piątek, 28 lipca 2017

Młode Strzelby (Young Guns) - 1988r.

W pierwszej połowie dziewiętnastego wieku do USA napłynęła wielka fala imigrantów, głównie Irlandczyków. Ameryka błyskawicznie się rozwijała i potrzebowała nowych obywateli, ale to wcale nie znaczy, że witała ich z otwartymi ramionami. Tłoczyli się w metropoliach takich jak Nowy Jork, zasilając tamtejsze slumsy i pracując za minimalną płacę lub organizując się w gangi. Po jakimś czasie każda ulica i skwer miały swój gang, a nad każdą dzielnicą opiekę roztaczała jakaś wpływowa grupa. W czasie Wojny Secesyjnej, gdy przemysł pracował pełną parą i modna stała się walka o prawa pracownicze, ex-gangsterzy pełnili już istotne role w związkach zawodowych, a po wojnie byli już establishmentem, zajmującym się polityką i obstawiającym najważniejsze stanowiska państwowe. To głównie oni, na czele kolejnych fal przybyszów, ruszyli na podbój dzikiego zachodu w drugiej połowie XIXw. Gang - jako model organizowania się amerykańskich imigrantów - funkcjonował najpierw w slumsach, potem w masowych organizacjach społecznych, a na końcu wśród uprzywilejowanych elit sprawujących władzę na nowo zasiedlanych terytoriach takich jak Nowy Meksyk. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wojna w Hrabstwie Lincoln to nic innego jak walka dwóch dużych gangów: „Chłopców” sympatyzujących z katolickimi-irlandzkimi elitami, którym przewodzili James Dolan i Lawrence Murphy oraz „Regulatorów” związanych z nową falą protestanckich biznesmenów i ranczerów, na czele których stali John Tunstall, Alexander McSween i John Chisum.
         I mniej więcej w takich realiach spotykamy się z bohaterami dyptyku Młode Strzelby I i II (Young Guns I, II), w którym dosyć kompleksowo podjęto temat Billy Kida. Zebrano tu do kupy zarówno fakty i postaci historyczne (naciągnięte nieco na potrzeby fabuły), legendy, jak i pewne kwestie sporne dotyczące tożsamości i niektórych szczegółów z życia słynnego bandyty. Tym niemniej oba filmy to raczej przedsięwzięcia widowiskowe, mające na celu zachęcić pokolenie młodzieży przełomu lat 80'tych i 90'tych do nowego westernowego otwarcia. Co zresztą się udało, bo filmy osiągnęły sukces. W obu z nich scenariusze umiejętnie naginają prawdę, żeby wycisnąć maksimum wrażeń. Nie ma tu zbyt wiele rewizji gatunku, czy głębszych prób ugryzienia intencji bohaterów – ot czysta rozrywka, ale zrealizowana w niezłym stylu i z dbałością o odwzorowanie ówczesnych realiów.
         Pierwsza część Młodych Strzelb ukazała się 1988r., a wyreżyserował ją Christopher Cain. Fabuła jest zbliżona do innych podejmujących historię Billy Kida. Młody bandyta (świetny Emilio Estevez) przypadkowo trafia do frakcji Johna Tunstalla (Terence Stump) w okresie walki między nim a Lawrancem Murphym (Jack Palance) o duży kontrakt dla armii. Murphy, reprezentujący wpływowych skorumpowanych funkcjonariuszy hrabstwa – tzw. „układ z Santa Fe” – dąży do zniszczenia konkurenta wszelkimi możliwymi sposobami. Ambicje Tunstalla sięgają jednak wysoko, więc Murphy wysyła swych ludzi, by go zamordowali. Ponieważ nikt w Lincoln nie jest w stanie wyegzekwować prawa na potentacie, zaprzysiężeni zostają „Regulatorzy” - młodociani wychowankowie Tunstalla. Billy Kid wraz z kumplami rozpoczynają krwawą zemstę na zabójcach mentora, a następnie szaloną ucieczkę przed stryczkiem.
         Dla mnie największym plusem filmu jest Emilio Estevez w roli Billy Kida. To najbardziej przekonujący Henry McCarty a.k.a. William H. Bonney jakiego zrodziło kino. Ani Johny Mack Brown, ani Jack Buetel, ani Paul Newman, ani Geoffrey Deuel, ani Kriss Kristofferson nie wyłuskali z tej postaci tyle wiarygodnej energii. Wszyscy wyżej wymienieni aktorzy, łącznie z Estevezem, grając Billy Kida mieli w czasie premiery przynajmniej dwadzieścia sześć lat. Ale tylko Estevez wyglądał na te dziewiętnaście, które wówczas miał Billy. Na dodatek gra starszego z synów Martina Sheena dobrze wyraża genezę sławy bandyty z Nowego Meksyku – szaleńcze ADHD w połączeniu z charyzmą i odrobiną szczęścia. To zdecydowanie najlepsza rola w życiu tego aktora.
         Jak dobry nie byłby Emilio Estevez, w swoich czasach Młode Strzelby stanowiły raczej film młodzieżowy – mający na celu odwzorowanie w scenografii dzikiego zachodu ówczesnych nastolatków z ich problemami i nową falą buntu. Mamy tu tym samym highschoolowe schematy takie jak „intrygujący nowy uczeń” (Billy – Emilio Estevez), „zakochany poeta” (Doc – Kiefer Sutherland), „odmieniec” (Chavez – Lou Diamond Philips), „nieśmiały prawiczek” (Charley - Casey Siemaszko), „kapitan drużyny” (Brewer – Charlie Sheen) itd. Film naszpikowano młodymi, wschodzącymi gwiazdami hollywoodu, co uwydatniło głos nowego pokolenia. Te zabiegi w połączeniu z dużym nakładem i widowiskowością, odsunęły na drugi plan wartości artystyczne obu części Młodych Strzelb, ale sprawiły, że filmy te okazały się oglądalne i praktycznie się nie starzeją. W pewnym sensie wciąż są aktualne, a powyższe schematy można dopasować do kolejnych pokoleń.
         Mimo naginania faktów historycznych na potrzeby widowiskowości, uważam że scenarzysta John Fusco i reżyser Christopher Cain spisali się nieźle jeśli chodzi o oddanie realiów wojny w Hrabstwie Lincoln. W zgrabny sposób, za pomocą treściwych dialogów i kilku początkowych scen, widz zostaje wprowadzony w podłoże konfliktu i dobrze się w nim odnajduje. Każda kolejna scena w mniejszym lub większym stopniu nawiązuje do prawdziwych wydarzeń, a każda z postaci dysponuje atrybutami swojego prawdziwego odpowiednika. Największa rozbieżność jest u Johna Tunstalla, granego przez pięćdziesięcioletniego wówczas Terence'a Stampa (w rzeczywistości Tunstall zginął w wieku dwudziestu czterech lat). Reszta aktorów dobrana jest właściwie. Tym niemniej nie ma tu obiektywnego spojrzenia – Billy Kid, niczym Robin Hood, jest idolem gminu, a frakcja Regulatorów z góry ustawiona zostaje po tej „dobrej” stronie konfliktu, walcząc niejako o słuszną sprawę. Tym samym Młode Strzelby niczym pod tym względem nie zaskakują.
         Nie będę porównywał tego westernu z innymi filmami o Billym Kidzie, bo to nie ma większego sensu. Nie o to tu chodzi. Mogę napisać tylko, że mi się ta interpretacja podoba, a ponieważ w czasach premiery byłem dzieciakiem – dochodzi też pewien sentyment. Co ciekawe, sequel Młode Strzelby II podoba mi się jeszcze bardziej, bo oprócz wszystkiego o czym pisałem wyżej, doszły tam elementy polemiki z klasycznymi obrazami, a także genialna ścieżka dźwiękowa autorstwa Allana Silverstri, którą uważam za jedną z najlepszych w historii westernu. No ale o tym filmie kiedy indziej.

         A wy co myślicie o Młodych Strzelbach?


piątek, 21 lipca 2017

Żołnierska Krew (Fighting Blood) - 1911r.

Poniższa notka dotyczy zachowanych po dziś dzień filmów i pewnie wyglądałaby trochę inaczej, gdyby dało się obejrzeć wszystkie możliwe westerny z tamtego okresu. Niestety część obrazów została na zawsze utracona – szkoda.

Na przełomie pierwszej i drugiej dekady dwudziestego wieku David Wark Griffith zaliczył poważną przygodę z różnymi rodzajami westernów. Można powiedzieć, że był prekursorem filmów o dzikim zachodzie w takiej formie, jaką uprawiali jego następcy epoki kina niemego. Zapoczątkował między innymi western pionierski, czego dowodem są dwa dzieła: nakręcony podczas kalifornijskiej podróży studia Biograph film Ostatnia kropla wody (The last drop of water) z 1911r., a także epicka Masakra (The Massacre) z 1912r., która z kolei należy też do pierwszych porządnych westernów kawaleryjskich.
         Jego indiańskie obrazy jak Zmierzch Czerwonoskórych (The Red Man's View) i The Mended Lute z 1909r., oraz Ramona z 1910r., a także Indiańscy bracia (The Indian Brothers) z 1911r. stanowiły silną konkurencję dla tworzącego równolegle mistrza niemego antywesternu – aktora a później reżysera - Jamesa Young Deera z wytwórni Pathe. Filmy Young Deera i jego żony Lillian St. Cyr, czyli rdzennych mieszkańców Ameryki, można rozpatrywać jako bardziej wiarygodne (Indian zwykle grali tam prawdziwi Indianie). Ponadto ich obrazy podejmowały tematykę podziałów rasowych i przedstawiały typowo indiański punkt widzenia. Tymczasem obrazy Griffitha, ukazujące bardziej narodowy punkt widzenia, charakteryzowały się większą dramaturgią i rozmachem, ale też odwagą w pokazywaniu niepoprawnych politycznie scen. Bohaterowie u Young Deera poruszali się zwykle na piechotę; u Griffitha obserwujemy setki statystów, dziesiątki koni, wozy i mnóstwo ambitnej scenografii. Na dodatek od Pana Davida zachowało się kilkadziesiąt filmów z tamtego okresu – Jamesa Young Deera ledwie kilkanaście minut różnych materiałów.
         Wracając do tematyki wojskowej. Oprócz wyżej wymienionej Masakry, w której D.W.G. połączył doświadczenia westernu pionierskiego z kawaleryjskim, należy wymienić trzy jego filmy z przełomowego 1911r. Bitwa (The Battle) i Swords and hearts to dramaty wojenne, koncentrujące się na wątkach z Wojny Secesyjnej. Trzeci, czyli Żołnierska krew (Fighting blood), to już typowy westerny kawaleryjski. Ten film wybrałem też na temat przewodni notki, bo choć nie jest najambitniejszym westernem omawianego okresu, to jednak bardzo charakterystycznym i moim ulubionym.
         Akcja toczy się kilka lat po zakończeniu Wojny Domowej. Pewien stary weteran (George Nichols) mieszka z liczną rodziną gdzieś na terytorium Dakoty. Nie mogąc wyzbyć się dawnych nawyków, musztruje i szkoli w sztuce wojennej gromadkę dzieci, tworząc z nich małą, domową armię. Tylko najstarszy syn (świetny Robert Harron), znudzony naukami ojca i nęcony uczuciem do dziewczyny (Florence La Badie), przejawia oznaki niesubordynacji, przez co popada w konflikt z seniorem i zostaje wygnany z domu. Tymczasem miejscowy szczep Siuksów wchodzi na ścieżkę wojenną i rusza do ataku na Białych. Osadnicy, zepchnięci w mury domu i zmuszeni do rozpaczliwej obrony, stają oko w oko ze śmiercią. Najstarszy syn przedziera się przez zastępy Indian i rusza, by sprowadzić na pomoc stacjonujący nieopodal oddział kawalerii.
Florence La Badie
         No właśnie - westerny dziejące się w północnej części Wielkich Równin były w epoce kina niemego bardzo popularne. Dlaczego? Bo Siuksowie zapisali się w historii USA najmocniejszą czcionką. Na początku dwudziestego wieku w świadomości Amerykanów ciągle dudniły echa Little Bighorn i Wounded Knee; część świadków tamtych bitew (czy też masakr lub ludobójstw – jak podnoszą potomkowie Lakotów w przypadku Wounded Knee) wciąż żyła. Tę część zachodu na miejsce fabuł upodobali sobie nie tylko Griffith i Young Deer (Poświęcenie Białego Jelenia), ale też John Ford (Trzech złych ludzi i fragmenty Żelaznego konia).
         Tak więc w Żołnierskiej krwi mamy wszystko, z czego słynęły czasy powstań Siuksów – niesławny taniec ducha; wodzów w gęstych pióropuszach; świetnie zorganizowane grupy osadników; oddziały kawalerii patrolujące pogranicze. Jest ta podręcznikowa militaryzacja uniwersum, którą pamiętamy z późniejszych arcydzieł Forda. Ale to nie wszystko – są też mocne niespodzianki. Na przykład w Masakrze Griffitha znajdziemy naturalistyczne przebitki martwych indiańskich dzieci i kobiet rozrzuconych po polu bitwy – sceny, których nie uraczymy nawet w Poszukiwaczach czy Jesieni Czejenów; dopiero w czasach Niebieskiego ŻołnierzaMałego Wielkiego Człowieka, czyli głębokiej rewizji.
         Fighting blood to film gdzie atuty zdecydowanie dominują nad wadami. Jedyne do czego mogę się przyczepić to słabość obrazu. Ten stusześcioletni western nie zachował się w idealnej jakości i momentami brakuje ostrości. Cała reszta to majstersztyk, począwszy od fabuły, poprzez grę zarówno dorosłych jak i najmłodszych (kilkuletnich) aktorów, aż po przyciągające wzrok zabiegi kinematrograficzne, którymi Griffith zadziwiał w każdym kolejnym swoim filmie. W ramach ciekawostki dodam, że D.W.G w innym westernie z 1911r. pt. Telegrafiskta z Lonedale (The Lonedale Operator), w kulminacyjnym momencie filmu prowadził akcję jednocześnie w trzech różnych lokalizacjach, albo np. robił mocne zbliżenie na suwmiarkę – która służyła bohaterce za atrapę pistoletu. Novum.

         W drugiej połowie lat 40'tych John Ford wywindował western żołnierski do rangi mistrzostwa. Na kanwie sukcesów Trylogii kawaleryjskiej powstały podobne obrazy, a swoich sił w wojskowych westernach próbowali Delmar Daves (Złamana strzała z 1950r.), John Sturges (Ucieczka z Fortu Bravo z 1953r.), Charles Marquis Warren (Little Big Horn z 1951r, Grot strzały z 1953r.), George Sherman (Komancze z 1956r.) i wielu innych. Tym niemniej geneza omawianego podgatunku sięga początków kina, a jego pierwszym mistrzem był nie kto inny jak David Wark Griffith. Polecam, a poniżej wklejam linka do filmu:




sobota, 15 lipca 2017

Rzeka Bez Powrotu (River of no Return) - 1954r.

Rzeka bez powrotu (River of no return) to western cieszący się dużą rozpoznawalnością, chętnie komentowany i emitowany przez tv. Ja osobiście lubię ten film, choć z dzisiejszej perspektywy dostrzegam kilka mankamentów. Z jednej strony błyskotliwa gra Marilyn Monroe, która wystąpiła w nietypowej dla siebie roli i zagrała świetnie, z drugiej nieco apatyczny Robert Mitchum - jakby zszedł nieco poniżej swojego optymalnego poziomu. Z jednej strony ciekawa historia pełna życiowych przekazów i podręcznikowego podziału na dobro i zło, z drugiej kilka naiwnych scen. Z jednej strony piękne kolorowe zdjęcia w malowniczych plenerach, z drugiej Indianie pokazani w sposób dziecinny. Istna sinusoida odczuć. Tym niemniej para Mitchum-Monroe w tym filmie wytworzyła między sobą chemię; do tego wciągająca historia i łatwe do polubienia postaci, na każdym kroku sypiące garściami symbolicznych dialogów – to wystarczający powód, żeby pokusić się o seans – nawet kilkakrotnie.
         Film ujrzał światło dzienne w roku 1954, a jego reżyserem jest Otto Preminger, czyli twórca w ogóle nie kojarzony z westernami. To z jednej strony zagrało na plus, bo udało się nakręcić całkiem oryginalny film o dzikim zachodzie. Z drugiej jednak strony brak doświadczeń westernowych i austriacki rodowód sprawiły, że w tym filmie brakuje trochę zrozumienia typowo amerykańskiej problematyki jak choćby kwestii Indian. Tym niemniej Rzeka bez powrotu na każdym kroku emanuje klasyką: od surowej, magicznej atmosfery kalifornijskiej gorączki złota, poprzez piękną muzykę – zarówno wątek przewodni jak i piosenki śpiewane przez Marilyn to duży atut filmu - aż po kopalnię fundamentalnych przekazów w dialogach i scenach ukazujących człowieka na tle pięknej, lecz niebezpiecznej natury.
         Głównym bohaterem jest Matt Calder (Robert Mitchum) – farmer, który dopiero co wyszedł z więzienia i stara się odnaleźć dziesięcioletniego synka Marka (Tommy Retting). Syn przebywa w obozowisku ogarniętych gorączką złota górników gdzieś w Kalifornii. Malec, choć nieco samotny i zagubiony, radzi sobie całkiem nieźle. Zaprzyjaźnia się z uroczą piosenkarką Key Weston, która traktuje go jak młodszego brata. Gdy Matt odnajduje syna, zabiera go na nowo zakupioną farmę. Wyjaśnia, że najważniejsza dla mężczyzny jest ziemia, którą może uprawiać, wybudować dom i założyć rodzinę. Matt jest bohaterem pozytywnym, choć o pechowej przeszłości. W młodości nie zdołał ustrzec się brzemiennych w skutkach błędów, co zaowocowało długoletnią rozłąką z rodziną. Surowe wychowanie i twarde zasady początkowo przysparzają mu więcej wrogów niż przyjaciół, ale ostatecznie udowadnia swą wartość, ratując Key i Marka przed Indianami, a następnie prowadząc ich do miasta pełną niebezpieczeństw doliną rzeki.
         Z kolei Key Weston (świetna Marilyn Monroe) to kobieta młoda, piękna i utalentowana, ale naiwna i ślepo zakochana w narzeczonym Harrym (niezły Rory Calhoun). Jej wybranek jest szulerem i naciągaczem bez zasad, szukającym łatwego zysku i roztaczającym wizję wspaniałego, beztroskiego życia przed łatwowierną dziewczyną. Tym samym jest on moralno-obyczajowym przeciwieństwem skromnego, prostolinijnego Matta. Dobroć i naiwność Key przesłania jej prawdę o Harrym, nawet gdy ten kradnie Mattowi konia i karabin, zostawiając całą trójkę na pastwę Indian. Dopiero wspólna podróż przez dzicz i walka o życie sprawiają, że dziewczyna zaczyna dostrzegać zalety uczciwego i pracowitego Matta. Ostatecznie między parką z dwóch różnych światów rodzi się uczucie.
         Sama fabuła jest dość prosta. Ot trójka outsiderów, pozostawiona na pastwę losu na terytorium wrogich Indian, zmuszona do ucieczki doliną niebezpiecznej rzeki. Ten sprawdzony schemat rekompensuje szereg innych atrybutów. Przede wszystkim Marilyn, która sama w sobie przyciąga wzrok jak magnes, a na dodatek w Rzece bez powrotu zagrała naprawdę dobrze, wykorzystując potencjał muzyczno-wokalny i upiększając historię kilkoma piosenkami. Jeśli chodzi o Roberta Mitchum, to on też nie zagrał źle, wręcz przeciwnie – jego bohater był wiarygodny w tym co mówił i jak się zachowywał. Z tym że odniosłem wrażenie, jakoby Mitchum robił za maszynę do generowania przypowieści, dobrych rad i przekazywania zasad moralnych. Tym samym na tle mniej „kukiełkowatych”, bardziej przebojowych postaci, Matt Calder wypada blado. Nie dominuje na ekranie jak to było w przypadku Jimma Garry’ego w Krwawym Księżycu z 1948r. wplątanego w sam środek wojny między ranczerami. Także w naszpikowanym gwiazdami El Dorado z 1966r. jego postać borykającego się z alkoholem szeryfa zdawała się być mniej schematyczna, mimo podobieństw do Dude'a z Rio Bravo. Bardziej też podobał mi się w drugoplanowej roli Dicka Summersa – starzejącego się trapera z filmu Zachodni szlak Andrew V. McLaglena z 1967r.
       
 Z drugiej strony ten cały przekaz pełen fundamentalnych wartości, zasad moralnych i rad jak to człowiek powinien stawiać czoła trudom życia na pograniczu jest czymś pożądanym w westernach. Relacja ojciec/syn przedstawiona w filmie to w pewnym sensie odwzorowanie tego, o czym myśli każdy mężczyzna – by jak najlepiej przelać najlepsze wartości na potomstwo. I faktycznie – każda czynność i słowo Matta Caldera to źródło takich właśnie inspiracji, przypowieści o naturze i zasadach, którymi mężczyzna powinien się w życiu kierować. Z uwagi na klarowny przekaz, a także jasny podział na dobro i zło – jest to dobry film do oglądania w gronie familijnym. Dodatkowym atutem są zdjęcia i filmowana przyroda. Dzieło kręcono w kanadyjskiej części Gór Skalistych, nad rzeką Maligne, które to rejony są niezwykle malownicze.
         Jeżeli chodzi o minusy, to oprócz dosyć łatwej do przewidzenia fabuły i schematycznego Matta Caldera dołożę jeszcze Indian. Aż wierzyć się nie chce, że jeszcze w latach pięćdziesiątych powstało tyle filmów, gdzie rdzennych mieszkańców Ameryki sprowadzało się do roli dzikusów nastawionych tylko na skalpowanie. A na dodatek robiło się z nich wojowników nie znających żadnych zasad walki, strategii, krótkowzrocznych i nieskutecznych. W Rzece bez powrotu w kwestii Indian cofnięto się o kilka dekad i na pewno bliżej im do Żelaznego konia niż Fortu Apache – niestety to razi. Jest jeszcze kilka innych mało wiarygodnych scen, jak ta, gdzie Matt walczy na śmierć i życie z jednym z kłusowników, a jego kolega przygląda się temu ze spokojem zamiast mu pomóc. We dwóch bez problemu wyeliminowaliby nieuzbrojonego wroga, zagarnęliby jego rzeczy, a na końcu dobraliby się do Marilyn… tzn. do Key Weston.

         Podsumowując – film ma swój urok i potrafi oczarować klimatem i malowniczą przyrodą. Jest to pozycja, po którą spokojnie mogą sięgnąć nie tylko fani westernu, ale i zwykli zjadacze chleba. Mi Rzeka bez powrotu się podobała, oglądałem ją już wielokrotnie i za każdym razem czerpałem wiele przyjemności. A wam? Podobała się czy nie? Piszcie w komentarzach, co o tym filmie myślicie.


sobota, 8 lipca 2017

Droga do San Juan (Wagon Master) - 1950r.

Trudno ułożyć ranking najlepszych westernów Johna Forda z okresu 1939r. do 1964r, bo wszystkie te filmy oferują wyrównany, wysoki poziom. Tematy potrafią być różne, od wielkich wydarzeń z historii zachodu, poprzez romantyczne opowieści o kawalerii i wojnach z Indianami, po dramaty psychologiczne podejmujące rewizję gatunku. Każdy western Pana Johna, bez względu na okres, w którym powstał, czy temat jaki podejmuje, gwarantuje wizualną ucztę, świetny warsztat i przyzwoicie opowiedzianą historię. Do tego unikatową atmosferę, za którą co prawda nie każdy przepada, ale ja akurat bardzo. Ostatnio miałem okazję obejrzeć po raz pierwszy kolorową wersję filmu Droga do San Juan (Wagon Master) z 1950r. i okazała się ona pozytywnym zaskoczeniem.
         Główni bohaterowie to dwaj młodzi kowboje: Travis (Ben Johnson) i Sandy (Harry Carey Jr.) – handlarze końmi. Dobrze znający frontier młodzieńcy zostają wynajęci na przewodników przez grupę mormonów pod wodzą Eldera Wiggsa (świetny Ward Bond). W drodze do doliny San Juan przygarniają trupę artystów, którym zepsuł się wóz i zabrakło wody. Wśród nich jest młoda i bezpruderyjna Denver (świetna Joanne Dru) – ona i Travis od razu wpadają sobie w oko. W trakcie podróży do taboru przyłącza się także banda Cleggów – rzezimieszków uciekających przed obławą. Zróżnicowana społecznie i obyczajowo karawana rusza w pełną niebezpieczeństw podróż do ziemi obiecanej.
         W stosunku do filmów Johna Forda często pada określenie „poezja obrazu” i kolorowa wersja Drogi do San Juan jest tego najlepszym przykładem. Epickie zdjęcia kręcone na pograniczu Arizony, Utah i Colorado to największy atut filmu. Znów pojawia się Monument Valley, ale jakby odkryta na nowo – kadrowana w sposób indywidualny, jakiego wcześniej i później nie było. Do tego reżyser odrobił zadanie domowe i zebrał do kupy doświadczenia własne i starszych kolegów po fachu. Temat podróży wozów osadniczych Ford podejmował już w 1926r. w filmie Trzech Złych Ludzi, który opowiadał o gorączce złota Gór Czarnych. Już tam czerpał garściami ze słynnej Karawany Jamesa Cruze'a. W spektakularny sposób z kolei rozwinął to i wykorzystał Raoul Walsh w Drodze Olbrzymów z 1930r. To właśnie z powyższych filmów John Ford wyciągnął to co najlepsze, czyli malownicze ujęcia i sceny kręcone z rozmachem, momentami trzymające w napięciu. Zgrabnie pominął technikalia i nadmiar obyczajowości, koncentrując się na bohaterach i ich perypetiach. Dzięki temu Droga do San Juan, czyli western z założenia pionierski, nie daje się dopasować do żadnego schematu i pozostaje klasyczną, ale dosyć oryginalną przygodówką. Ja, fan talentu Jacka Forda, bardzo ten film lubię, a na kadrowane w kolorze plenery wręcz nie mogłem się napatrzeć. Czarno-biała wersja, którą widziałem kilka lat wcześniej, nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.
         Zabrakło tu aktorów o wielkiej charyzmie jak John Wayne czy Henry Fonda, ale wydaje się, że cała reszta ekipy z  Trylogii Kawaleryjskiej po prostu „nie schodziła z planu” między 1948r a 1950r i płynnie przeskakiwała wraz z Fordem z filmu na film. Harry Carey Jr., i Ben Johnson zaprezentowali się w wojskowym tryptyku z dobrej strony. W Drodze do San Juan reżyser obsadził ich w głównych rolach. Obaj aktorzy nieźle wpasowali się w klimat, ale niestety nie udało im się wykreować zapadających w pamięć postaci. Ich gra odstaje w porównaniu z Joanne Dru i Wardem Bondem. Dru w roli Denver wypadła bardzo wiarygodnie, bo ona po prostu była w swoim żywiole. Podobnie jak Olivia Dandridge z Nosiła Żółtą Wstążkę tak i Denver z wdziękiem odpiera ataki zalotników, dając się im we znaki. Jeśli chodzi o Warda Bonda, to bez wątpienia jeden z ulubionych aktorów Forda. Najwcześniejszy western, w którym Jack go obsadził, to z tego co pamiętam Bębny nad Mohawk z 1939r, gdzie wystąpił w drugoplanowej roli Adama Hartmana – rubasznego sąsiada z doliny. A w ogóle pierwszy poważny western, gdzie się pojawił, to wymieniona wyżej pionierska Droga Olbrzymów. Świetny był w Poszukiwaczach, w roli pastora Claytona, a także w wielu innych filmach, ale pokuszę się o stwierdzenie, że właśnie Wagon Master to jego najlepsza westernowa rola spośród „Fordów”.
         Kto jeszcze zwraca na siebie uwagę? Ano cała zgraja znajomych twarzy z Trylogii – oprócz wyżej wymienionych Bena Johnsona, Harry Carrey'a Jr., Joanne Dru i Warda Bonda także Hank Worden, Francis Ford, Mickey Simpson i Movita, a w tle głosy zespołu Sons of the Pionieers śpiewających piosenki. Muzyką zajął się Richard Hageman - co jeszcze bardziej potęguje skojarzenia z Dyliżansem i Trylogią Kawaleryjską.
         Nie rozumiem, dlaczego ten western jest tak niedoceniany. Odnoszę wrażenie, że odbiorcy traktują zbyt serio niektóre elementy sztuki filmowej. Romantyczna lekka atmosfera, tańce, zabawy, bratanie się z Indianami, jeździeckie sztuczki, podchody z bandytami, romanse, a wszystko w bajecznych plenerach najpiękniejszych rejonów Gór Skalistych. Oni wszyscy tam nawet zbytnio nie musieli grać, po prostu wybrali się na dobrą imprezę w gronie paczki znajomych. Ben Johnson ponoć sam kręcił te wszystkie podskoki i upadki z konia. Klimaty z filmów Forda na przełomie lat 40'tych i 50'tych, to trochę jak nasz polski Rejs i inne podobne filmy – gdzie aktorzy i reżyserzy bawili się w kino. Jedno jest pewne – dziś, w dobie śmiertelnie poważnej krytyki i jeszcze bardziej śmiertelnie poważnej optymalizacji kosztów, nikt nie byłby w stanie już czegoś takie nagrać.

         Całe szczęście, że John Ford nakręcił tak wiele świetnych filmów i że niektóre z nich są dostępne w dwóch wersjach, bo dzięki temu można ciągle odkrywać nowe oblicza ojca westernów. Wiem, że są kolorowe wersje Fortu Apache i Rio Grande, których jeszcze nie widziałem. Jeśli okaże się, że są też kolorowe wersje Miasta Bezprawia i Dyliżansu, to dajcie mi proszę znać, a ja zorganizuję kampanię na rzecz ponownego wyświetlania ich w polskich kinach ;). Film oczywiście polecam, bo to pierwsza dziesiątka najlepszych westernów Forda.


wtorek, 4 lipca 2017

Niebezpieczni Kompani (The Deadly Companions) - 1961r.

Filmy Sama Peckinpaha to dziś obiekty kultu. Wyobraźnię rozpalają: antyromantyczna wizja Billy Kida granego przez Krisa Kristoffersona w Patt Garrett i Billy Kid; rzeźnia urządzona w Meksyku przez Pike’a Bishopa i spółkę z Dzikiej Bandy czy „toksyczny romans” Unionistów i Konfederatów z Majora Dundee. Westerny Krwawego Sama, podobnie jak innych twórców tamtego okresu, otwarły się na elementy pomijane w poprzednich dekadach takie jak przemoc, krew i nagość. Wdzieranie się cywilizacji, a tym samym zmierzch symboli zachodu, ukazywano naturalistycznie i pesymistycznie. Przekształcenia gospodarczo-społeczne prowadziły często do śmierci głównych bohaterów, którzy nie chcieli zaakceptować zmian i dostosować się do nowego ładu. Zamiast „pięknych” dyliżansów kursowały „brzydkie” automobile, a zamiast honorowych pojedynków na rewolwery strzelało się wrogom w plecy i to z karabinu maszynowego. W końcówkach filmów umierały nie tylko legendy jak Billy Kid, ale i cisi bohaterowie old westu, których perypetie podnosiły morale widowni w złotej epoce Hollywood. Ale nie zawsze było tak ostro i bezkompromisowo. Warto cofnąć się w czasie i rozpocząć przygodę z Peckinpahem od jego debiutu na wielkim ekranie czyli filmu Niebezpieczni kompani (The Deadly Companions) z 1961r., bo ten reżyser debiutował jeszcze w epoce klasycznej.
                Film jest adaptacją powieści Alberta Fleishmana pt. The Deadly Companions i opowiada o trzech bandytach: Jankesie (Brian Keith), Billym (Steve Cochran) i Turku (Chill Wills) planujących napad na bank w miasteczku Hila City (lub Gila City). Dziwnym trafem zostają oni uprzedzeni przez inną grupę zbirów. Na ulicy wywiązuje się strzelanina, podczas której ginie chłopiec o imieniu Mead – syn tancerki Kit Tilden (Maureen O'Hara). Załamana kobieta, mająca dosyć ciągłego wytykania palcem przez „porządnych” obywateli, postanawia wywieźć ciało chłopca do odległego miasteczka Siringo, gdzie rzekomo pochowano jego ojca. Niestety Siringo aktualnie znajduje się na terytorium kontrolowanym przez Apaczów i nikt z Hila City nie chce pomóc w transporcie ciała. Kit mimo wszystko decyduje się jechać, a jej niechcianymi kompanami zostają Jankes, Billy i Turk. Po drodze okazuje się, że nie tylko Apacze stanowią zagrożenie dla podróżnych...
                Największym atutem Niebezpiecznych kompanów są relacje między głównymi bohaterami i napięcie towarzyszące fabule. Ten film jest etapem pośrednim między westernem psychologicznym i antywesternem. Powidoki klasycznej atmosfery lat 50'tych mieszają się tu z wizją podłego świata i upadku dzikiego zachodu końca lat 60'tych, tworząc bardzo oryginalny i niesłusznie niedoceniany obraz. Klasycznej atmosfery? Tak, bo sposób kręcenia i montażu, fabuła oraz przedstawione czasy nawiązują do dzieł klasycznych. Podłego świata? Jak najbardziej, bo tu nie ma bohaterów reprezentujących czyste dobro – wszyscy są albo ludźmi złymi albo tchórzami, w najlepszym razie pechowcami. Już na początku dowiadujemy się, że między trójką głównych bohaterów nie ma grama przyjaźni, a jedyne co ich łączy to chciwość, szaleństwo lub żąda zemsty. Gdy w samym środku tykającej bomby o trzech zapalnikach pojawia się piękna kobieta, można być pewnym, że wcześniej czy później dojdzie do niekontrolowanego wybuchu. O dziwo ten przewidywalny schemat w miarę trwania filmu ewoluuje i ostatecznie pozostawia wrażenie sytości. I myślę, że w tym właśnie tkwi największa zasługa Sama Peckinpaha – jednego z mistrzów opowiadania westernowych historii.
                Co do doboru aktorów i ich gry mam mieszane uczucia, choć postaci są bardzo ciekawe. Lubię Maureen O'Harę i podobała mi się jako Kit, mimo że w kilku scenach zabrakło jej wiarygodności (szczególnie, gdy zginął Mead). Tym niemniej fajnie, że tym razem ta piękna aktorka nie prała kawaleryjskich gaci w wodach Rio Grande, tylko zagrała ważną postać - pokrzywdzoną przez życie „twardzielkę”. Pamiętam, że zdarzało jej się grywać uparte, konkretne dziewczyny jak choćby w Rudzielcu z Wyoming z 1953r, ale aż tak zdeterminowanej postaci w jej wykonaniu nie pamiętam. Z trójki mężczyzn najlepiej zaprezentował się moim zdaniem Steve Cochran w roli przebojowego Billy'ego, który szybko strzela i jeszcze szybciej się zakochuje. Świetną kreację stworzył też Chill Wills – postać nawiedzonego renegata, któremu marzy się założenie własnej republiki gdzieś na granicy USA i Meksyku lub dowodzenie armią indiańskich żołnierzy-niewolników. Nawet muzyka momentami ustawia się w szeregu przed Turkiem, schodząc z ogólnej nuty w kamasze When Johnny comes marching home, jakby podkreślając wagę jego szaleństwa. To pierwsza, ale nie ostatnia nawiedzona postać w filmach Krwawego Sama. Najmniej mnie przekonał Brian Kieth – aktor, który współpracował wcześniej z Peckinpahem przy realizacji serialu, a tym samym zdawałoby się, że potencjalnie najpewniejszy punkt tej produkcji. Jednak niektóre sceny z jego udziałem leżały, szczególnie te romantyczne. O wiele lepiej wychodziło mu torpedowanie zapędów swoich nieokrzesanych podkomendnych. No ale może to dlatego, że miał specyficzną rolę – byłego oficera wojsk Unii szukającego zemsty, a także odkupienia po przypadkowym zabójstwie chłopca.

Co by nie mówić wszystkie postaci w tym filmie są dziwne i jakby przeklęte. Co z tego, że Kit ma w sobie honor i odwagę by spoliczkować bandziora podczas nabożeństwa, skoro za chwile ginie jej ukochany synek, dla którego tak bardzo chciała się nawrócić? Co z tego, że Jankes pokonuje demony przeszłości i się zakochuje, skoro ma blizny po skalpowaniu i niesprawne prawe ramię? Co z tego, że Mead jest przedsiębiorczym chłopcem i świetnie gra na harmonijce, skoro trafia go zabłąkana kula i umiera? Co z tego, że w mieście jest pastor, skoro wierni zbierają się na nabożeństwach w saloonie, a barman z mętną miną musi zasłaniać rubensowskie akty na ścianach przybytku. W tym filmie nawet Apacze to straceńcy i pijaki. Włóczą się po pustyni uprowadzonym dyliżansem i odurzają się wodą ognistą w poszukiwaniu rozróby. Pierwszy lepszy biały żołdak potrafi zakraść się do ich obozu nocą i wykraść konie. Wszyscy pozostali mieszkańcy pogranicza to tchórze bojący się choć na chwilę wychylić ze swych bezpiecznych przystani.
                Krwawy Sam już w debiucie wyraźnie dał do zrozumienia, że idzie w przeciwnym kierunku niż starsi koledzy po fachu. Podejrzewam, że gdyby miał pełną kontrolę nad scenariuszem i montażem (który uważał za najważniejszy w filmowej sztuce), krytycy okrzyknęliby pierwszym antywesternem nie Strzały o zmierzchu a właśnie Niebezpiecznych kompanów. Tymczasem w formie i treści temu filmowi bliżej do westernów psychologicznych, szczególnie tych od duetu Budd Boetticher i Randolph Scott. Na myśl od razu przychodzi nakręcony rok wcześniej western Porwana przez Komanczów, gdzie grupa skonfliktowanych łowców nagród pod wodzą ex-oficera podobnie jak tu eskortuje kobietę przez terytorium Indian. Udział Randolpha Scotta w kolejnym westernie Peckinpaha daje do myślenia i potwierdza hipotezę o inspiracjach tego reżysera.

                Kawałek ciekawego westernu – polecam.