sobota, 11 lutego 2017

Zjawa (The Revenant) - 2015r.

Najciekawszym momentem świąt okazał się esemes od kolegi, który napisał mniej więcej tak: „Cześć. Oglądam Zjawę. Spoko film. Klimaty Ostatniego Mohikanina”. Po przeczytaniu tego esemesa powiedziałem: „O nie!”. To ja, fan westernów, ciągle nie obejrzałem Zjawy, a mój kumpel, interesujący się nimi dużo mniej, już tak? I do tego jest to klimat Ostatniego Mohikanina, którego uwielbiam? Film od dłuższego czasu znajdował się u mnie w domu na półce z kolekcją westernów DVD, a że miałem wolne – zacząłem oglądać.
          Zjawa (The Revenant) to film z 2015r., wyreżyserowany przez Alejandro Gonzaleza Inarritu, który w ostatnich latach osiągnął spore sukcesy filmowe (Oscarami oprócz Zjawy nagrodzono także inny jego film Birdman z 2014r.). Tym bardziej zasiadłem do seansu z zapałem i dreszczem emocji. Gdy skończyłem oglądać, początkowo chciałem napisać koledze od esemesa, że się mylił, a zbyt wiele podobieństw do filmu Michaela Manna nie ma. Potem jednak zreflektowałem, uznając, że porównanie Ostatniego Mohikanina i Zjawy to świetny pretekst, żeby napisać notkę o różnicach między okresami w historii podboju USA. No i oczywiście o samym filmie też.
         No więc Ostatni Mohikanin to opowieść, która dzieje się na terenie prowincji Nowy Jork w czasie Wojny Siedmioletniej rozgrywanej między Francją a Wielką Brytanią o dominację w Ameryce Północnej. Z westernowego punktu widzenia to w pewnym sensie pierwszy etap podboju. Nie było wtedy jeszcze Stanów Zjednoczonych, choć wygrana Brytyjczyków z Francuzami scementowała Trzynaście Koloni i wytworzyła w nich poczucie odrębności i przynależności terytorialno-obyczajowej.
         Mijały kolejny dziesięciolecia. Wojna o niepodległość USA, a następnie Wojna Brytyjsko-Amerykańska o Kanadę dokończyły dzieła konsolidacji nowego narodu, co z kolei umożliwiło eksplorację terenów między pasmem Apallachów a rzeką Missisipi. Do tego, na początku XIXw. Napoleon Bonaparte sprzedał Amerykanom Francuską Luizjanę – czyli ogromne terytorium rozciągające się w dorzeczu rzek Missisipi i Missouri, potocznie zwane Wielkimi Równinami. Ten moment śmiało można uznać początkiem podboju klasycznego dzikiego zachodu, bo na drodze Amerykanów do zagarnięcia nowych ziem stali już tylko Indianie.
         I właśnie w tych realiach toczy się akcja Zjawy. Wielkie Równiny, które jeszcze sto lat wcześniej były prawie niezamieszkane, wtedy już znajdowały się w rękach kilkunastu potężnych plemion indiańskich wypartych ze wschodu przez białych. Mieli oni do dyspozycji dzikie konie, których dwieście lat wcześniej w Ameryce w ogóle nie było. Teraz po prerii beztrosko hasało kilkumilionowe stado mustangów - rasy, która przypadkowo powstała jako potomna sprowadzonych z Europy koni używanych przez hiszpańskich konkwistadorów.
        Najszybszym i najbezpieczniejszym sposobem eksploracji nowych terenów były spływy rzekami. W ten sposób przemieszczała się pierwsza amerykańska wyprawa do wybrzeży Pacyfiku, zwana Ekspedycją Lewisa i Clarka. Za nią ruszyły kolejne wyprawy w górę Missouri, finansowane przez koncerny zajmujące się pozyskiwaniem zwierzęcych futer. Wyprawy te miały ogromne trudności z poruszaniem się poza korytami rzek i to moim zdaniem świetnie w Zjawie przedstawiono. Zresztą podobnie jak w pierwowzorze Zjawy czyli filmie Człowiek w dziczy Richarda C. Sarafiana z 1971r., gdzie na początku mamy pamiętną scenę "przenoski" (czyli czynności transportowania lądem barki w miejscach, gdzie rzeka była nieżeglowna). Krótko mówiąc, bez barki biali byli tam trupami. No chyba że mieli w swoich szeregach legendarnego trapera i przewodnika takiego jak Leonardo DiCaprio... o przepraszam, takiego jak Hugh Glass.

         Przygoda Glassa z 1823r. to rzeczywiście historia niewiarygodna i nie dziwię się, że napisano o tym książki i nakręcono filmy. Fabuła Zjawy, oparta na powieści Michaela Punke pt. The Revenant: A Novel of Revenge, koncentruje się na „zmartwychwstaniu” słynnego trapera i tułaczce przez Dakotę w poszukiwaniu zemsty. Fabuła jest prostolinijna i bardzo zwarta - momentami przepleciona wymownymi w przekazie migawkami z przeszłości Glassa - by nadać tej postaci nieco więcej głębi. Ten zabieg przypomina trochę western Krew za krew Davida von Anckena z 2007r., gdzie też wartką, surwiwalową fabułę dopełniały drastyczne flashbacki z przeszłości. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest widowiskowość i dynamika filmu. Minusem fakt, że o przedstawionych postaciach dowiadujemy się niewiele. Szkoda, że to nie traperska epopeja wykorzystująca przypadek Glassa jako jeden z wielu wątków. Większość nieamerykańskich widzów (a pewnie i mnóstwo Amerykanów) pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, kim był James "Jim" Bridger (niezły Will Poulter), a być może jest to postać nawet ważniejsza niż Hugh Glass. No ale to już takie moje prywatne pobożne życzenia - nie mające nic wspólnego z oceną wartości artystycznej filmu.
        Ponieważ jest już kilka lat po premierze - a ja nie zajmuję się anonsowaniem filmów do oglądania tylko ich analizą, dodam, że wynik sceny kulminacyjnej nie jest zgodny z rzeczywistością (film aspiruje do opartego na faktach). W rzeczywistości było tak, że Glass darował życie obu oprawcom. Bridgerowi, bo był jeszcze młody i głupi, a Fidzgeraldowi (świetny Tom Hardy), bo ten z kolei odbywał czynną służbę w armii USA i zabójstwo mogło nieść za sobą dalece idące konsekwencje prawne.
        Nie ma co narzekać, bo drobne minusy w żadnym wypadku nie zakrywają plusów. Piękne, klimatyczne zdjęcia, momentami wręcz kontemplacyjne. Rewelacyjna scenografia - oddanie detali wyglądu i zachowania ludzi pogranicza; sprzętu i broni; strategii działania; stosunków między poszczególnymi bohaterami i poszczególnymi nacjami. Odrobina metafizyki i lawirowania na granicy życia i śmierci - nieodłącznego elementu świata Indian i żyjących wśród nich białych. Kilka świetnych postaci, na czele z Glassem i na wpół szalonym wodzem Indian poszukującym córki (genialny Duane Howard). Świetna gra DiCaprio (nie rozumiem narzekań i stękań hejterów - on po prostu był wyborny) i Hardy'ego, odtwarzających prawdziwych w rozumieniu historycznym traperów z pogranicza. Warto też podkreślić podejście producentów i reżysera do kwestii Indian - bardzo wiarygodne i oparte o tubylczych aktorów i doradców. Szczególnie zaangażowanie przy realizacji filmu plemienia Arikarów robi wrażenie, bo w przeciwieństwie do Siuxów, Paunisów czy Wron jest to raczej zapomniane plemię, a w końcu jego protoplaści zamieszkiwali brzegi Missouri w okresie ekspedycji Lewisa i Clarka. Właśnie dzięki temu Zjawa jako pierwsza od czasów Tańczącego z wilkami uzyskała indiańskie aklamacje. Czy to wszystko to jeszcze mało, aby film okrzyknąć arcydziełem? Sam nie wiem. Na pewno nie za mało, żeby pod koniec seansu bić gromkie brawa.
        Podsumowując, napiszę tak: Zjawa to z jednej strony świetny film przygodowy dziejący się w czasach eksploracji dorzecza Missouri, z wartką i trzymającą w napięciu fabułą. Z drugiej zaś strony (tej westernowej) to film, który pozostawia pewien niedosyt związany z postaciami Glassa, Bridgera i Fidzgeralda, i ich arcyciekawymi życiorysami, o których widz dowiaduje się niewiele. Ale ponieważ filmów opisujących tamte czasy jest mało, mimo westernowego niedosytu ja osobiście Zjawę gorąco polecam. Polecam też trochę poczytać o realiach, w których dzieje się akcja, bo to po prostu rzecz fascynująca.


2 komentarze:

Mariusz Czernic pisze...

Jak dla mnie, to jeden z najlepszych filmów roku :) Trzyma w napięciu, dostarcza emocji, zachwyca oprawą wizualną. Aktorzy też na plus. I jeszcze ten niedźwiedź! Ani przez chwilę się nie nudziłem. Świetny survivalowy dramat (a właściwie to nawet thriller).

AndrzejB pisze...

To znaczy ja się zgadzam z tym, co napisałeś. To jest świetny film przygodowy - survivalowy. Zachwyca zdjęciami, grą aktorską, a kilka scen jest niesamowitych (jak ten Grizzly). Ale ja na to patrzę trochę pod innym kątem - bardziej jak na western, ekranizację powieści i opowieść opartą na prawdziwej historii. A przecież Glass nie zabił Fitzgeralda - odnalazł ich, ale oszczędził.
W ramach ciekawostki można dodać, że scena walki z niedźwiedziem w "Człowieku z dziczy", która dziś, w porównaniu ze "Zjawą", może co najwyżej wywołać uśmiech politowania, w swoich czasach była niezwykle realistyczna i emocjonująca - i dla niej (tak jak ostatnio dla tej w "Zjawie") ludziska walili do kin :).

Prześlij komentarz