narzeczonym (Rock Hudson) oraz niejakim Slaytonem (Phil Carey) – bandytą, któremu panna wpada w oko. Dyliżans zostaje zatrzymany przez ludzi Slaytona, a dziewczyna porwana. Hudson rozpoczyna pościg w celu odbicia narzeczonej. Western ogląda się szybko, ale całość jest niestety nijaka podobnie jak i sam główny protagonista grany przez Hudsona. W filmie brak poważniejszego przekazu, a przeszłość poszczególnych postaci przedstawiona w kilku dialogach z początkowych scen nie nadaje im specjalnie głębi. Ten film lawiruje gdzieś na granicy A-B, choć mimo wszystko broni się znośnymi zdjęciami i wartką akcją. W drugoplanowej roli pojawia się Lee Marvin, któremu trafiła się dosyć gamoniowata postać – łotra pilnującego kobiet i dającego się im okładać krzesłami.


12. Cheyenne – 1940r.

Western detektywistyczny. Western noir.
Cheyenne znany jest też pod tytułem The Wyoming Kid (jedną z postaci jest Sundance Kid). Główny bohater to szuler, który dostaje ultimatum – ma złapać tajemniczego bandytę o pseudonimie Poeta albo pójdzie za kratki. To przykład westernu Walsha, w którym klimaty noir (wątek detektywistyczny, tajemnicza kobieta, zagadkowe listy) zagrały zdecydowanie na niekorzyść. Zabrakło też charyzmatycznego „westernowego” lidera dla kardy aktorskiej złożonej z Dennisa Morgana, Arthura Kennedy, Jane Wyman, Bruce'a Bennetta i Janis Paige. Mimo nie najgorszego scenariusza, kameralne sceny z miasteczka Cheyenne, biura kompanii przewozowej, wynajmowanych pokoi i saloonów, nie zostały odpowiednio zbilansowane akcją w otwartym terenie. Reżyser nie znalazł dobrego pomysłu na wielokrotnie powtarzający się motyw jazdy dyliżansów i napadów na nie, przez co kilka podobnych do siebie scen daje wrażenie dejawu. Film ogląda się szybko i przyjemnie, ale to nie jest ten poziom, do którego przyzwyczaił mnie Pan Raoul. Tym niemniej detektywistyczne zacięcie i relacje między głównymi bohaterami zapadają w pamięć i przypominają czasy świetności starej filmowej szkoły.


11. Odległy głos trąbki (A Distant Trumpet) – 1964r.

Western kawaleryjski.
Młody absolwent West Poin, porucznik Hazard (Troy Donahuy) zostaje wysłany do fortu na Terytorium Arizony, gdzie amerykańska armia próbuje schwytać zbuntowane oddziały Apaczów pod dowództwem wodza Wojennego Orła. Trudy życia na granicy i żołnierskie obowiązki zmieniają zarówno postrzeganie służby przez młodego oficera, jak i jego uczucia. Superprodukcja wytwórni Warner Brothers, która wydała duże pieniądze, by zapewnić wysoki poziom zarówno artystyczny jak i komercyjny. Raoul Walsh miał być gwarantem sukcesu na miarę najlepszych kawaleryjskich westernów Forda. To zamierzenie nie udało się, ponieważ w filmie nie dostajemy nic nowego, czego nie znalibyśmy z wcześniejszych produkcji. Na plus należy zaliczyć wykorzystanie aktorów indiańskiego pochodzenia i posługiwanie się rdzennymi dialektami Apaczów. Sami Indianie jednak nie byli w tym westernie niczym więcej jak kaskaderami spadającymi z koni od kul kawalerzystów. To czego nie udało się Walshowi w Odległym głosie trąbki, John Ford w tym samym roku dokonał w Jesieni Czejenów. To był ostatni film w karierze Roula Walsha.


10. Szeryf i blondynka (The Sheriff of Fractured Jaw) – 1958r.

Western komediowy.
Angielski dżentelmen (Kenneth More) przybywa do Fractured Jaw na dzikim zachodzie, żeby ratować podupadającą rodzinną firmę zbrojeniową. Nie potrafi strzelać i nie ma pojęcia o zwyczajach westernerów, a mimo to, przez splot zbiegów okoliczności, zostaje szeryfem i zyskuje opinię groźnego przeciwnika. Tym samym wpada w sam środek wojny między dwoma wrogimi ranczerami. Udaje mu się też rozkochać w sobie właścicielkę miejscowego saloonu – piękną i utalentowaną Kate (Jayne Mansfield). Film niezbyt poważny, ale znalazł się w dziesiątce najlepszych kowbojskich dzieł Walsha, bo spełnia swoje zadanie jak należy. Jest nakręcony z kunsztem; prezentuje poczucie humoru na niezłym poziomie; Mansfield rozpieszcza kilkoma nieźle zaaranżowanymi piosenkami, z czego utwór Valley of Love wykonany pośród skalistych kanionów z akompaniamentem echa w tle to majstersztyk, którego nie powstydziłaby się Marilyn Monroe.


9. Syn kaznodziei (The Lawless Breed) – 1952r.

Western biograficzny. Western psychologiczny.
Nakręcony z rozmachem, w technicolorze, będący próbą opisania historii Johna Wesa Hardina – legendarnego karciarza i zabójcy. Jednego z najbardziej śmiercionośnych rewolwerowców w historii dzikiego zachodu (zabił ponoć więcej niż 50 osób). Scenariusz oparty na autobiografii Hardina minął się jednak z prawdą historyczną, a Walsh stworzył obraz romantycznego bandyty, syna kaznodziei (świetny John McIntire), który od zawsze marzył o życiu farmera. W zabójczą pętle wciągnięty został niejako przypadkiem. Trudne relacje z purytańskim ojcem i niezrozumienie ze strony ukochanej stają się początkiem morderczej serii, zakończonej procesem i więzieniem. Widz spotyka się z Wesem w 1898r., gdy ten opuszcza więzienie i udaje się do drukarni z napisaną własnoręcznie historią swojego życia. Mimo tego, że mamy do czynienia z bajką, trzeba docenić trzy rzeczy. Kunszt reżyserski i jakość zdjęć zapewniają przyjemny seans. Spore ilości dialogów nie dają wrażenia filmu przegadanego, a wręcz przeciwnie – ciągną go do góry. I, uwaga, uwaga, Rock Hudson zagrał całkiem przyzwoitą rolę w westernie. Aha, drugoplanową, mówioną rolę dostał tu Lee Van Cleef – chyba jedna z pierwszych takich. Nie znalazłem polskiego tytułu, więc pokusiłem się o własny.


8. Silver River – 1948r.

Western tradycyjny. Western przygodowy.
Ostatni wspólny film Roula Walsha i Errola Flynna opowiada dzieje byłego oficera, który po upokarzającej degradacji postanawia dorobić się na zachodzie. Buduje srebrne imperium i żeni się z wdową po wspólniku (Ann Sheridan). Z zadziornego hazardzisty przeistacza się w potentata-bankiera, by ostatecznie stracić majątek i zaufanie bliskich, a następnie stanąć przed szansą na odkupienie. Mocne strony Silver River to ciekawy scenariusz, niezły rozmach i nietypowa scena kulminacyjna z ogromną liczbą statystów i wątkiem linczu. Do tego - jak to u Walsha bywało najczęściej – muzyką zajął się Max Stainer, który nie zawiódł. Sam Flynn momentami sprawiał wrażenie jakby myślami błądził gdzieś poza kadrem – mimo wszystko pasował do roli. Ann Sheridan i Bruce Bennett też na zadowalającym poziomie. Jednak najjaśniejszą gwiazdą jak zwykle okazał się Thomas Mitchel w roli zapijaczonego adwokata-filozofa. Więcej niż przyzwoity, energetyczny western z historią ujarzmiania amerykańskiego zachodu w tle.


7. Na granicy życia i śmierci (Along the Great Divide) – 1951r.

Western psychologiczny. Western noir.
Walsh po raz czwarty w karierze ubiera film kowbojski w pelerynę stylistyki noir. Pesymistyczna, nerwowa opowieść o praworządnym szeryfie (Kirk Douglas), który eskortuje skazanego (Walter Brenan) przez pustynię, narażając się na ataki zarówno mścicieli jak i własnych ludzi. Film, mimo przeciętnego scenariusza, zaskakuje niezłą grą aktorską, dobrym klimatem i tematyką poruszającą meandry ludzkich instynktów. Podróż przez pustynię, oprócz bycia lawirowaniem między życiem a śmiercią, stanowi alegorię zagłębiania się w bolesną przeszłość; stanowi też zalążek rodzącego się uczucia. Można tutaj dostrzec pewne symptomy późniejszego arcydzieła Anthony Manna pt. Naga ostroga. Jest to pierwsza westernowa rola Kirka Douglasa, któremu wtedy jeszcze było daleko do swego optimum z drugiej połowy lat 50'tych. Mamy tu także nietypową, świetną kreację Waltera Brenana, który w roli starego koniokrada-straceńca wypadł bardzo wiarygodnie. Jakoś mi ten western mocno zapadł w pamięci.


6. Czarny oddział (The Dark Command) – 1940r.

Western tradycyjny. Western wojenny. Western psychologiczny.
W latach 30'tych Raoul Walsh zrobił sobie przerwę na kino gangsterskie. Wrócił do westernu po dekadzie, w 1940r., filmem Czarny Oddział. Podobnie jak dziesięć lat wcześniej w Drodze olbrzymów, tak i tu w głównej roli obsadził Johna Wayne'a, a do pary przydzielił mu Claire Trevor, z którą Duke spotykał się już dwukrotnie w 1939r. na planach Dyliżansu i Powstania w Allegheny. Wayne spisał się świetnie, choć na aktorską gwiazdę numer jeden wyrósł w tym filmie Walter Pidgeon. Wcielił się on w złowieszczego kapitana partyzantki z czasów Wojny Domowej - „Willa” Quantrilla – człowieka, którego ambicje przeistoczyły z nauczyciela w dyktatora plądrującego stany Midwestu. Na wyróżnienie zasługują postacie drugoplanowe, szczególnie Roy Rogers w roli szukającego własnej tożsamości młodzieńca oraz George Hayes grający starego wygę Doca. Reżyserskie umiejętności Walsha zrodziły dynamiczny, trzymający w napięciu western, oparty na prawdziwych wydarzeniach z historii USA.


5. Droga Olbrzymów (The Big Trail) – 1930r.

Western pionierski. Western epicki.
Już w 1930r. Raul Walsh przekuł na taśmę filmową talent Johna Wayne'a, czyli niemal na dekadę przed Johnem Fordem. Co ciekawe młody Wayne nie zawiódł i stworzył wiarygodną, ciekawą kreację w tym ogromnym pionierskim przedsięwzięciu, opowiadającym losy karawany wozów osadniczych jadących z Kansas do Oregonu. Niezbyt dobrze rozpisany scenariusz, problemy z dźwiękiem i zbyt teatralne sceny z dialogami utopiły tego Titanica w oceanie kinowej rentowności. Brak też dzisiaj taśm z najlepszą wersją filmu. Powyższe problemy w żaden sposób jednak nie ujmują wartości artystycznej pionierskiego obrazu Walsha. Mimo wszystko, po tym co pozostało bez wahania można uznać Drogę olbrzymów za kamień milowy westernowej kinematografii. Sceny, w których tabor pokonywał skaliste przepaście i parł mężnie poprzez złowrogi frontier to po dziś dzień czołówka wśród tematyki osadniczej. Fabułę oparto na pierwszym epickim niemym westernie pt. Karawana w reżyserii Jamesa Cruze'a z 1923r.


4. Ścigany (Pursued) – 1947r.

Western psychologiczny. Western noir.
Główny bohater, Jeb (Robert Mitchum) jest sierotą, który wiedzie trudne życie na farmie wraz z przybranym rodzeństwem. Od dziecka ktoś próbuje go zniszczyć i młodzieniec, chcąc zacząć normalne życie musi się uporać z demonami przeszłości. Jeden z najlepszych przykładów wykorzystania stylistyki noir w filmach o dzikim zachodzie. Ścigany (Pursued) z 1947r. to odległy od formalnego kanonu western Raoula Walsha. Tutaj nie znajdziemy żadnego śladu Zane'a Grey'a, Johna Forda czy Johna Wayne'a, tylko zawiłości natury ludzkiej w stylu Zygmunta Freuda i fatum jak u Sofoklesa. Niedoceniony w swoich czasach film, jak i niedoceniona świetna kreacja Roberta Mitchum, dziś uważane są za kultowe i obowiązkowe. Martin Scorsese określił film jako pierwszy prawdziwy western noir. Z kolei Sergio Leone oddał mu hołd w swym największym dziele Pewnego razu na dzikim zachodzie, w postaci dziewczyny śpiewającej piosenkę „Danny Boy”, na podobieństwo Mitchuma w Ściganym.


3. Dwaj z Teksasu (The Tall Men) – 1955r.

Western tradycyjny. Western epicki.
Obraz spędu bydła z Teksasu do Montany, a zarazem męskiej rywalizacji między bohaterami granymi przez Clarka Gable'a i Roberta Ryana. Z westernowego punktu widzenia wyśmienita uczta w klasycznym stylu, produkowana na modłę Rzeki Czerwonej Howarda Hawks'a (producentem był jego brat William). Poziomu arcydzieła z Johnem Waynem Walshowi nie udało się tu osiągnąć, ale zdecydowanie udało mu się wpleść autorskie pomysły i wykorzystać sto procent aktorskiego potencjału. Romantyczne gierki między dwójką głównych bohaterów i panną graną przez Jane Russel nieoczekiwanie ciągną film do góry. Nie ma tu infantylnych końskich zalotów w stylu Drogi do San Juan Forda czy Wyjętego spod prawa Hughes'a, tylko dojrzała rozprawa o wyborze między bogatym, ambitnym, lecz nieukształtowanym emocjonalnie Ryanem a twardym, pewnym siebie minimalistą – Gablem. W pamięci też na długo zostaje scena, gdy bracia Clint i Col trafiają na drzewo z wisielcami, co Col kwituje słowami: „Chyba zbliżamy się do cywilizacji.” - cały Walsh.


2. Umarli w butach (They Died with Their Boots On) – 1941r.

Western kawaleryjski. Western wojenny.
Chyba najgorsza rola Anthony Quinna jaką oglądałem w życiu, a także najmniej prawdziwa spośród mi znanych wariacja na temat George Custera. A jednak film Walsha broni się po dziś dzień jak żaden inny. Tylko John Ford może pochwalić się wybitniejszymi westernami kawaleryjskimi, bo Umarli w butach mają to coś, czego szuka się w filmach o dzikim zachodzie. Najlepsza westernowa kreacja Erola Flynna wespół z dobrze mu znaną z planów filmowych Olivią de Havilland. Świetna i chyba pierwsza westernowa rola Arthura Kennedy'ego. Jedyna westernowa rola Sydneya Greenstreeta. Jak zawsze przekonująca Hattie McDaniel. Do tego dudniące w uszach wagnerowskie partytury mistrza Maxa Steinera. Energetyczny scenariusz Aeneaasa MacKenzie i Wally'ego Kline'a. Wyczucie i kunszt reżyserski Walsha, który kontynuował tematykę historyczno-wojskową zapoczątkowaną westernem Czarny Oddział. Ten film to romantyczna, lekko przerysowana i podszyta nienachalnym poczuciem humoru opowieść o słynnym dowódcy, od czasów, gdy wstąpił do West Point, poprzez heroiczne wyczyny w trakcie Wojny Domowej, aż po dramatyczną porażkę i śmierć nad rzeką Little Bighorn. Porażkę, o którą jednak reżyser nie miał odwagi go oskarżyć. Łakomy kąsek zarówno dla historyków jak i krytyków. Jest tu o czym pisać.


1. Terytorium Colorado (Colorado Territory) – 1949r.

Western psychologiczny; Western noir.
Dla mnie arcydzieło. Historia inspirowana gangsterską superprodukcją tego samego reżysera z 1941r. pt. High Sierra. Motyw ukazania w przychylnym świetlne bandyty chcącego rozstać się z niechlubną profesją. Bohaterowi granemu przez Joela McCrea przed złodziejską emeryturą zostaje jeszcze ostatni skok. Nie wszystko jednak idzie tak, jak powinno. Walsh umiejętnie łączy w tym westernie kino akcji z rozprawą na temat poświęcenia i zaufania, no i wiadome – miłości. Scena kulminacyjna, rozgrywająca się pośród skalistych plenerów to wizualny majstersztyk, podobnie jak gra Joela McCrea. McCrea należał do aktorów, którzy najwiarygodniej oddawali ducha westernerów i w tym filmie niewątpliwie to udowodnił. Jako dodatkowy plus należy zaliczyć mroczne wątki romantyczne, z elementami miłości fatalnej, która w połączeniu z życiem poza prawem zwykle prowadzi do nieuniknionej tragedii. Ode mnie medal za przekaz, zgrabną fabułę i mistrzowskie zakończenie. To jeden z najbardziej pesymistycznych westernów epoki klasycznej.


wtorek, 18 września 2018

Django (Django: Unchained) - 2012r.

(Artykuł archiwalny z 2013r.)


W pewnym momencie Tarantino zaczął przypominać Spielberga. Już dawno wyrwał się z tej swojej gangsterskiej, grindhouse'owej niszy i zaczął robić filmy mainstreamowe, oscarowe, pozostając mimo wszystko niezależnym w przekazie. Bardzo lubię filmy, w których jakaś, pokrzywdzona przez dzieje mniejszość chwyta za broń (zarówno tą dosłowną, palną, jak i prawną czy gospodarczą) i na przekór tego, co się czyta w podręcznikach, robi koło pióra swoim oprawcom. U Spielberga to wszystko było o wiele poważniejsze, dramatyczne; u Tarantino jest przerysowane, ubrane w szyderczy płaszcz, jednak i tu i tu, równie przejmujące. Obaj twórcy, gdy już robią film o Czarnych niewolnikach, to mamy gwarancję, że znajdą się tam sceny mrożące krew w żyłach, ilustrujące najgorszą prawdę o tym, co ludzie mogą robić innym ludziom. Gdy robią film o Żydach – zapewne nie zabraknie w nim holokaustu, bez względu na to, czy dokona się on ręką nazistów, czy samych Izraelitów. Robienie filmów, w których porusza się tak delikatną tematykę, często objętą tabu, to ogromna odpowiedzialność i wielkie wyzwanie dla reżysera. Tarantino radzi sobie z tym świetnie, ba, potrafi wyrwać za to najważniejsze w świecie filmowym nagrody.
            Django (Django Unchained) to film z 2012r., który jest kolejnym po Bękartach Wojny artystycznym i komercyjnym sukcesem Tarantino. Od Bękartów Wojny jest moim zdaniem ciut lepszy, mimo iż mniej przewrotny, co w twórczości pana Quentina jest zwykle na plus. Django to piekielnie udany antywestern, który polemizuje nie tylko z konwencją klasyczną, ale i ze spaghetti westernem, a nawet z samymi antywesternami. Nazwał bym go quentinsternem ;) Tak czy siak, Tarantino dokonał rzeczy godnej podziwu. Zrobił oryginalny western, w którym od pierwszej do ostatniej sceny mamy do czynienia z autorskimi pomysłami, jak bez udziału cyfrowych efektów specjalnych pokazać inaczej coś, co pokazano w ciągu ostatnich stu lat na wszelkie możliwe sposoby. Brawo.
            Głównymi bohaterami są ekscentryczny łowca nagród Dr. Shultz (rewelacyjny Christoph Waltz) oraz jego podopieczny, niewolnik, którego wyzwolił – Django (Jamie Fox). Jest to więc nawiązanie do popularnego filmu Sergio Corbucciego pod tym samym tytułem, ale nie jest to remake.
            Podczas boomu na Django, czyli po jego premierze, naczytałem się wielu recenzji, nie chciało mi się tym samym wtedy o filmie pisać. Skoro emocje opadły, czas na kilka dodatkowych przemyśleń ode mnie. Wybaczcie, że ta notka jest taka poszarpana merytorycznie.
            Bardzo podoba mi się pomysł z niemieckim dentystą jako łowcą nagród. Niby to takie nietypowe, przerysowane – Niemiec na Dzikim Zachodzie, ale takich przypadków wbrew pozorom było sporo. W ogóle nie wiem, czy wiecie, ale historia Niemców w USA jest ciekawa. Swoje zrobiła reformacja, która podzieliła Niemcy na zwolenników katolicyzmu i luteranizmu – w późniejszych wiekach z powodów religijnych i ekonomicznych wielu Niemców zdecydowało się na podróż do Nowego Świata. Ale najciekawszą kwestią jest chyba udział Niemców w Wojnie o Niepodległość. Między XVI a XIX w. istniało takie niemieckie państwo o nazwie Hesja-Kessel. W XVIII wieku liczyło trzysta tysięcy mieszkańców, z czego czterdzieści tysięcy stanowili – uwaga - zawodowi żołnierze! Landgrafowie Hesji wypożyczali za pieniądze swoich wojaków na wiele europejskich frontów; ale też i za ocean. Ponad połowa brytyjskiej armii walczącej z amerykańskimi koloniami (bodaj 16 z 30 tysięcy żołnierzy) to byli Hesi, wcale nie Anglicy! Po wojnie lwia część Hesów nie wróciła do domu, tylko osiadła w Stanach, stając się jedną z większych grup narodowościowych tworzących wolne USA. Przetarli tym samym szlaki dla dalszych migracji i wycieczek za ocean dla swych rodaków, których największa fala zalała Amerykę w połowie XIX w. czyli właśnie w epoce dzikiego zachodu. Tak więc historia z czarną Broomhildą i jej właścicielką, która nauczyła ją niemieckiego to raczej nic niezwykłego.
            Inna kwestia dotyczy „Mandingo Fighting”. Bardzo podoba mi się pomysł czarnych gladiatorów, jednak nie jestem do końca pewien, czy coś takiego faktycznie istniało. Poszperałem trochę na ten temat w necie i dotarłem do opracowania profesor Edny Greene Medford z University of Maryland, specjalistki od historii amerykańskiego niewolnictwa i Wojny Secesyjnej. Pani profesor pisze, że nie ma żadnych źródeł opisujących coś takiego jak „Walki Mandingo”. Jest możliwe, że jakieś walki niewolników organizowano, ale po pierwsze nie nazwało się to „Mandingo Fighting”, a po drugie trudno wyobrazić sobie, aby odbywały się one na śmierć i życie. Powód jest bardzo prozaiczny – ekonomia. W połowie XIXw., czyli w epoce walki z handlem i przerzutem ludzkiego towaru z Afryki do Indii Zachodnich, niewolnicy byli towarem drogim. Trudno wyobrazić sobie, aby plantatorzy chcieli łożyć na wyżywienie i wyszkolenie wojowników, by stracić ich w pierwszej walce. No, ale kto wie, w przypadku takich znudzonych życiem potentatów jak Candy, nie jest to wykluczone. Jako ciekawostkę dodam, że Tarantino musiał się już wcześniej interesować Mandingo. W Jackie Brown jest taki koleś Winston (grany przez Tommy „Tiny” Listera), o którym Samuel L. Jackson mówi: „Who's that Mandingo-looking nigger you got up there on that picture with you?” (czyli „Kim jest ten wyglądający jak Mandingo czarnuch, który stoi obok ciebie na zdęciu?”).
            Tarantino świetnie pokazał zależności między Białymi i Czarnymi. Podoba mi się ten odcień szary, który stanowiły jednostki nieprzeciętne. Już abstrahuję od czarnoskórego łowcy głów, którym był Django, ale np. uprzywilejowani wojownicy Mandingo; wpływowe, ekskluzywne kurtyzany; czarni dozorcy niewolników, którymi gardzili także czarni; majordomus Stephen (świetny Samuel L. Jackson), który miał tak dużą władzę w Candyland, że nawet Calvin (rewelacyjny Di Caprio) go słuchał i pozwalał mu na bardzo wiele. Ładne dziewczyny lub te posiadające niezwykłe umiejętności (jak znajomość niemieckiego Broomhildy) nie pracowały w polu, tylko w rezydencji. To wszystko zostało pokazane bardzo zgrabnie i mimo pewnych naciągnięć (vide „Mandingo Fighters”) widać wyśmienity risercz.

           Nie zabrakło też scen i wątków humorystycznych. Większość dialogów Waltza, to (podobnie jak w Bękartach Wojny) wyśmienite, dowcipne kwestie, z typową dla niego kurtuazją i przekąsem. Rozbawiła mnie rólka Franco Nero i jego wymiana zdań z Jamie Foxem (Django-pierwowzór i Django-rozkuty). W ten sposób, niejako bezpośrednio, Tarantino oddał hołd jednemu z najpopularniejszych Spaghetti Westernów i jednemu z najbardziej inspirujących Westernów w ogóle.
            Ścieżka dźwiękowa jest świetnym miksem włoskiego Westernu z nowoczesnymi rytmami. Quentin ma dar dobierania pozornie niepasujących do siebie utworów w taki sposób, że pasują. W filmie możemy usłyszeć zarówno oryginalne nuty z filmowego pierwowzoru, jak choćby Django czy La Corsa Luisa Bacalova, poprzez kilka utworów z innych westernów, jak skomponowane przez Ennio Morricone The Braying Mule z filmu Two Mules for Sister Sara, kończąc na rapowym 100 Black Coffins w wykonaniu Ricka Rossa, świetnie oddającym klimat czarnoskórej społeczności.
            Chyba nie ma sensu pisać więcej o filmie, o którym napisano już wszystko?



sobota, 15 września 2018

Cimarron - 1931r.


Cimarron to perła w koronie westernowego okresu pre-code. Film, który rozmachem pozostawia w tyle inne pozycje, ale też z założenia przyjmuje rolę lidera epoki i bierze na siebie odpowiedzialność za pokazanie klasycznego amerykańskiego mitu w najczystszej formie. Tylko trzy westerny otrzymały Nagrodę Akademii za „Najlepszy Film”. Patrząc wstecz w tym gronie znalazły się takie tuzy jak Bez przebaczenia (Unforgiven) Clinta Eastwooda z 1992r, Tańczący z wilkami (Dances With Wolves) Kevina Costnera z 1990r. i właśnie Cimarron Wesleya Rugglesa z 1931r. W miarę upływających lat, a przecież od wyprodukowania minęło już niemal dziewięć dekad, widzom coraz trudniej jest zdobyć się na obiektywną ocenę. Także percepcja sztuki filmowej zmieniła się od tamtego czasu diametralnie. Dla niektórych jest nudno, dla innych niewyraźnie, jeszcze dla innych patetycznie. Ja poniżej postaram się zapomnieć o percepcji, zdylatować czas i w kilku zwięzłych akapitach wyjaśnić, dlaczego Cimarron zasługuje na oklaski.
         To nie jest tradycyjny western. To nakręcona na podstawie powieści Edny Ferbes saga, której początek sięga okresu zmierzchu dzikiego zachodu, a koniec zahacza o późne lata 20’te dwudziestego wieku, czyli nowoczesność. Dostajemy tym samym czterdziestoletni przekrój działań kilku pokoleń, a jednocześnie wizję historii ujarzmiania ostatniego stanu Ameryki – Oklahomy. Tam, gdzie salwa z karabinów kawalerii rozpoczęła ostatnią sekwencję westernu Synowie Prerii (Tumbleweeds) z 1925r., ta sama scena gonitwy po ziemię Indian Cherokee zapoczątkowała przygodę pionierów z Cimarrona. Stała się też powodem do wyjazdu na zachód dla Yancey'a i Sabry Cravatów oraz ich synka Cimarrona.
         No właśnie, zanim przejdę do głównego przekazu filmu, warto byłoby poświęcić chwilę tytułowi. Cimarron to słowo z języka hiszpańskiego, które w czasach kolonialnych oznaczało zbiegłych niewolników – takich, których nie dało się poskromić. Z kolei w amerykańskiej gwarze używa się go do określenia osoby dzikiej, nie mogącej usiedzieć na miejscu, nie do powstrzymania i okiełznania. Taką osobą w filmie jest Yancey i to właśnie on jest tytułowym Cimarronem.
         
         (Będzie trochę spoilerów w tym akapicie). Wokół działań głównego bohatera zbudowany jest przekaz filmu. Yancey Cravat (w tej roli rewelacyjny Richard Dix) to „wieczny pionier”. Przybywa do Oklahomy z pustymi rękami, chcąc publikować gazetę „Oklahoma Wigwam”. Szybko daje się poznać jako obywatel prawy, odważny i przedsiębiorczy, nie bojący się wziąć odpowiedzialności za życie, bezpieczeństwo i rozwój lokalnej społeczności. Z biegiem czasu zdobywa szacunek i posłuch, zapewniając rodzinie i przyjaciołom wysoki status społeczny. Ma niestety pewną słabość hamującą jego prywatną karierę. Zamiast wygodnego fotela i zarządzania zdobytym majątkiem, on woli wyjazdy. A to gdy otwarto kolejne połacie ziemi do zdobycia, a to na wojnę z Hiszpanią, a to by uczestniczyć w budowie potęg nafciarskich. Napędza siłę narodu, dobrobyt lokalnych społeczności i pozycję własnej rodziny, rzadko będąc obecnym w miejscu, gdzie wszyscy chcieliby go widzieć. Gdy Yancey usuwa z miasta bandytów – beneficjentem tych działań zostaje młody żydowski handlarz-popychadło Sol Levy (świetny George E. Stone), który po latach buduje prężną firmę odzieżową. Gdy Yancey zakłada gazetę – beneficjentem tego faktu staje się jego żona Sabra (Irene Dunne). Podczas nieobecności męża wyrasta na wpływową kobietę. Gdy Yancey walczy o prawa Indian – beneficjentem tych działań jest jego syn Cim (Don Dillaway), który wbrew wszystkim żeni się z indiańską służącą. Rolę głównego bohatera najlepiej oddaje cytat Sola Levego:


„Tacy jak on budują miasta, a tacy jak my przybywają, by w nich mieszkać i pracować.”


I niech powyższe słowa pozostaną kwintesencją tego przekazu symbolizowanego postacią graną przez Richarda Dixa. Bo choć w filmie odsłonięty zostaje pomnik pioniera uzbrojonego w karabin, trzymającego za rękę ciemiężonego Indianina, to prawda jest taka, że największym pomnikiem jego działań są rosnące wokół drapacze chmur i fortuny. Część tego przekazu pojawiła się już w innym arcydziele pre-code. Myślę tu o Drodze Olbrzymów (The Big Trail) Raoula Walsha. Z kolei umiejętnym podsumowaniem takiej tematyki podzieliło się z widzami konsorcjum klasyków w Jak zdobywano dziki zachód (How the West was Won) z 1962r., które samo w sobie jest pomnikiem amerykańskich pionierów.
         Powieści nie czytałem, więc nie wiem jak było w literackim oryginale, ale w 1960r. Anthony Mann nakręcił remake Cimarrona (lub jak kto woli – nową adaptację). Pozmieniał kilka szczegółów fabularnych, które rzutują na postrzeganie głównego bohatera, dodając mu więcej praworządności i krystaliczności. Widać to najlepiej w scenie śmierci Kida (William Collier Jr.), którego Yancey grany przez Dixa zabija osobiście. U Manna, podczas sceny w szkole, gdzie zabarykadowali się młodzi bandyci, dochodzi do sprzeczki między nimi, a Kid (grany tam przez Russa Tumblyna) ginie od kuli kompana. Chwilę później Yancey grany przez Glenna Forda zabija zabójcę. I w jednym i w drugim przypadku głównego bohatera dręczą wyrzuty sumienia. Różnica polega na tym, że Richard Dix żałuje, że zamordował syna starego przyjaciela, a Glenn Ford, że nie potrafił go właściwie poprowadzić czy nawet wychować. Przekaz Mann'a jest więc łagodniejszy w porównaniu do bezkompromisowej wizji Ruggles'a. I to jest namacalna różnica między epoką pre-code, a późną klasyką.
         Poza głównym przekazem Cimarron stanowi kopalnię filmowych i westernowych diamentów. Jak to bywało w epoce niemej i pre-code, poprawność polityczna jest tu odwrócona do góry nogami. Gdy wymaga tego przekaz, reżyser uwypukla ideologię praw mniejszości indiańskiej. Z drugiej strony nie wstydzi się sceny obiadu, gdzie zamożna Biała rodzina odbywa dyskusję, wachlowana przez zwisającego z sufitu murzyńskiego chłopca (Eugene Jackson). W filmie jest fantastyczna scenografia, w której nie sposób doszukać się mankamentów, a drugi i trzeci plan kadrowanych scen to ścisła czołówka w historii westernu. Reżyser zadbał o najdrobniejsze szczegóły, które potrafią oderwać widza od wiekopomnych rozmyślań i wywołać uśmiech na twarzy. Jak choćby scena nacinania kolejnej kreski na rewolwerze po zastrzeleniu bandyty. Sam sposób chowania rewolwerów przez Cravata jest świetny – różni się od tego „niemego” w stylu Williama S. Harta czyli łapania broni wpół, ale jest też inny niż spektakularne obroty znane z późniejszych obrazów. Yancey najpierw kładzie lufę na boku kabury, a następnie wsuwa do środka rewolwer. Co ciekawe u Anthony Mann'a główny bohater posługuje się już tylko karabinem.
         Max Steiner to kompozytor, którego fanom westernu chyba nie trzeba przedstawiać? Wystarczy odświeżyć sobie najlepsze filmy Raoula Walsha. W Cimarronie umiejętnie zagrał na emocjach widza melodiami z otwarcia i ze sceny bankietu kongresowego pod koniec filmu. Mimo iż nie narzuca się uszom w trakcie wydarzeń fabularnych, w tamtych dwóch momentach wychyla się zza kurtyny, by puścić publiczności oczko. Tym niemniej przyznaje bez bicia, że dźwięk i partytury z wersji z 1960r. autorstwa Franza Waxmana bardziej mi się podobały.
         Kurczę, to jest właśnie ten rodzaj kina, o którym mogę pisać i pisać. Czas jednak kończyć, bo przecież jeśli komuś zechce się dowiedzieć więcej, to po prostu sięgnie po Cimarrona by przekonać się o tym wszystkim na własne oczy i wyrobić sobie własną opinię. Ja tymczasem spróbuję poszukać powieści, bo opowiedziana w niej historia jest piekielnie ciekawa. Polecam.




wtorek, 11 września 2018

Droga do Yellow Sky (Yellow Sky) - 1948r.


William A. Wellman gościł już na łamach westernowego bloga, bo na koncie ma kilka wyśmienitych filmów o dzikim zachodzie. Należy jednak dodać, że nie był reżyserem stricte westernowym, a raczej uniwersalnym. Karierę, najpierw przed a potem za kamerą, zaczynał w czasach kina niemego, a dzieło Skrzydła (Wings) z 1927r., które wyreżyserował, zdobyło pierwszą w historii nagrodę Akademii za najlepszy film. Sam Wellman nigdy Oscara nie dostał, ale był trzykrotnie nominowany, choć ani razu za western. Tym niemniej obrazy Pana Williama zwykle nie zawodzą, dlatego dziś kolejna odsłona jego twórczości w postaci westernu Droga do Yellow Sky (Yellow Sky) z 1948r.
               Banda Stretcha (wyborny Gregory Peck) napada na bank. Jedyną drogą ucieczki przed pościgiem są nieprzebyte słone pustkowia, gdzie bandyci się gubią. Szybko też kończy im się woda. Bliscy śmierci trafiają do wymarłego miasteczka o nazwie Yellow Sky, w którym mieszkają tylko dwie osoby: starzec (James Barton) i jego wnuczka Mike (niezła Anne Baxter). Ocaleni zamierzają zostać w mieście kilka dni, żeby odbudować siły, a następnie ruszyć dalej. Pośród nich jest jednak Dude (świetny Richard Widmark) – elegancko ubrany i przebiegły jak lis kanciarz, który odkrywa, że Mike i jej dziadek skrywają pewien sekret. Odkrycie tajemnicy oraz rodzące się uczucie między Stretchem i dziewczyną doprowadzają do konfliktu.
              Nie przypadło mi do gustu polskie tłumaczenie tytułu. Nazwa filmu to Yellow Sky – a pierwszy człon czyli „Droga do” ani nie ma nic wspólnego z oryginalnym tytułem, ani nie ma większego znaczenia fabularnego. Nie jest to bynajmniej film drogi czy western pionierski, choć oczywiście bohaterowie jakąś drogę pokonać musieli, zanim do tytułowego Yellow Sky dotarli. Może to być dla niektórych mylące, bo nastój filmu i symbolika postaci są zupełnie odmienne i zawierają w sobie cechy filmu noir, a nawet westernu psychologicznego. Podobnie więc jak wcześniejszy film kowbojski Wellmana pt. Zdarzenie w Ox-Bow (The Ox-Bow Incident) z 1943r. tak i Yellow Sky jest niełatwe do zaszufladkowania.
              Film ma świetne zdjęcia, klimatyczną atmosferę i wyborny scenariusz oparty na niepublikowanej powieści W.H. Burnetta - autora znanego z popularnych czarnych kryminałów jak choćby zekranizowanego przez Raoula Walsha w 1941r. High Sierra. Fabularnie jest tu też blisko do nakręconego dużo później westernu Przedsionek piekła (Purgatory) z 1999r. w reżyserii Uli Edela, gdzie bandyci po napadzie na bank też gubią się na pustyni, a następnie trafiają do tajemniczego miasteczka. Zagubieni i przymierający głodem na pustkowiu? Hmm… gdzieś z tyłu głowy włącza się mały przycisk z napisem Trzech ojców chrzestnych (Hell’s Heroes).
Upiorna atmosfer miasta i dwójki jego rezydentów, czyli starca i młodej dziewczyny, pchają niektórych do porównań Yellow Sky nie tyle z filmami czy powieściami, co z shakespearowskim poematem Burza (The Tempest). Ponoć Burnett miał w jakimś stopniu inspirować się tamtą historią. Postanowiłem więc przeczytać ten utwór, a nawet zaliczyć słuchowisko i stwierdzam, że trudno mi dostrzec przekaz podobny do dzieła siedemnastowiecznego poety. Owszem, puste miasto mogłoby robić za wyspę, Mike i jej dziadek mogliby odwzorowywać Mirandę i czarnoksiężnika Prospero, a Stretch ewentualnie księcia Ferdynanda. Ale cała reszta już nie pasuje do Burzy, gdzie głównym wątkiem była mistyfikacja mająca na celu doprowadzenie do odzyskania tronu przez prawowitego władcę Mediolanu za pomocą magicznych sztuczek, duchów itp. Ilość istotnych postaci i ich symboliki też jest zupełnie inna.

             Interpretacje interpretacjami, ale moją uwagę zwróciło kilka nowatorskich scen i ujęć, które inspirowały późniejszych twórców. Jedną z nich jest kadrowanie przez gwintowaną lufę winchestera Mike – podobny trik miał Samuel Fuller w Czterdziestu rewolwerach (Forty Guns) z 1957r. Nie wspominając już serii filmów o Jamesie Bondzie, gdzie o ten motyw wzbogacono czołówkę. Inną ciekawostką jest scena kulminacyjna, w której Stretch pojedynkuje się z dwoma ex-podwładnymi. Tylko że akcja toczy się za zamkniętymi drzwiami; możemy jedynie słuchać wystrzałów. W pewnej amerykańskiej recenzji przeczytałem ciekawe porównanie tej sceny do strzelaniny otwarcia z filmu Sergio Leone Dobry, Zły i Brzydki (The Good, The Bad and The Ugly) z 1966r. Odświeżyłem go sobie i faktycznie, tam trójka najemników wbiega do salonu po Tuco, a kamera zamiast ich śledzić zmierza w stronę okna, przez które po chwili wyskakuje postać grana przez Eli Wallacha. Co jeszcze? Włoscy reżyserzy lubili umieszczać swoje fabuły w opustoszałych lub wymarłych miasteczkach, więc zapewne film Wellmana stanowił dla nich pewną inspirację.
              Skaliste kaniony, pustynne ostępy, wymarłe miasteczko, bandy Apaczów, upiorna parka pustelników, krwiści i przebiegli bandyci. Muzyka autorstwa dziewięciokrotnego zdobywcy Oscara, wielkiego mistrza Alfreda Newmana. Do tego przekonywująca gra Pecka, Widmarka i Baxter. Dobre role drugoplanowe czyli John Russel jako Lenghty i Charles Kemper jako Warlus. Oto moja rekomendacja. Nie ma co więcej gawędzić, bo to pozycja must see dla miłośników klasyki kina. Polecam.




piątek, 7 września 2018

Butch Cassidy i Sundance Kid (Butch Cassidy and the Sundance Kid) - 1969r.


Eksperymentowanie w głównonurtowej sztuce filmowej ma to do siebie, że daje efekty tylko wespół z dobrym warsztatem. Musi to być połączenie doświadczenia ze świeżym podejściem. Operowanie sprawdzonymi schematami do pary z odważną polemiką. Kilka takich westernów powstało w okresie przejściowym, a ich największym plusem jest to, że ciężko je zaszufladkować, zaliczyć do jakiegoś konkretnego nurtu. Właśnie taki jest film Butch Cassidy i Sundance Kid – ani western klasyczny, ani antywestern. Łączy w sobie elementy obu nurtów z domieszką filmowej retrospektywy i nawiązuje do starego kina. Ja określiłbym go mianem klasycznego antywesternu.  Dlaczego Klasycznego?  Bo jest zrobiony z rozmachem i wspaniałym warsztatem, a plenery nawiązują do najlepszych ujęć w filmach o dzikim zachodzie; do miejsc gdzie, pośród skalistych przełęczy, gangi wyjętych spod prawa bandytów stanowiły prawo i dyktowały warunki. Dlaczego antywesternu? Bo romantyczny okres dzikiego zachodu właśnie się kończy, nadchodzi technologia, cywilizacja i stanowcze prawo, a reżyser zabiera widza w ostatnią podróż dwójki legendarnych bandytów. Do tego podział na dobro i zło jest odwrócono do góry nogami.
Film ujrzał światło dzienne w 1969r., a jego twórcą jest George Roy Hill. Reżyser, którego trudno skojarzyć stricte z westernami, ale na pewno reżyser kojarzony ze świetnymi filmami, realizowanymi z rozmachem i fantazją (np. za Żądło dostał w 1974r. Oscara). Buch Cassidy i Sundance Kid to jeden z tych filmów, gdzie ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Wszystko – reżyseria, scenariusz, gra aktorów, zdjęcia i muzyka są świetne i sprawiają, że film ogląda się bardzo przyjemnie. To jeden z moich ulubionych filmów lat sześćdziesiątych, ale jako western wcale mi się aż tak bardzo nie podoba. Może to dziwne, co piszę, ale wydaje mi się, że właśnie o to reżyserowi chodziło.
Obraz jest skonstruowany jako oparta na prawdziwych wydarzeniach, nostalgiczna opowieść o dwójce legendarnych bandytów, dla których napady to coś więcej niż profesja i możliwość zarobienia pieniędzy. Dla nich to pewnego rodzaju manifest, ekspresja i sens życia, którą traktują jak sztukę, bawiąc się i czerpiąc frajdę niczym mali chłopcy. Butch Cassidy (Paul Newman) i Sundance Kidd (Robert Redford) są liderami tzw. Gangu z przełęczy (Hole in the Wall Gang) napadającego na pociągi i rabującego banki. Po kolejnym napadzie na ekspres, wpadają w zastawioną przez właściciela kolei pułapkę, a tropem sławnych bandytów rusza grupa zawodowych łowców z szeryfem Joe Lefors’em i indiańskim tropicielem Lordem Baltimor’em na czele. Ku zdumieniu uciekinierów, ścigający są niezwykle skuteczni i zdeterminowani, i tylko dzięki szczęściu głównym bohaterom udaje się uciec. Po tym wydarzeniu podejmują decyzję o wyjeździe do Boliwii, która zdaniem Butcha przypomni im czasy świetności.
Film jest tragikomedią, dramatem opowiedzianym w zabawny sposób. Główni bohaterowie dostarczają mnóstwo dobrej zabawy dzięki przebojowości, przewrotnemu poczuciu humoru i filozoficznemu podejściu do uprawianej przez siebie profesji.  Butch i Sundance tak bardzo dominują na ekranie, że w sumie nie ma sensu omawiać innych postaci, bo to i tak niewiele da. Może jedynie Etta Place (Katharine Ross) wnosi cokolwiek do filmu, towarzysząc tytułowej dwójce w ich ostatniej krucjacie. Jest to więc teatr dwóch aktorów i na siłę właśnie to mógłby określić jedynym minusem, jaki dostrzegłem po wielokrotnym obejrzeniu filmu. Z drugiej strony trzeba przyznać, że Redford i Newman grają fantastycznie i choćby dla samych nich warto poświęcić te niecałe dwie godziny oglądania.  Każdy, kto pamięta Żądło, wie jak wykwintną rozrywkę potrafi dostarczyć ten duet aktorski, a film Buth Cassidy i Sundance Kid to potwierdza.
No ale właśnie – chciałbym jeszcze wrócić do myśli z pierwszego akapitu. Ten western nie tylko jest trudny do zaszufladkowania, ale w ogóle jest nietypowy, bo reżyser kładzie znaczny nacisk na kwestie biograficzne, dostosowując je nieco do swoich potrzeb. W ramach ciekawostki można dodać, że swego czasu Cassidy dowodził (bodajże w Utah) gangiem znanym jako Dzika Banda (Wild Bunch), który napadał na pociągi. Być może ten wątek z biografii bandyty był pewną inspiracją dla Sama Peckinpaha, który nakręcił western pod takim tytułem.
Podsumowując dodam, że każdy bez obawy może po film sięgnąć. Atutem jest nagrodzona Oscarem muzyka Burta Bacharacha oraz nagrodzona również Oscarem piosenka Raindrops Keep Fallin on My Head.  Jeśli to jeszcze was nie przekonuje to dodam, że to nie jedyne Oscary. Kolejne dwie statuetki film dostał za zdjęcia (naprawdę wspaniałe) oraz za scenariusz. W filmie jest jeszcze coś, na co chciałem zwrócić uwagę.  Czarno-białe wstawki w stylu kina niemego, którego osobiście jestem wielbicielem i badaczem. Te właśnie nostalgiczne wtrącenia są moim zdaniem pewnym ukrytym przekazem. Sądzę, że reżyser chciał zwrócić uwagę na aspekt historiotwórczy kina. Na poszukiwanie pośród pożółkłych kart tematów, które filmowcy odgrzebują i wyczytane tam historie kreują na nowo, przedstawiając widzom nowe wymiary prawdy w nieco teatralny (filmowy) sposób. Hill pyta więc widzów, co jest ważniejsze w sztuce filmowej: treść czy forma? Który z tych żywiołów jest istotniejszy dla opowieści o dzikim zachodzie? Ja to samo pytanie zadaję wam, a przy tym obraz pana Georga GORĄCO POLECAM!