sobota, 17 czerwca 2017

Zmierzch Czerwonoskórych (The Red Man's View) - 1909r.

Dla fanów pierwszych lat kina nazwisko Davida Warka Griffitha pewnie jest dobrze znane. Ten pionier kinematografii, nazywany Szekspirem ekranu, znany jest przede wszystkim za sprawą najgłośniejszego swego dzieła pt. Narodziny narodu z 1915r. Film uważany za pierwsze epickie dzieło Hollywoodu budzi tyleż zachwytu, co kontrowersji z uwagi na wizerunek Afroamerykanów. Czy jednak Griffith był rzeczywiście rasistą? Czy może bardziej ofiarą dychotomii, mającą trudność w ukazywaniu społecznych i rasowych odcieni szarości? Wychowany w Kentucky, w konfederackiej rodzinie i w duchu wojskowych opowieści o starym dobrym południu, przesiąkł tym klimatem, secesyjny punkt widzenia uważał za właściwy i mimochodem przelewał go na ekran. Gdy Narodziny narodu zyskały łatkę filmu rasistowskiego, Griffith podjął próbę rehabilitacji kolejnym epickim dziełem pt. Nietolerancja z 1916r. Ale moim zdaniem intencje tego reżysera lepiej i bardziej obiektywnie można ocenić w jego wcześniejszym filmie: w westernie pt. The Red Man's View z 1909r. Ponieważ nie ma polskiego tłumaczenia, z uwagi na wagę tego filmu i konotacje z nakręconą ponad pól wieku później Jesienią Czejenów Johna Forda, nadaje mu własny polski tytuł: Zmierzch Czerwonoskórych, choć w dosłownym tłumaczeniu tytuł oznacza mniej więcej „Indiański punkt widzenia”, ale to brzmi słabo.
         Zmierzch Czerwonoskórych to melancholijna, smutna opowieść o bezradności rdzennych mieszkańców Ameryki w obliczu inwazji białych osadników. Co ciekawe, Griffith w filmie przedstawił Indian jako ludzi tak bardzo przytłoczonych niezrozumiałymi dla nich roszczeniami Białych, że nie są oni w stanie podjąć jakiejkolwiek walki czy dyskusji. Szczep opuszcza rodzinną osadę i rozpoczyna wędrówkę w poszukiwaniu nowego miejsca na Ziemi. Wędrówkę z jednej strony trudną dla starych i schorowanych członków plemienia, a z drugiej strony skazaną na porażkę z uwagi na panoszące się wszędzie bandy nowych „właścicieli” amerykańskiej ziemi.
         Jest to dzieło dosyć krótkie, więc o samej fabule nie ma co dłużej rozprawiać, warto jednak dodać, że nie brakuje w nim ciekawostek. Na przykład w filmach o wojnie jak Pianista Polańskiego, Miasto 44 Komasy czy innych opisujących okupację w Polsce, często pojawia się postać dobrego Niemca, dzięki któremu głównemu bohaterowi (lub bohaterom) ostatecznie udaje się przeżyć. Ten motyw już sto lat wcześniej pojawił się u Griffitha w postaci dobrego Białego, dzięki któremu dwójka młodych Indian, rozdzielonych na początku wędrówki, ostatecznie znów może być razem.
         Muszę przyznać, że film wywarł na mnie wrażenie. Ostatnio sprawa Indian poruszyła mnie tak mocno chyba podczas seansu Tańczącego z Wilkami Kevina Costnera. Z drugiej strony reżyser przyzwyczaił mnie do szokujących, dramatycznych ujęć – wystarczy wspomnieć sceny związane z militarnym upadkiem Południa w Narodzinach Narodu. Warto też podkreślić, że o ile nastawioną na rehabilitację sprawy indiańskiej Jesień Czejenów Johna Forda trudno nazwać remakiem Zmierzchu Czerwonoskórych, to jednak podejmuje ona ten sam problem i zawiera mnóstwo podobieństw fabularnych (pokazywanie chorych i głodujących Indian; motyw wędrówki itp.). Ford nakręcił swój film z rozmachem, w kolorze i dźwięku, ale jeśli mam być szczery, to talent fabularny Griffitha oraz umiejętność wyłuskania dramaturgii i dosadnego przekazu z kilkunastu minut marszu, tańca i „rozmów” naprawdę jest godna podziwu. Nie znałem wcześniej tego filmu, ale teraz wiem, że już w pierwszych latach dwudziestego wieku powstał western nakręcony przez białych, który śmiało można nazwać indańskim antywesternem.
         Największym mankamentem Zmierzchu Czerwonoskórych jest fakt, że wszystkie istotne fabularnie indiańskie postaci grane są przez białych aktorów, pomalowanych i ubranych w tradycyjne stroje Indian. To z jednej strony można odbierać jako charakterystyczną dla Griffitha stereotypowość w ukazywaniu filmowanych ras (ten zarzut pojawił się w stosunku do Afroamerykanów, granych przez pomalowanych białych aktorów w Narodzinach narodu), ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę realia początków kinematografii i sytuację polityczną, takie były wtedy standardy i niewiele przecież zmieniło się w ciągu kolejnych kilku dekad.

         Tak więc gorąco polecam każdemu obejrzenie tego czternastominutowego, niemego dzieła, bo jest o czym rozmyślać, szczególnie, gdy ktoś interesuje się filmami o Indianach. No cóż, notka krótka, ale co tu więcej pisać? Najlepiej obejrzeć samemu, więc poniżej wklejam linka do Youtube, gdzie można zobaczyć The Red Man's View:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz