sobota, 28 października 2017

Red Dead Redemption (X-Box 360) - 2010r.

Western to nie tylko filmy, książki czy komiksy, ale też gry wideo. Ba, w dzisiejszych czasach wirtualna rzeczywistość to medium, które z ogromnym postępem zawłaszcza coraz większy obszar przemysłu rozrywkowego i tylko patrzeć jak zastąpi na tronie kino. Ja osobiście reprezentuję pokolenie, które dorastało już w obecności komputerów i konsol, choć technologia w tamtych czasach nie była jeszcze zaawansowała, więc częściej wybieraliśmy grę w piłkę. Teraz z kolei, z uwagi na pracę i rodzinę, nie gram już tyle co kiedyś. Tym niemniej Red Dead Redemption to tytuł, który od wielu lat chodził za mną jak cień, a że w przyszłym roku ma mieć premierę druga część – postanowiłem nadrobić zaległość, przejść pierwszą odsłonę i podzielić się wrażeniami. Bo w końcu „renegatem jestem i nic co westernowe nie jest mi obce”.
         Gra Red Dead Redemption miała premierę w 2010r., a jej twórcą jest popularne studio Rockstar Games, znane z serii gier Grand Theft Auto (GTA). Można powiedzieć, że RDR jest odpowiednikiem GTA, tylko że akcja dzieje się na dzikim zachodzie. Gra jest zarazem kontynuacją wcześniejszego Red Dead Revolver z 2004r., w którego nie miałem niestety okazji nigdy zagrać, ale być może kiedyś to nadrobię. Żeby było śmiesznie RDRedemption jest już na tyle stara, że nie ma wersji na posiadaną przeze mnie konsolę Playstation 4. Tym samym żeby zagrać, musiałem się trochę wysilić i pożyczyć od kuzyna starszą konsolę X-Box 360, na którą dopiero udało mi się kupić grę. No ale czego się nie robi dla westernów?
         Akcja gry dzieje się w czasach zmierzchu dzikiego zachodu, gdy niegdysiejszy frontier poprzecinany jest już torami kolejowymi. Rząd i nauka z buciorami wpychają się na prerię, a w miasteczkach jeżdżą automobile. W tych realiach próbuje odnaleźć się John Marston - rewolwerowiec, ex-kryminalista i mściciel. Rządowi agenci porwali mu żonę i dziecko, by w ten sposób wymusić chęć współpracy przy ujęciu trzech najgroźniejszych członków jego byłego gangu. Podczas próby złapania jednego z nich, John zostaje ranny i ledwo uchodzi z życiem. Pomocy udziela mu córka miejscowego ranczera Bonnie Macfarlane (to ta blond piękność z winchesterem). Kobieta zabiera go na ranczo, gdzie John dochodzi do zdrowia, następnie dostaje szansę na odkupienie. W ten sposób zaczyna się trwająca wiele godzin i ocierająca się o multum wątków i terytoriów przygoda.
         John Marston to postać żywcem wyciągnięta ze spaghetti westernów – łowca głów, profesjonalista i mściciel o mrocznej przeszłości i skomplikowanej teraźniejszości. W grze jego sytuacja jest bardzo trudna, a motywy podejmowanych decyzji zawiłe i niezrozumiałe. Dzięki temu rozgrywka od samego początku wciąga i trzyma w napięciu. W miarę upływu czasu dowiadujemy się więcej o przeszłości głównego bohatera i zaczynamy rozumieć, o co tak naprawdę toczy się jego walka. Pozostałe postaci to szeroki wachlarz westernowych charakterów, pasujących do tego, co znamy zarówno z klasyki, jak i rewizji.
         Z kolei czasy, w których toczy się akcja gry, to początek dwudziestego wieku. Jest to uniwersum mniej więcej takie jakie pamiętamy z Peckinpaha (Dzika Banda, Ballada o Cable’u Hogue'u), z Leone (Garść Dynamitu) czy Brooksa (Zawodowcy). Prawdziwy dziki zachód rozgrywa się już tylko na południe od Rio Grande. W Stanach cywilizacja tłamsi prerię, a jej legendarnych bohaterów tępi jak robactwo. Wszędzie już dotarła kolej, a w miasteczkach jeżdżą samochody i straszą słupy telefoniczne. W wojskowych potyczkach dudnią serie wystrzeliwane ze złowrogich Gatlingów. Rezydenci starego dobrego zachodu jakoś próbują się w tych realiach odnaleźć. Jedni zakładają rodziny i kupują farmy; inni robią za najemników w Rewolucji Meksykańskiej; a jeszcze inni szukają zaawansowanych sposobów, by nie wypaść z branży i dalej napadać na banki i dyliżanse.
         Muszę przyznać, że wirtualny dziki zachód, w którym poruszamy się w grze, został zbudowany bardzo umiejętnie i spektakularnie. Co prawda gra się już nieco postarzała (minęło w końcu siedem lat) i grafika nie powala na kolana, ale plenery robią wrażenie i rozpieszczają różnorodnością, nawiązując do najlepszych pozycji kinematografii. Świat jest otwarty podobnie jak w GTA albo trzeciej odsłonie Wiedźmina, co daje nam swobodę ruchów i podejmowania decyzji. Pojawiają się miejsca wizualnie wzorowane na prawdziwych lokacjach takich jak Monument Valley czy Rio Grande. Mamy też możliwość zapuszczania się w ośnieżone szczyty górskie, pustynie, czy tętniące życiem prerie.
         W głównej linii fabularnej, o której zresztą nie będę wiele pisał, żeby nie psuć nikomu zabawy, John bierze udział w szeregu typowych dla gatunku wydarzeń. Zarówno przyziemnych takich jak spędy bydła, polowania na dzikie zwierzęta i bandy złoczyńców, ale także w wielkich wydarzeniach historycznych jak Rewolucja Meksykańska. Poza główną rozgrywką mamy do dyspozycji szereg misji pobocznych, w którym możemy ujeżdżać konie, ścigać wyjętych spod prawa bandytów, pomagać w pracy ranczerom i osadnikom, brać udział w poszukiwaniach zaginionych osób, a nawet przewozić paczki z opium. Możemy też grać w karty, pić whisky i korzystać z innych uroków saloonowego życia.

         Nie jestem specem od recenzowania gier, więc nie będę się rozpisywał. Ale jeśli ktoś lubi zarówno konsole jak i westerny, a jeszcze nie miał okazji sięgnąć po Red Dead Redemption, to ja osobiście gorąco do tego namawiam. Już w 2018r. ma ukazać się kolejna odsłona gry i przyznam szczerze, że już się nie mogę doczekać. Już poleruję rewolwery i ładuję Winchestera. Polecam.


sobota, 14 października 2017

Deadwood (Serial), lata 2004 - 2006

Szukając w filmach o dzikim zachodzie drobiazgowej obyczajowości, niezłej scenografii, postaci i wydarzeń historycznych, warto skierować się w stronę serialu Deadwood. To realistyczna wizja gorączki złota Gór Czarnych, a zarazem perypetii setek pionierów, którzy w pierwszej połowie lat 70'tych XIXw., ruszyli na terytorium dzisiejszej Dakoty Południowej w poszukiwaniu szczęścia. Założyli owiane złą sławą miasteczko, gdzie nie obowiązywało prawo USA i do którego zjechało wiele ówczesnych sław dzikiego zachodu, jak Dziki Bill Hickok, Seth Bullock czy Calamity Jane. Serial składa się z trzech sezonów nakręconych w latach 2004 – 2006, a każdy sezon z dwunastu odcinków, co w sumie daje solidną porcję ponad trzydziestu godzin oglądania.
         Twórcą serialu jest David Milch, a autorem pilotowego odcinka Walter Hill, czyli reżyser, dla którego western to chleb powszedni. Na swoim koncie miał wtedy takie tytuły jak Straceńcy (Long Riders) z 1980, Geronimo z 1993r., czy oparty na fabule leonowskiego Za garść dolarów, film gangsterski Ostatni Sprawiedliwy (Last Man Standing) z 1996r. Ponieważ pilot wypalił – serial wyprodukowano z pełną parą. Oprócz Hilla za reżyserię odcinków odpowiada szeroka grupa reżyserów, spośród których najczęściej pojawia się nazwisko Eda Bianchi.
         Mamy tu do czynienia z szerokim wachlarzem ludzkich charakterów i pełnym przekrojem warstw społecznych, biorących udział w ujarzmianiu zachodu. Tym niemniej główny nacisk położono na mechanizmy powstawania nowomiasteczkowego społeczeństwa. Kształtowania się establishmentu, na który składały się zarówno dobrze sytuowane osoby ze wschodu, potentaci górnictwa jak i poszukiwacze przygód czy zwykli kryminaliści. Z drugiej strony nie dostajemy w serialu zbyt wielu scen sensacyjnych jak strzelaniny, pościgi czy napady. Więcej tu szemranych interesów i podrzynań gardeł, no i jak to w codziennym życiu bywa, bardziej emocjonujące wypadki zdarzają się rzadko – raz na kilka odcinków.
          Dobór obsady wydaje się trafiony w dziesiątkę. Spośród aktorów w oczy najbardziej rzuca się Ian Mcshane grający Alla Swearengena – właściciela burdelu Gem Theater, który to przybytek, niczym ratusz, stanowi punkt centralny miasta, a zarazem miejsce podejmowania najważniejszych decyzji dotyczących życia mieszkańców. All Swearengen przypomina postać opisywaną na kartach historii – jest charyzmatycznym brutalem obdarzonym ponadprzeciętną przenikliwością. Jest to typ człowieka, który na swoje barki bierze zarówno zawieranie skomplikowanych politycznych sojuszów, jak i ścieranie z podłogi plam krwi po zadźganych nożem nieszczęśnikach. Postać z krwi i kości i jeden z najlepiej rozpisanych bohaterów serialowych jakich miałem okazję oglądać.
         Swearengen to nie jedyna postać historyczna. W pierwszym sezonie pojawia się Dziki Bill Hickok (w którego wcielił się Keith Carradine), a wraz z nim Calamity Jane (świetnie zagrana przez Robin Weigert). Perypetie tej dwójki zupełnie nie przypominają obrazu wykreowanego przez klasyczne westerny. Szczególnie nadużywającej alkoholu Jane poświecono w serialu sporo miejsca, a Weigert gra we wszystkich trzech sezonach i w zasadzie pojawia się w każdym odcinku. Znaną postacią prawdziwego Deadwood jest też szeryf Seth Bullock – w tej roli wystąpił Timothy Oliphant (Hitman, serial Justified). To też bardzo ważna dla Deadwood postać i sądzę, że początkowo scenarzyści planowali poświęcić mu więcej stron w zeszycie, ale w naturalny sposób ten przywilej odebrał mu All, kradnąc show. W trzecim sezonie pojawiają się nawet bracia Wyatt i Virgil Earp – co faktycznie miało miejsce w prawdziwym Deadwood, choć z tego co czytałem Bullock umiejętnie zniechęcił słynnego szeryfa do pozostania w Black Hills i ten szybko wrócił do Dodge City. Także i w tym przypadku realizm, z jakim twórcy podeszli do kreowania postaci, da się we znaki osobom przyzwyczajonym do Wyatta Earpa spod znaku Henry Fondy, Kevina Costnera a nawet Kurta Russela. Poza tym pojawia się cała plejada pobocznych postaci, reprezentujących typowe dla westernowych realiów zawody i charaktery.
         Nakręcono trzy sezony Deadwood i wszystkie są dosyć równe. Trzeci sezon, choć bardzo ciekawy fabularnie, cechuje pewne wyczerpanie pierwotnej koncepcji, a tym samym stagnacja – być może to było powodem zakończenia serii na trzecim sezonie. Kolejną przeszkodą stał się niesławny strajk scenarzystów Hollywood, który na kilka lat sparaliżował serialowe produkcje. Dodatkowo w Deadwood koncentracja na perypetiach wąskiej grupy bohaterów, umiejscowionych w zasadzie w jednym miejscu (w kilku lokalizacjach, takich jak Saloon Swearengena, miejscowy Hotel, Sklep z narzędziami szeryfa, itp.) sprawiła, że zastępczy scenarzyści nie byli w stanie wyciągną z tego niczego więcej. Może gdyby serial nieco bardziej globalnie i terytorialnie podchodził do gorączki złota i sporu o Góry Czarne, gdyby oferował więcej plenerowej rozgrywki, więcej typowo westernowej akcji, więcej Indian (jak to było w pierwszym sezonie, gdzie mieliśmy walkę Bullocka z Indianinem w górach; napad na szwedzką rodzinę; czy morderstwo na złotonośnej działce) – łatwiej dałoby się zrobić z niego wielosezonowego tasiemca. Potencjał na pewno był.

         Nie mam zamiaru rozpisywać się o poszczególnych wątkach i postaciach, więc w tym miejscu po prostu powiem pass i dodam, że gorąco polecam sprawdzić serial osobiście, bo warto.

.