piątek, 7 września 2018

Butch Cassidy i Sundance Kid (Butch Cassidy and the Sundance Kid) - 1969r.


Eksperymentowanie w głównonurtowej sztuce filmowej ma to do siebie, że daje efekty tylko wespół z dobrym warsztatem. Musi to być połączenie doświadczenia ze świeżym podejściem. Operowanie sprawdzonymi schematami do pary z odważną polemiką. Kilka takich westernów powstało w okresie przejściowym, a ich największym plusem jest to, że ciężko je zaszufladkować, zaliczyć do jakiegoś konkretnego nurtu. Właśnie taki jest film Butch Cassidy i Sundance Kid – ani western klasyczny, ani antywestern. Łączy w sobie elementy obu nurtów z domieszką filmowej retrospektywy i nawiązuje do starego kina. Ja określiłbym go mianem klasycznego antywesternu.  Dlaczego Klasycznego?  Bo jest zrobiony z rozmachem i wspaniałym warsztatem, a plenery nawiązują do najlepszych ujęć w filmach o dzikim zachodzie; do miejsc gdzie, pośród skalistych przełęczy, gangi wyjętych spod prawa bandytów stanowiły prawo i dyktowały warunki. Dlaczego antywesternu? Bo romantyczny okres dzikiego zachodu właśnie się kończy, nadchodzi technologia, cywilizacja i stanowcze prawo, a reżyser zabiera widza w ostatnią podróż dwójki legendarnych bandytów. Do tego podział na dobro i zło jest odwrócono do góry nogami.
Film ujrzał światło dzienne w 1969r., a jego twórcą jest George Roy Hill. Reżyser, którego trudno skojarzyć stricte z westernami, ale na pewno reżyser kojarzony ze świetnymi filmami, realizowanymi z rozmachem i fantazją (np. za Żądło dostał w 1974r. Oscara). Buch Cassidy i Sundance Kid to jeden z tych filmów, gdzie ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Wszystko – reżyseria, scenariusz, gra aktorów, zdjęcia i muzyka są świetne i sprawiają, że film ogląda się bardzo przyjemnie. To jeden z moich ulubionych filmów lat sześćdziesiątych, ale jako western wcale mi się aż tak bardzo nie podoba. Może to dziwne, co piszę, ale wydaje mi się, że właśnie o to reżyserowi chodziło.
Obraz jest skonstruowany jako oparta na prawdziwych wydarzeniach, nostalgiczna opowieść o dwójce legendarnych bandytów, dla których napady to coś więcej niż profesja i możliwość zarobienia pieniędzy. Dla nich to pewnego rodzaju manifest, ekspresja i sens życia, którą traktują jak sztukę, bawiąc się i czerpiąc frajdę niczym mali chłopcy. Butch Cassidy (Paul Newman) i Sundance Kidd (Robert Redford) są liderami tzw. Gangu z przełęczy (Hole in the Wall Gang) napadającego na pociągi i rabującego banki. Po kolejnym napadzie na ekspres, wpadają w zastawioną przez właściciela kolei pułapkę, a tropem sławnych bandytów rusza grupa zawodowych łowców z szeryfem Joe Lefors’em i indiańskim tropicielem Lordem Baltimor’em na czele. Ku zdumieniu uciekinierów, ścigający są niezwykle skuteczni i zdeterminowani, i tylko dzięki szczęściu głównym bohaterom udaje się uciec. Po tym wydarzeniu podejmują decyzję o wyjeździe do Boliwii, która zdaniem Butcha przypomni im czasy świetności.
Film jest tragikomedią, dramatem opowiedzianym w zabawny sposób. Główni bohaterowie dostarczają mnóstwo dobrej zabawy dzięki przebojowości, przewrotnemu poczuciu humoru i filozoficznemu podejściu do uprawianej przez siebie profesji.  Butch i Sundance tak bardzo dominują na ekranie, że w sumie nie ma sensu omawiać innych postaci, bo to i tak niewiele da. Może jedynie Etta Place (Katharine Ross) wnosi cokolwiek do filmu, towarzysząc tytułowej dwójce w ich ostatniej krucjacie. Jest to więc teatr dwóch aktorów i na siłę właśnie to mógłby określić jedynym minusem, jaki dostrzegłem po wielokrotnym obejrzeniu filmu. Z drugiej strony trzeba przyznać, że Redford i Newman grają fantastycznie i choćby dla samych nich warto poświęcić te niecałe dwie godziny oglądania.  Każdy, kto pamięta Żądło, wie jak wykwintną rozrywkę potrafi dostarczyć ten duet aktorski, a film Buth Cassidy i Sundance Kid to potwierdza.
No ale właśnie – chciałbym jeszcze wrócić do myśli z pierwszego akapitu. Ten western nie tylko jest trudny do zaszufladkowania, ale w ogóle jest nietypowy, bo reżyser kładzie znaczny nacisk na kwestie biograficzne, dostosowując je nieco do swoich potrzeb. W ramach ciekawostki można dodać, że swego czasu Cassidy dowodził (bodajże w Utah) gangiem znanym jako Dzika Banda (Wild Bunch), który napadał na pociągi. Być może ten wątek z biografii bandyty był pewną inspiracją dla Sama Peckinpaha, który nakręcił western pod takim tytułem.
Podsumowując dodam, że każdy bez obawy może po film sięgnąć. Atutem jest nagrodzona Oscarem muzyka Burta Bacharacha oraz nagrodzona również Oscarem piosenka Raindrops Keep Fallin on My Head.  Jeśli to jeszcze was nie przekonuje to dodam, że to nie jedyne Oscary. Kolejne dwie statuetki film dostał za zdjęcia (naprawdę wspaniałe) oraz za scenariusz. W filmie jest jeszcze coś, na co chciałem zwrócić uwagę.  Czarno-białe wstawki w stylu kina niemego, którego osobiście jestem wielbicielem i badaczem. Te właśnie nostalgiczne wtrącenia są moim zdaniem pewnym ukrytym przekazem. Sądzę, że reżyser chciał zwrócić uwagę na aspekt historiotwórczy kina. Na poszukiwanie pośród pożółkłych kart tematów, które filmowcy odgrzebują i wyczytane tam historie kreują na nowo, przedstawiając widzom nowe wymiary prawdy w nieco teatralny (filmowy) sposób. Hill pyta więc widzów, co jest ważniejsze w sztuce filmowej: treść czy forma? Który z tych żywiołów jest istotniejszy dla opowieści o dzikim zachodzie? Ja to samo pytanie zadaję wam, a przy tym obraz pana Georga GORĄCO POLECAM!




7 komentarze:

Simply pisze...

Jedno i drugie jest równie ważne dla zrobienia wartościowego kina. Nie mniej moim zdaniem interesująca forma nie poparta treścią może ( choć nie musi) obronić się w kategorii rozrywkowej, natomiast treść , nawet doniosła , przy zlekceważeniu formy bardzo traci. Upraszczając,mając do wyboru atrakcyjny (wizualnie, fabularnie) film o dupie Maryny i źle opowiedziany, ubogi formalnie, jawnie lekceważący obraz i montaż, niechlujny flick traktujący o Wartościach przez duże W, wybiorę ten pierwszy. Bo ważki temat nie jest sam w sobie wartością przesądzającą o randze , czy klasie dzieła filmowego. A z tą ,,klasycznością'' filmu Hilla, jest coś na rzeczy. W jednym z wywiadów z początku lat 70' , John Wayne potwornie jojczał nad upadkiem ( w jego odczuciu) westernu w tamtym czasie. Był strasznie zdegustowany ,, Dziką Bandą'' , atakował Eastwooda za ,,wykoślawienie'' etosu osadników w ,, Mścicielu'', itp. A na pytanie, czy w ogóle jakiś western z ostatnich lat mu się spodobał, wymienił tylko ,, Butcha Cassidy'ego...'' i bardzo ciepło o nim rozprawiał.

AndrzejB pisze...

No tak, masz oczywiście rację, bo właśnie umiejętność pogodzenia tych dwóch żywiołów to kwintesencja reżyserskich umiejętności. Jedno bez drugiego nie funkcjonuje. Wayne miał trochę betonowe podejście do westernów w latach 60'tych i 70'tych. Dziwię się, bo nawet sam Jack Ford potrafił zaakceptować i zrozumieć to, co się w gatunku wyprawiało w czasach zmierzchu jego żywota.

Simply pisze...

To byli jednak innego pokroju ludzie.Wayne zawsze był tępym bucem, z czasem coraz bardziej niezamierzenie komicznym. A Ford miał jakiś specyficzny niepokój, który dochodził do głosu przez całą jego westernową twórczość. Z tym, że odbywało się to u niego na zasadzie amplitudy - potrafił tworzyć kino potwornie konserwatywne i ostro mu przeciwstawne ideowo na przemian, a potem znowu powrót do pierwszego wariantu :D Tak mu w zasadzie zostało aż do samego końca .

AndrzejB pisze...

Ford był geniuszem i miał to samo schizo co Dawid Wark Griffith. DWG z jednej strony potrafił wycedzić konserwatywne: Ostatnią kroplę wody, Żołnierską krew czy Narodziny narodu, a na drugim biegunie miał anty-ideowe: Ramonę, Zmierzch Czerwonoskórych czy Nietolerancję. Potrafisz podaćprzykład takich reżyserów w czasach kontrkultury lub nowoczesności?

Simply pisze...

Większości tych filmów DWG nie znam, ale w przypadku Forda czasami wydaje mi się to dowodem niekonsekwencji, a nie geniuszu ; starczy prześledzić jego stosunek do kwestii indiańskiej na przestrzeni całej filmografii. A co do pytania, to niech pomyślę... Żeby daleko nie szukać , choćby Sam Peckinpah, u którego stosunek do słusznej przemocy i westernowego etosu walki zmienił się o 180 % . To, co tak pochwalał i umotywował w ,,Dzikiej Bandzie'' i ,, Nędznych Psach'' , w ,, Alfredzie Garcii..'' całkowicie zakwestionował, a w ,, Konwoju'' wręcz wyśmiał. Podobnie było u niego z portretami protagonistów w kinie wojennym . W ,,Majorze Dundee'' mamy coś, czego jeszcze w żadnym filmie wojennym nie było, a co być może jest tym właściwym kluczem do zrozumienia mentalności człowieka opętanego wojennym rzemiosłem. Dundee kończy przewlekłą kampanię zwycięstwem, ale to go dopiero rozochociło, chce więcej! Wydaje bitwę Francuzom ( mógł jej uniknąć,gdyby chciał)głównie po to, aby nakarmić swoją niespożytą żądzę walki, co mu się udaje za cenę pyrrusowego zwycięstwa i zagłady połowy oddziału, który w tej właściwej misji indiańskiej większych strat jakoś nie poniósł. W ,,Żelaznym Krzyżu'' Steiner walczy, bo nic innego nie potrafi ( i nie chce) , nie ma to nic wspólnego z ambicją własną, ideologią, obowiązkiem, czy patriotyzmem. Jest tylko jatka i stosy trupów po obu stronach i nic innego nie będzie. W finale dostaje ataku śmiechu na myśl, że są tacy, którzy uważają inaczej i wierzą w jakieś wojenne ,, wyższe racje''. Także Corbucci zrobił dwa zapata westerny i to pod rząd, prezentujące zupełnie odmienne spojrzenie na rewolucję. Lucio Fulci po typowym, heroicznym ,, Tempo di Massacro'' gdzie dwóch uber twardzieli robi porządek ze złem , w ,, Czterech Jeźdźcach Apokalipsy'' kreśli obraz zgniłego Zachodu z punktu widzenia ofiar, ludzi słabych, odrzuconych i przegranych, traktując ich z niespotykaną u niego czułością i empatią- powstał quasi hipisowski western o kruchych i wrażliwych wyrzutkach. Także Eastwood zaproponował dwa całkiem odmienne i przeciwstawne warianty motywu ,,jeźdźca znikąd'' , gdzie ten pierwszy to cios w osiadłe i gnuśne społeczeństwo , któremu wymierzona zostaje taka sama kara, co zwykłym bandytom. W finale porządek zbudowany na zakłamaniu i korupcji zastąpiony zostaje całkowitym chaosem. A ten drugi , to czyściutki jak łza remake ,,Shane'a'' gdzie wszystko jest po bożemu, jak za Starego Holywood. Nawet poczciwy Andrew W. MacLagen po serii prostodusznych (i niezbyt lotnych) , epigońskich ,, klasyków'' zrobił rzeźnicki ,, The Last Hard Men'' z obrazem Zachodu o niebo bliższym ,, Hunting Party'' czy ,,Chato's Land'' niż jego wcześniejszym filmom.

AndrzejB pisze...

Jeśli chodzi o Peckinpaha to faktycznie gość miał świetne schizo, ale nie widzę tam wiele lawirowania między klasycznym nurtem a rewizyjnym. Już prędzej dałbym jako przykład Rodrigueza, który z jednej strony robi filmy jakby się naćpał koksu i grzybów (El Mariacci, Od Zmierzchu do Świtu czy Planet Terror, a za chwilę wrzuca w eter Małych Agentów czy The Faculty). Co do Fulciego to się nie wypowiadam, bo słabo znam tego reżysera i przytoczonych tytułów nie znam. Natomiast w ogóle nie zgadzam się co do Eastwooda. Przecież Niesamowity Jeździec to jest kwintesentcja antywesternu! O wiele mocniejsza niż High Plains Drifter, gddzie Eastwood po prostu odwrócił klasyczną scenę kulminacyjną, podobnie jak Corbucci klasyczną fabułę zakończył odwróconą sceną kulminacyjną w Człowieku zwanym Ciszą. Niesamowity jeździec to było przemyślane, mroczne pokazanie realnych problemów zachodu (biedy, korupcji, zepsucia, wiary w Biblię) w zamian za romantyczną wizję shakespearowskiej walki dobra ze złem z Shane'a. Co do McLaglena, to on się po prostu poddał modzie, bo trudno byłoby się uchować stosunkowo młodemu reżyserowi w czasach, gdy wszyscy modni celebryci hejtowali jego Ojca.

Simply pisze...

Ja się nie zgodzę co do Rodrigueza, jego kino jest akurat bardzo homogeniczne. Niespecjalnie trafione są te dragowe porównania Faculty jest właśnie horrorem nie mniej odjechanym od pozostałych, tyle że nie tak krwawym, a do tego jako jedyny ma pierwszoplanowy wątek drugsploiterski. Z kolei El Mariachi jest prostym, B klasowym obrazem dość surowym i bez żadnych ćpuńskich lotów formalnych. Dla mnie ,,Pale Rider'' to nic innego, jak przywrócenie klasycznych reguł po czasie chaosu. Jeździec jest prawy do bólu i broni szlachetnych uciśnionych ( jak za dawnych czasów, gdzie ofiary zawsze są nieposzlakowane i zdrowe moralnie), wątek relacji ,,kaznodziei'' z rodziną to już jest czysta kalka z ,,Shane'a''. Rewizjonistyczny rodowód ma tylko szeryf i jego ekipa w żółtych płaszczach, bo wiadomo, że nie ma większych skurwysynów niż oficjalni stróże prawa ;-] No i parafrazy z ,,Mściciela'' co do pochodzenia bohatera, ale już ze zmianą kontekstu, tu jest ręką wyższej sprawiedliwości, tam był dybukiem mszczącym się na całym społeczeństwie, słusznie z resztą. ,, Mściciel'' jest bez porównania bardziej mroczny, pesymistyczny i nowatorski tak w wymowie, jak i w poszczególnych pomysłach , jest reakcją zarówno na kompromitację amerykańskiej tradycji jak i na klęskę kontrkultury, które dotknęły kraj jednocześnie na początku 70'. A ,, Pale Rider'' bazuje gł. na reafirmacji dawnych wartości, lekko podrasowanej niektórymi zdobyczami ery rewizji mitów.

Prześlij komentarz