piątek, 23 czerwca 2017

Krew za Krew (Seraphim Falls) - 2006r.

Dwudziesty pierwszy wiek to na pewno nie jest epoka westernów. Kino komercyjne stawia na inne gatunki: uniwersa superbohaterów, filmy katastroficzne, dramaty historyczne, science-fiction i fantasy. W kinie mniej komercyjnym nieprzerwanie dominuje uwypuklanie obrazu ponad fabułę i odejście od przekazu budowanego na fundamentalnych wartościach. W tej kinowej zupie trudno odnaleźć się ambitnym westernowym zamysłom, ale z drugiej strony, gdy już ktoś zabiera się za kręcenie filmu o dzikim zachodzie, próbuje to robić z pasją. Nawet jeśli ostatecznie zamysł nie wychodzi, a film okazuje się słaby, to i tak każdy fan gatunku po niego sięga, właśnie dlatego, że nie ma w czym wybierać. Tym niemniej od czasu do czasu pojawia się film, który daje solidnego kopa w tyłek i inspirację do sięgnięcia po „pióro”.
         Krew za krew (Seraphim Falls), bo o tym westernie mowa, ujrzał światło dzienne w 2006r., a reżyserem i autorem scenariusza jest David Von Ancken. Nie jest to film wybitny na miarę Zabójstwa Jesse Jamesa przez Tchórzliwego Roberta Forda Andrew Dominika z 2007r. czy Django Quentina Tarantino z 2012r., ale ze względu na świetną grę aktorów i trzymającą w napięciu, pełną akcji fabułę, stanowi jeden z najjaśniejszych punktów westernowej mapy XXI w.
         Akcja toczy się kilka lat po zakończeniu amerykańskiej wojny domowej i obejmuje rozległy teren, od pokrytych śniegiem przełęczy górskich aż po pustynne równiny. Główni bohaterowie to weterani wojny. Kapitan Gideon (rewelacyjny Pierce Brosnan) aktualnie zajmujący się zakładaniem pułapek na zwierzynę, gdzieś w Górach Skalistych. Jego tropem podążą pułkownik Carver (świetny Liam Neeson) z grupą łowców głów. Ranny Gideon cudem unika śmierci, a dzięki pomocy mieszkającej w górach Charlotte (Shannon Zeller) udaje mu się wydostać z pułapki i zbiec na równiny. Carver wytrwale podąża jego tropem. Tyle o fabule, bo film jest stosunkowo nowy i może nie każdy miał okazję go obejrzeć.
         Krew za krew to pojedynek dwóch postaci. Zdeterminowanego by przetrwać Gideona i jeszcze bardziej zdeterminowanego by go dopaść Carvera. Obu mężczyzn łączy pewne wydarzenie z przeszłości, które rozegrało się właśnie w tytułowym Seraphim Falls (polskie tłumaczenie jest tym samym nieco chybione, choć pasuje do wydarzeń). Z początku odruchowo trzymamy stronę osaczonego przez nagonkę Gideona. W miarę upływu czasu, odkrywając przedstawioną w retrospekcjach mroczną historię obu panów, łatwo się zawahać. Ostatecznie wybór właściwej strony staje się bardzo trudny. Podział na dobro i zło jest umiejętnie zakrzywiony, a widz dostaje szansę, by wybrać swojego faworyta pojedynku.
     No właśnie, pojedynku bardzo zaciętego, który kończy się w sposób zaskakujący. Czytałem zarówno pozytywne jak i negatywne opinie co do zakończenia, ale mi akurat się ono spodobało. Do gustu przypadła mi też wizualna i gatunkowa metamorfoza, jaką da się odczuć podczas oglądania tego filmu. Od surwiwalu w ośnieżonych górskich przełęczach na wzór  Człowieka w dziczy Richarda Sarafiana czy Jeremiah Johnsona Sydneya Pollacka, aż do pełnego mistycyzmu i metafizyki dramatu psychologicznego, dla którego tłem stają się pustynie Wielkiej Kotliny. Jest to niewątpliwie zabieg nietypowy i najmocniejsza strona filmu.
         Krew za krew porusza uniwersalną tematykę dramatu, który niesie ze sobą wojna. Może właśnie dlatego tak dobrze mi się go oglądało i byłem ciekawy, co wydarzyło się w filmowej przeszłości. Gideon i Carver to typ weteranów, dla których wojna nigdy się nie kończy. Ona trwa nadal i trwać będzie dopóki jeden z nich nie zginie. Jest tu mnóstwo pytań i wątpliwości moralno-etycznych. Wybory, których bohaterowie dokonują w trakcie podróży, to symbolika uwydatniana przez reżysera w celu stymulacji widza i zmuszenia go do refleksji. Zajęcia własnego, aktywnego stanowiska. Udanym zabiegiem jest pojawienie się na ekranie jakby arbitrów w postaci indiańskiego filozofa Charona (świetny Wes Studi) oraz sprzedawczyni leku Madam Luise Fair (Anjelica Huston). Ta dwójka wymusza na bohaterach dokonywanie kolejnych wyborów – bo wszystko, co zrobią i powiedzą Gideon i Carver, ukształtuje wygląd sceny kulminacyjnej. Do tego napotkani, niczym zjawy, mają oblicze religijno-mistyczne: Indianin grany przez Wesa Studi, podobnie jak mitologiczny Charon, pobiera opłatę – w tym przypadku za skorzystanie ze źródła. Z kolei imię Madam Luise Fair, kojarzy się z Lucyferem. Hmm... Czyżby nienawiść i chęć zemsty, zamiast przynieść ulgę i zagojenie starych ran, pchała bohaterów wprost do piekła?
     
   Mocną stroną filmu są też dialogi. Minimalistyczne, ale zawierające garść symboliki. Np. ojciec Charlotte mówi: „Tutaj człowiek bez konia to trup” - w dalszej części filmu kwestia posiadania konia odegra symboliczną rolę. Czy np. kwestia Charona: „Zapłać za wodę życia albo zapłacisz za nią życiem”.
         W tym westernie zaskoczył mnie Pierce Brosnan. O ile o Liamie Neesonie już w 2006r. miałem wyrobione zdanie, że to bardzo uniwersalny aktor, umiejętnie wcielający się w role zarówno ludzi światłych (np. Oscar Schindler z Listy Schindlera Spielberga) jak i nieokrzesańców (np. Charles Churchill z Buntu na Bounty Rogera Donaldsona), o tyle Brosnan kojarzył mi się do tamtego czasu z rolami cynicznych dżentelmenów w stylu Remingtona Stelle'a albo Jamesa Bonda. Tutaj zagrał rewelacyjnie, a jego postać: Gideon – nieco zdziczały kapitan wojsk Unii – wskoczył do grona moich ulubionych filmowych postaci. Oczywiście Neeson dotrzymywał mu kroku.

         Lubię takie filmy. Ni stąd ni zowąd pojawiające się na ekranie. Zrobione przez mało znanego reżysera, który wymyślił sobie westernowy debiut, dając ostro w kość bohaterom od początku aż do ostatniej sceny. Do tego przy okazji nawiązując do istotnych w historii USA wydarzeń takich jak wojna domowa, wędrówka do ziemi obiecanej czy budowa kolei. Ze świetną scenografią, pełnym zwrotów akcji scenariuszem i wyborną grą aktorów. To amerykański antywestern z krwi i kości, bijący na głowę wiele lepiej promowanych filmów z tamtego okresu. Gorąco polecam...



3 komentarze:

Simply pisze...

Kurwa chłopie, czy Ty już tylko oglądasz same powtórki sprzed lat, ewentualnie jakieś paści na szczury z zakamarków cda?

AndrzejB pisze...

Wyluzuj. Przecież to jest notka ze starego bloga. Nie udało się przenieść treści między blog.pl a bloggerem, więc regularnie zamieszczam też stare wpisy, żeby były tutaj, o czym zresztą informowałem przy reaktywacji bloga.
Ponadto mi zależy na tym, żeby blog i stronę rozpopularyzować pośród zwykłych ludzi i miłośników westernu, a nie tylko fanatyków grindhousu, pulpy i kina klasy B, bo tych pierwszych są setki tysięcy, a tych drugich garstka ;). Dlatego wybieram póki co klasyki, chwytliwą tematykę i obrazy wywołujące u ludzi sentyment, co zresztą zaczyna przynosić efekty. Być może z czasem zacznę robić wycieczki w bardziej ekstrawaganckie klimaty - zobaczymy.
Nikt Ci nie każe w tym uczestniczyć jeśli się nie podoba, choć oczywiście gorąco zapraszam, bo szanuję twoją wiedzę i zawsze nią się chętnie podpieram, gdy czegoś nie wiem lub czegoś szukam...
Howgh!

Simply pisze...

Spoko luz, tylko tak czekam i czekam, aż mnie czymś ciekawym zaskoczysz - tj. jako fana westernu , nie kina eksploatacji.

Prześlij komentarz