Dla fanów pierwszych lat
kina nazwisko Davida Warka Griffitha pewnie jest dobrze znane. Ten
pionier kinematografii, nazywany Szekspirem ekranu, znany jest przede
wszystkim za sprawą najgłośniejszego swego dzieła pt. Narodziny
narodu z 1915r. Film uważany za pierwsze epickie dzieło
Hollywoodu budzi tyleż zachwytu, co kontrowersji z uwagi na
wizerunek Afroamerykanów. Czy jednak Griffith był rzeczywiście
rasistą? Czy może bardziej ofiarą dychotomii, mającą trudność
w ukazywaniu społecznych i rasowych odcieni szarości? Wychowany w Kentucky, w
konfederackiej rodzinie i w duchu wojskowych opowieści o starym
dobrym południu, przesiąkł tym klimatem, secesyjny punkt widzenia
uważał za właściwy i mimochodem przelewał go na ekran. Gdy
Narodziny narodu zyskały łatkę filmu rasistowskiego,
Griffith podjął próbę rehabilitacji kolejnym epickim dziełem pt.
Nietolerancja z 1916r. Ale moim zdaniem intencje tego
reżysera lepiej i bardziej obiektywnie można ocenić w jego
wcześniejszym filmie: w westernie pt. The Red Man's View z
1909r. Ponieważ nie ma polskiego tłumaczenia, z uwagi
na wagę tego filmu i konotacje z nakręconą ponad pól wieku
później Jesienią Czejenów Johna Forda, nadaje mu
własny polski tytuł: Zmierzch Czerwonoskórych, choć
w dosłownym tłumaczeniu tytuł oznacza mniej więcej „Indiański
punkt widzenia”, ale to brzmi słabo.
Zmierzch
Czerwonoskórych
to melancholijna, smutna opowieść o bezradności rdzennych
mieszkańców Ameryki w obliczu inwazji białych osadników.
Co ciekawe, Griffith w filmie przedstawił Indian jako ludzi tak
bardzo przytłoczonych niezrozumiałymi dla nich roszczeniami
Białych, że nie są oni w stanie podjąć jakiejkolwiek walki
czy dyskusji. Szczep opuszcza rodzinną osadę i rozpoczyna wędrówkę
w poszukiwaniu nowego miejsca na Ziemi. Wędrówkę z jednej strony
trudną dla starych i schorowanych członków plemienia, a z drugiej
strony skazaną na porażkę z uwagi na panoszące się wszędzie
bandy nowych „właścicieli” amerykańskiej ziemi.
Jest
to dzieło dosyć krótkie, więc o samej fabule nie ma co dłużej
rozprawiać, warto jednak dodać, że nie brakuje w nim ciekawostek.
Na przykład w filmach o wojnie jak Pianista
Polańskiego, Miasto 44 Komasy
czy innych opisujących okupację w Polsce, często pojawia się
postać dobrego Niemca, dzięki któremu głównemu bohaterowi (lub
bohaterom) ostatecznie udaje się przeżyć. Ten motyw już sto lat
wcześniej pojawił się u Griffitha w postaci dobrego Białego,
dzięki któremu dwójka młodych Indian, rozdzielonych na początku
wędrówki, ostatecznie znów może być razem.
Muszę
przyznać, że film wywarł na mnie wrażenie. Ostatnio sprawa Indian
poruszyła mnie tak mocno chyba podczas seansu Tańczącego
z Wilkami Kevina
Costnera. Z drugiej strony reżyser przyzwyczaił mnie do
szokujących, dramatycznych ujęć – wystarczy wspomnieć sceny
związane z militarnym upadkiem Południa w Narodzinach
Narodu.
Warto też podkreślić, że o ile nastawioną na rehabilitację
sprawy indiańskiej Jesień Czejenów
Johna Forda trudno nazwać remakiem Zmierzchu
Czerwonoskórych,
to jednak podejmuje ona ten sam problem i zawiera mnóstwo
podobieństw fabularnych (pokazywanie chorych i głodujących Indian;
motyw wędrówki itp.). Ford nakręcił swój film z rozmachem, w
kolorze i dźwięku, ale jeśli mam być szczery, to talent fabularny
Griffitha oraz umiejętność wyłuskania dramaturgii i dosadnego
przekazu z kilkunastu minut marszu, tańca i „rozmów” naprawdę
jest godna podziwu. Nie znałem wcześniej tego filmu, ale teraz
wiem, że już w pierwszych latach dwudziestego wieku powstał
western nakręcony przez białych, który śmiało można nazwać
indańskim antywesternem.
Największym
mankamentem Zmierzchu Czerwonoskórych
jest fakt, że wszystkie istotne fabularnie indiańskie postaci grane
są przez białych aktorów, pomalowanych i ubranych w tradycyjne
stroje Indian. To z jednej strony można odbierać jako
charakterystyczną dla Griffitha stereotypowość w ukazywaniu
filmowanych ras (ten zarzut pojawił się w stosunku do
Afroamerykanów, granych przez pomalowanych białych aktorów w
Narodzinach narodu),
ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę realia początków
kinematografii i sytuację polityczną, takie były wtedy standardy i
niewiele przecież zmieniło się w ciągu kolejnych kilku dekad.
Tak więc gorąco polecam każdemu obejrzenie tego
czternastominutowego, niemego dzieła, bo jest o czym rozmyślać,
szczególnie, gdy ktoś interesuje się filmami o Indianach. No cóż,
notka krótka, ale co tu więcej pisać? Najlepiej obejrzeć samemu,
więc poniżej wklejam linka do Youtube, gdzie można zobaczyć The
Red Man's View:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz