Przełom lat 20 i 30’tych
dał branży filmowej nowe życie – z jednej strony odprężając
materię kinematografii nadwyrężoną trzydziestoletnią ekspansją
filmowej inwencji. Z drugiej strony postawił twórców przed trudami
okiełznania nowych technologii, jak dźwięk czy kręcenie
szerokoekranowe. Dostosowania percepcji i gustów widzów do nowego
filmowego otwarcia. Ta zawierucha jest dobrze odczuwalna na
przykładzie tytułów z początku lat trzydziestych. Ogląda się je
z wysokimi oczekiwaniami, mając z tyłu głowy powidoki wyśmienitych
westernów złotego okresu niemej epoki. Wśród reżyserów i
aktorów pojawiają się zarówno nazwiska dobrze znane, jak i
zupełnie nowe. I nie tak łatwo trafić na tych, którym udało
się zachować przyzwoity poziom i blask minionej epoki. Okazuje się
jednak, że w tym fascynującym okresie nazywanym Pre-Code nie
jest wcale aż tak źle jak wynikałoby to z niskiego
zainteresowania nim miłośników kina nowszego.
Ciekawym filmem jest
Billy Kid (Billy The Kid) z 1930r. w reżyserii Kinga Vidora.
To protoplasta wszystkich dźwiękowych wersji o przygodach Henry’ego
McCarty alias Williama Bonney i pierwszy oparty na książce Waltera
Noble Burnsa. I faktycznie, gdyby przypomnieć sobie poszczególne
sceny z późniejszych obrazów głównego nurtu, w których
podejmowano temat Billy Kida jak np. Chisum, Pat Garrett i
Billy Kid czy Młode Strzelby – to mamy tu kopalnię
porównań i pierwowzorów. Chęć późniejszych twórców do
remakowania tej historii wynika zarówno z samej wyrazistości Wojny
Hrabstwa Lincoln, świetnie uchwyconej w książce The Saga of
Billy the Kid, jak i z faktu, że film Vidora wypada naprawdę
solidnie i po osiemdziesięciu ośmiu latach ogląda się go bez
poczucia straty czasu. Ciekawostką jest też, że doradcą
technicznym przy tym projekcie był William S. Hart, który użyczył
odtwórcy tytułowej roli pistolet ze swojej prywatnej kolekcji,
rzekomo należący niegdyś do prawdziwego Billy Kida. Zdjęcia
kręcono w lokacjach Nowego Meksyku, ze sporym jak na tamte czasy
rozmachem, co nadaje obrazowi dużo wiarygodności. Szkoda że nie
zachowała się wersja widescreen, bo Vidor kręcił ten film
jednocześnie w dwóch różnych technologiach i dziś możemy
obejrzeć już tylko tę standardową 35mm.
Film ma oczywiście
plusy i minusy, więc najpierw trochę o plusach. Nieźle ugryziona
kwestia konfliktu między przybyłymi do Lincoln wspólnikami Jackiem
Tunstonem (niezły Wyndham Standing) i Magnusem McSweenem (Russel
Simpson), a wrogo do nich nastawionym miejscowym potentatem Williamem
Donovanem (dobry James A. Marcus). Jest to odwzorowanie animozji
między Johnem Tunstallem i Alexandrem McSweenem, a Lawrencem Murphy
– głównymi aktorami spięć w prawdziwej Wojnie Hrabstwa Lincoln.
Niemniej interesujący jest drugoplanowy konflikt między Billy Kidem
(John Mack Brown) i rewolwerowcem Bobem Ballingerem (niezły Warner
Richmond). W tym wszystkim odnalazł się też poczciwy Wallace Beery
odgrywający rolę szeryfa Pata Garretta, choć konflikt między nim
a Kidem sprowadzono do podchodów i gierek słownych, zamiast
prawdziwej walki. Niestety ja oglądałem wersję filmu przeznaczoną
na rynek amerykański – która kończy się romantycznym happy
endem i ucieczką Billy Kida z ukochaną do Meksyku. W wersji
przeznaczonej na rynek europejski uszanowano prawdę historyczną, a
Garrett zabija Billy’ego. Żałuję, że nie miałem okazji jeszcze
tego wariantu zobaczyć, bo to mogłoby wiele zmienić w odbiorze.
Bardzo istotna jest w tym wypadku różnica nie tylko
historyczno-fabularna, ale i sama kwestia aktorskich poczynań i
relacji między bohaterami.
Paradoksalnie najsłabszą
stroną filmu jest moim zdaniem gra Johna Macka Browna, który
wcielił się w Kida. Po pierwsze jest to bardzo
klasyczna-romantyczna wariacja Billy’ego – czyli Robin Hooda
dzikiego zachodu. Co prawda potrafi z zimną krwią mścić się za
zabicie chlebodawcy, ale jednak prezentuje zbiór cech typowego
praworządnego bohatera-protagonisty. Samo to nie byłoby niczym
złym, biorąc pod uwagę czasy powstania filmu, ale jednak gra
Browna męczyła mnie. Z jego twarzy nawet na chwilę nie schodził
sztuczny, przyklejony do ust uśmiech. To bardzo zinfantylizowało
postać Williama Bonney. Dodany do fabuły fikcyjny romans z panną
Claire (Kay Johnson) – narzeczoną Tunstona - jeszcze to wrażenie
pogłębił. Do tego jest kilka scen, które z dzisiejszej
perspektywy słabo się bronią jak np. moment zabicia Tunstona,
który o wiele fajniej pokazano w Młodych Strzelbach, gdzie
kompani oddalili się od szefa, ułatwiając sprawę mordercom. Tutaj
rzeczony biznesmen sam wjeżdża w środek strzelaniny,
dając się łatwo zabić. Scenę stepującego Browna też można
było sobie podarować.
Talent reżyserski Kinga
Vidora rzadko zawodził i także w tym wypadku jest o wiele więcej
za niż przeciw. Billy Kida śmiało mógłbym polecić osobom, które
lubią stare kino, bo jest to historia wywołująca pewną nostalgię,
ale też dobrze opowiedziana i zagrana. Z kolei westernowym maniakom
polecę go jak najbardziej, bo na pewno wycisną z niego dużo
dobrych emocji i wiele razy w ciągu tych niecałych stu minut
wyłapią sceny będące pierwowzorem dla późniejszych adaptacji
tej historii.
0 komentarze:
Prześlij komentarz