niedziela, 30 kwietnia 2017

Montana - 1950r.

Montana to western z 1950r. w reżyserii Ray'a Enright'a poruszający tematykę owczych wojen. Western z jednej strony klasyczny do bólu, ale z drugiej strony bardzo oglądalny i przyjemny dla oka. Klasyczny do bólu, bo opowiada o wojnie między hodowcami bydła w Montanie, choć klimat w przedstawionym uniwersum jest raczej sielankowy. Oglądalny, bo został nakręcony i zagrany bardzo solidnie; zawiera też wszystko, co w dobrym, klasycznym filmie o dzikim zachodzie być powinno: konflikt interesów, podstęp, romans, pojedynki, spędy bydła, piękne plenery i wyraziste postaci.
         Co do samych owczych wojen to rzeczywiście takie konflikty na dzikim zachodzie wybuchały i jest to na tyle istotny fragment historii, że nakręcono o tym kilka filmów. Wojny owcze toczono głównie w Teksasie i Arizonie – czyli na południowym zachodzie. Ale też w Kolorado, Wyoming i właśnie w Montanie. Początki tych konfliktów sięgają połowy lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Hodowcy bydła, którzy kilka dekad wcześniej rozpoczęli spędy na zachód, dostarczając wołowinę rosnącej liczbie osadników, a także armii (walczącej choćby z Indianami czy w wojnach z Meksykiem), w tamtych czasach byli już wielkimi posiadaczami ziemskimi i w niektórych regionach stanowili prawo. Tymczasem zapotrzebowanie na wołowinę ustabilizowało się a ceny poszły w dół. Pojawiła się też nowa fala imigrantów ze wschodniej europy, którzy próbowali sił w hodowli bydła na małą skalę, stając się dodatkową konkurencją dla "pionierów". Odwrotnie było z baraniną, której ceny szybowały w górę – a owce, oprócz mięsa, dostarczały też drugi bardzo chodliwy produkt – wełnę. Zainteresowanie hodowlą puszystych zwierzaków rosło – pojawiało się coraz więcej pasterzy, wypasających owce na publicznych ziemiach na prawach „open range”. To nie spodobało się wielkim hodowcom, którzy oskarżali owce o zużywanie dużych ilości wody oraz o wyżeranie trawy wraz z korzeniami, co doprowadzało do degradacji pastwisk. W grę wchodziły też uprzedzenia rasowe i ksenofobia – wypasem owiec często zajmowali się Latynosi lub rdzenni mieszkańcy Ameryki, czy też nowi imigranci (w Montanie mamy do czynienia z Australijczykiem) Najpierw zaczęły się podchody, ogradzanie pastwisk, wzajemne oskarżenia, no a potem wiadomo – wybuchła wojna Dawida (pasterzy) z Goliatem (kowbojami).
         No i właśnie Montana zaczyna się w czasie, gdy ucichły już echa pierwszych owczych wojen, a zwycięzcy - czyli miejscowi hodowcy bydła - wyznaczyli prawo, które zabrania pasterzom przekraczania granic hrabstwa gdzieś w stanie Montana. W tym samym czasie w okolicy pojawia się Morgan Lane (bardzo przekonujący Errol Flynn): hodowca owiec, który urodził się w USA, ale jego rodzice, po owczej wojnie w 1879r. uciekli do Australii, gdzie się wychował i dorastał. Teraz jako dorosły mężczyzna wraca w rodzinne strony, a ze sobą prowadzi wielkie stado owiec. Jak łatwo się domyślić jego pojawienie się doprowadza do konfliktu z miejscowymi kowbojami. Morgan, widząc że nie ma szans w otwartej wymianie ognia, postanawia użyć podstępu. Zostawia stado i ludzi na granicy, a sam przyjeżdża do pobliskiego miasta w roli objazdowego handlarza i zaczyna wikłać się w lokalne gierki, szukając najlepszego sposobu na pozyskanie pastwisk. Wszystko komplikuje się, gdy poznaje Marię Singleton (Alexis Smith) – miejscową magnatkę hodowli bydła.
         Muszę przyznać, że Errol Flynn zagrał świetnie i to on sprawił, że oglądało mi się ten film wybornie. Aktor w prawdziwym życiu pochodził z Tasmanii i chyba dlatego tak wiarygodnie wypadł w roli australijskiego pasterza. Jego postać, czyli Morgan Lane, to człowiek z jednej strony twardy, nie bojący się podejmowania strategicznych decyzji, gotowy do walki o swoje. Z drugiej strony wyrachowany i błyskotliwy dżentelmen, który równie dobrze jak w siodle czuje się w towarzystwie pięknej kobiety czy podczas politycznych bankietów. To właśnie dzięki urokowi osobistemu, otwartości, elastycznemu usposobieniu i niemałej inteligencji jest w stanie odnaleźć się w hermetycznym półświatku miejscowych hodowców bydła, a ostatecznie wykorzystać ich słabości i wewnętrzne problemy do utorowania sobie drogi do wymarzonej doliny.
         Gierki Lane'a idą mu stosunkowo gładko, więc nadarza się okazja do porównania Montany z innymi westernami poruszającymi podobną tematykę i dziejącymi się w tamtych rejonach. Na początku warto obejrzeć Dwaj z Teksasu Roula Walsha z 1955r., bo to western sięgający czasów, gdy stan Montana bydłem jeszcze nie stał. I faktycznie był taki okres, gdy kilka szalonych wypraw ruszyło ze stolicy rogatego bydła, czyli Teksasu, we wszystkie strony dzikiego zachodu, no a wiadome - Montana jest prawie najdalej i taki spęd musiał zostać zekranizowany z rozmachem. Tak też się stało...
         Tam gdzie jest bydło są też koniokrady. Warto odświeżyć sobie dwa filmy o tej tematyce. Na prawym, klasycznym biegunie jest noirowe Zdarzenie w Ox-Bow ze świetną rolą Dana Andrews'a. Ten pesymistyczny film jasno i wyraźnie daje do zrozumienia, że prawo na dzikim zachodzie to nic innego jak decyzje podejmowane przez tłum, pod wpływem skrajnych emocji. Na lewym biegunie znajdziemy Przełomy Missouri Arthura Penna z 1976r., genialny antywestern gdzie te same zależności pokazano z perspektywy koniokradów.
        Teraz trochę owiec. W klasycznym Ramrodzie już tak przyjemnie jak w Montanie nie było. Dlaczego, skoro oba te filmy bazują na owczych wojnach? Bo Ramrod operuje w bardzo wąskim zakresie tematycznym i opiera się na konflikcie konkretnych ludzi o konkretnych charakterach, konsekwencjach ich postępowania i podejmowanych decyzji. Koncentruje się na psychologii konfliktu i kreuje wiarygodną atmosferę beznadziei i wyniszczenia. Sprawa owiec i bydła jest tam trzeciorzędna.
         Bardzo podobnym filmem do Montany jest Jeden przeciw wszystkim (The Sheepman) z 1958r. w reżyserii George'a Marshalla. Różnica polega na tym, że grany przez Glenna Forda hodowca owiec, Jason Sweet, zamiast polityki wybiera rozwiązanie siłowe, a owce stanowią świetny pretekst do wyrównywania starych porachunków. Ten western jest nieźle wyreżyserowany i dobrze zagrany, a scenografia związana ze spędem owiec wydaje się bardzo wiarygodna (np. główny bohater do wypasów zatrudnia Meksykanów, co rzeczywiście miało często miejsce).
         Na koniec zupełnie inne spojrzenie na tematykę hodowlanych konfliktów. Arcy-rewizjonistyczną wizją podzielił się z widzami Michael Cimino w epickich Wrotach Niebios z 1980r. W tym niedocenianym filmie akcja dzieje się w sąsiednim Wyoming i choć dotyczy krów i koni, to jednak ukazana tam Wojna Hrabstwa Johnson, ze swym naturalizmem, obyczajowością i scenografią stawia go moim zdaniem jako wiarygodny wzorzec relacji "starych" i "nowych" Amerykanów.
         I wierzcie mi, że po obejrzeniu tych wszystkich westernów, z przyjemnością czerpałem historię ukazaną w Montanie. Mamy tu do czynienia z kompleksowym ujęciem tematu owczych wojen. Począwszy od wstępu, gdzie dostajemy krótką lekcję historii spędu bydła i owiec, poprzez kreację bohaterów, na życiorysach których owcze wojny odcisnęły głębokie piętno (po obu stronach konfliktu), aż po najzwyczajniejszą w świecie obyczajowość pasterzy, popartą kadrowanymi z rozmachem scenami ze spędów i wypasów. Ten film, choć nie jest odkrywczy, to jednak wzbogaca wiedzę obyczajowo-historyczną o nowe horyzonty.
         Jedyne czego mi trochę brakło w Montanie, to nieco więcej wojennej atmosfery: brudnych zagrań i brutalności w zachowaniu bohaterów. Mniej naiwności i bankietowego klimatu. Czytałem trochę o owczych wojnach i wiem, że to były bezkompromisowe walki o być albo nie być, podczas których zastrzelono kilkudziesięciu ludzi i zarżnięto dziesiątki tysięcy sztuk owiec. No ale to już chyba bardziej specyfika lat, kiedy film kręcono niż samego scenariusza.

         Film mi się podobał i jak najbardziej go polecam.


0 komentarze:

Prześlij komentarz