niedziela, 26 sierpnia 2018

Fort Apache - 1948r.


    Stany Zjednoczone Ameryki to kraj wywalczony. Najpierw, za czasów kolonialnych, Anglicy walczyli z Hiszpanami, Francuzami i Holendrami o faktorie, porty i wpływy na Morzu Karaibskim i wschodnich wybrzeżach Ameryki Północnej. Potem mieszkańcy pierwszych kolonii toczyli boje z Francją i Anglią o ziemie na północy. Dzięki tym konfliktom utworzyła się świadomość narodowa i odrębność terytorialna od Wielkiej Brytanii, której trzynaście pierwszych kolonii wypowiedziało posłuszeństwo, uzyskując niepodległość w 1783r. Młoda demokracja ekspandowała i zajmowała nowe terytoria, tocząc walki z Meksykiem o Teksas oraz z Indianami o Wielkie Równiny. W tamtych czasach niemal każdy mężczyzna posiadał broń i potrafił walczyć, a głównym kierunkiem kształcenia amerykańskiego establishmentu były szkoły oficerskie i akademie wojskowe. Wojna Secesyjna, będąca efektem różnic w wizji rozwoju młodego Państwa między zindustrializowaną, ucywilizowaną północą a post-kolonialnym, utrzymującym się z niewolniczej pracy południem, potwierdziła wojowniczy charakter Amerykanów, a jej koniec ostatecznie zamknął dyskusję na temat kierunku ekspansji. Kierunku zachodniego. I w tych właśnie okolicznościach USA wkroczyły w epokę dzikiego zachodu, i dokładnie w taki sposób postrzegał ją John Ford. Militaryzacja westernowego uniwersum u Forda nadała jego filmom z jednej strony bardzo uniwersalny i jak na tamte lata wiarygodny kształt, a z drugiej strony heroiczno-romantyczny klimat. Kwintesencją tego typu filmografii jest Trylogia Kawaleryjska, a zachowując chronologię, omawianie jej zacznę od filmu Fort Apache.
        Fort Apache (czyt. Fort Apaczi), niekiedy nadgorliwie tłumaczony na polski jako Masakra Fortu Apache lub zupełnie omyłkowo i niewłaściwie jako Fort Apaczów, to film wyreżyserowany przez Johna Forda w 1948r. Podobnie jak cała Trylogia Kawaleryjska (a także wiele innych filmów tego reżysera) opowiada dzieje amerykańskich oddziałów kawalerii, które, po zakończeniu Wojny Secesyjnej, kierowano do walki z wojowniczymi plemionami Indian na terenach Teksasu, Nowego Meksyku i Arizony. W filmie Fort Apache wątkiem przewodnim jest konflikt przebywających w rezerwacie Apaczów z przedstawicielem administracji USA oraz ich wyjście na wojenną ścieżkę pod dowództwem znanego z historii wodza Cochise.
        Film jest godny polecenia z dwóch powodów. Pierwszy to kwestia Indian, których wizerunek jest nadzwyczaj ciepły, porównując go z wizją Indian z filmów Forda z epoki niemej (np. Żelazny Koń), ale i w porównaniu z pozostałymi dwoma późniejszymi częściami Trylogii Kawaleryjskiej. To pierwszy western tego reżysera, w którym Indianie oraz pragnący z nimi pokoju oficer są przedstawieni jako pozytywna strona rozgrywki. Notorycznie oszukiwani przez łamiących obietnice urzędników i okradani z przysługujących im przydziałów wołowiny, buntują się i dochodzą praw poprzez walkę.
        Drugi powód to prześwietna gra Henry Fondy, który przyćmił resztę aktorów, a grany przez niego pułkownik Owen Thursday to jedna z moich ulubionych ról Fondy. Prawdę mówiąc, Pan Henry zawsze najbardziej podobał mi się jako negatywny bohater. I choć oczywistych łotrów grywał rzadko, a jeśli już to w późniejszym okresie aktywności aktorskiej, to zdarzały mu się rolę, w których jego postać kipiała od negatywnych emocji jak tu.
        Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze kilka innych powodów, dla których ten film to ważny punkt westernowej historii. To piękne zdjęcia pośród Monument Valley. To polemika na temat Pułkownika George'a Custera. To unikatowy klimat. To wreszcie plejada charakterystycznych aktorów, którzy stworzyli swojego rodzaju zgraną filmową paczkę. Mam na myśli postacie starszego sierżanta O’Rourka (Ward Bond), sierżanta Mulcahy (Victor McLaglen), kpt. Yorka (John Wayne) czy strażnika (Hank Worden). Aż dziwne, że zabrakło tu słynnych „kawalerzystów” Johnsona i Careya Jr., którzy tak koncertowo zdominowali filmy Rio Grande i Drogę do San Juan, a w pewnym stopniu też Nosiła żółtą wstążkę.
        Trochę o głównych bohaterach. Kapitan Kirby York (John Wayne) – doświadczony w walkach i kontaktach z Indianami – rozumie ich roszczenia i dąży do pokojowego rozwiązania konfliktu. Podczas wojny domowej dowodził pułkiem wojsk Unii, ale po wojnie został zdegradowany do rangi kapitana. Po kilku latach na pograniczu ma nadzieję objąć dowództwo w odległej placówce o nazwie Fort Apache. Ku jego niezadowoleniu, generalicja oddaje stacjonujące tam oddziały pod komendę pułkownika Owena Thursdaya, który przybywa do fortu z córką Philadelfią (Shirley Temple). Thursday to rozgoryczony wdowiec. Podczas wojny był generałem, lecz zdegradowano go do rangi pułkownika i zesłano do Fortu Apache (Custer podobnie podczas wojny był generałem, by po wojnie dzierżyć rangę podpułkownika). Chorobliwie ambitny oficer-służbista, wyszkolony w West Point i wzorujący się na wodzach pokroju Aleksandra Wielkiego czy Napoleona, liczy na zdobycie szybkiej sławy w walce z Indianami i powrót do oficerskiej śmietanki. Mimo rad doświadczonego Yorka, bagatelizuje możliwości i zdolności Apaczów, a ich wielkiego wodza Cochise traktuje jak podrzędnego dzikusa. Niepoprawna odwaga i ślepa chęć zdobycia sławy zamiast do chwały prowadzi go do samozniszczenia, a jego wojska do klęski.
        Oglądając ten film, można dostrzec dwa rodzaje pojedynku osobowości. Jeden to bezpośredni pojedynek racji i zdolności między Kapitanem Kirby Yorkiem (John Wayne), a Pułkownikiem Owenem Thursdayem (Henry Fonda). W tym pojedynku zwycięzcą jest York, bo odziały stacjonujące w Fort Apache ostatecznie przechodzą pod jego komendę. Drugi pojedynek to ten korespondencyjno-aktorski między Johnem Waynem a Henrym Fondą o miano pierwszoplanowego aktora dramatycznego. Tutaj zwycięża w moim mniemaniu Fonda, bo jego bohater jest niesamowicie wymowny i przekonujący. To parszywiec, który na każdym kroku pokazuje wyższość. Jest kilka scen, gdzie wybornie demonstruje najgorsze cechy. Na przykład wtargnięcie do domu O’Rourków po to, by zabrać córkę i dać wykład rodzinie na temat różnic klasowo-obyczajowych dzielących wysokich oficerów i niskich. A przecież młody Michael (John Agar) jest drugim porucznikiem i podobnie jak on wychowankiem West Point. Gdy w jednej z ostatnich scen York rzuca Thursdayowi rękawicę, ten lekceważąco stwierdza, że nie pochwala pojedynków i zastanowi się, czy po powrocie walczyć czy oddać go pod sąd wojenny. Jedyną słuszną decyzją Thursdaya jest oddelegowanie podczas finałowej bitwy Kirbyego wraz z młodym Michaelem na tyły. To taki wyjątek potwierdzający regułę, przejaw wielkości i mądrości, próbujących się przebić przez skorupę złych cech.
        Chyba najcenniejszą rzeczą, jaką daje obejrzenie tego arcydzieła, jest pewna sprzeczność, której ciężar na swoje barki mógł wziąć tylko John Ford. Z jednej strony film jest patetyczny i owiany amerykańską propagandą gloryfikującą mit kawalerii. Przedstawienie kawalerzystów jako wielkiej szczęśliwej rodziny, żyjącej beztrosko pośród malowniczych krajobrazów Monument Valley, toczących od czasu do czasu potyczki z Indianami przy akompaniamencie trąbki, śpiewających tradycyjne pieśni żołnierskie lub popijających whisky. Ale to tylko pozory. Bo z drugiej strony dostajemy postać Owena Thursdaya jako metaforę George'a Custera, a filmową masakrę jako metaforę Little Bighorn – czyli inspiracja wypływająca wprost z niechlubnych kart historii amerykańskiego wojska. Tym co spaja wyżej wymienione żywioły jest poezja obrazu, dzięki której John Ford stworzył niepowtarzalne tło dla opowieści i mitów amerykańskiego pogranicza. I to zdecydowanie najmocniejsza rzecz w Forcie Apache. Dowód umiejętności i wyczucia Ojca Westernu. Co jeszcze? Gra aktorów, muzyka, piękne zdjęcia – to wszystko niewątpliwie też jest w omawianym filmie. Czy Fort Apache jest najważniejszym akcentem Trylogii Kawaleryjskiej? To nie takie proste – John Ford każdy film kręcił inaczej i to samo tyczy się wojskowego tryptyku, którego wszystkie trzy odsłony to dzieła zupełnie inne i niepowtarzalne. Dla każdego fana westernu pozycje obowiązkowe! To kopalnia westernowych diamentów.
         Polecam.



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Bardzo fajna recenzja jednak miałbym jedno zastrzeżenie oo do postaci Owena Thursdaya jako zupełnie negatywnej, w pamiętnej scenie przybycia do biura agenta do spraw Indian pułkownik Thursday bardzo negatywnie odnosi się do sposobu w jaki są przez agenta traktowani, słynna scena gdy wchodząc na wagę ( oczywiście ze specjalnie zawyżoną miarą ) mówi z ironią iż od przybycia do fortu przytyło mu się ze 40 funtów. Thursday to służbista i konserwatysta jednak w jego zachowaniu widać przebijający się brak nienawiści do Indian a traktowanie powierzonych zadań ze starannością należną oficerom po West Point i w sumie w tym też doszukiwałbym sie aluzji do Custera który na swój sposób cenił Indian i kampanii przeciwko nim nie traktował jako osobistej wojny a jedynie wykonywał polecone mu zadania.

AndrzejB pisze...

Dzięki za komentarz. Masz oczywiście dużo racji - Thursday nie był totalnie złym bohaterem na co wskazuje końcówka filmu. Tym niemniej siłą napędową jego działań są egoistyczne pobudki (chęć chwały i awansu za wszelką cenę). Podobnie było właśnie z Custerem, który siedział na zesłaniu w Teksasie i list od generalicji o przydziale do 7'ge pułku potraktował jak szansę na ponowne okrycie się chwałą.

Prześlij komentarz