Dwudziesty pierwszy wiek
to na pewno nie jest epoka westernów. Kino komercyjne stawia na inne
gatunki: uniwersa superbohaterów, filmy katastroficzne, dramaty
historyczne, science-fiction i fantasy. W kinie mniej komercyjnym
nieprzerwanie dominuje uwypuklanie obrazu ponad fabułę i odejście
od przekazu budowanego na fundamentalnych wartościach. W tej kinowej
zupie trudno odnaleźć się ambitnym westernowym zamysłom, ale z
drugiej strony, gdy już ktoś zabiera się za kręcenie filmu o
dzikim zachodzie, próbuje to robić z pasją. Nawet jeśli
ostatecznie zamysł nie wychodzi, a film okazuje się słaby, to i
tak każdy fan gatunku po niego sięga, właśnie dlatego, że nie ma
w czym wybierać. Tym niemniej od czasu do czasu pojawia się film,
który daje solidnego kopa w tyłek i inspirację do sięgnięcia po
„pióro”.
Krew za krew
(Seraphim Falls), bo o tym westernie mowa, ujrzał światło
dzienne w 2006r., a reżyserem i autorem scenariusza jest David Von Ancken. Nie jest
to film wybitny na miarę Zabójstwa Jesse Jamesa przez
Tchórzliwego Roberta Forda Andrew Dominika z 2007r. czy
Django Quentina Tarantino z 2012r., ale ze względu na
świetną grę aktorów i trzymającą w napięciu, pełną akcji
fabułę, stanowi jeden z najjaśniejszych punktów westernowej mapy
XXI w.
Akcja toczy się kilka
lat po zakończeniu amerykańskiej wojny domowej i obejmuje rozległy
teren, od pokrytych śniegiem przełęczy górskich aż po pustynne
równiny. Główni bohaterowie to weterani wojny. Kapitan Gideon
(rewelacyjny Pierce Brosnan) aktualnie zajmujący się zakładaniem
pułapek na zwierzynę, gdzieś w Górach Skalistych. Jego tropem
podążą pułkownik Carver (świetny Liam Neeson) z grupą łowców
głów. Ranny Gideon cudem unika śmierci, a dzięki pomocy
mieszkającej w górach Charlotte (Shannon Zeller) udaje mu się
wydostać z pułapki i zbiec na równiny. Carver wytrwale podąża
jego tropem. Tyle o fabule, bo film jest stosunkowo nowy i może nie
każdy miał okazję go obejrzeć.
Krew za krew
to pojedynek dwóch postaci. Zdeterminowanego by przetrwać Gideona i
jeszcze bardziej zdeterminowanego by go dopaść Carvera. Obu
mężczyzn łączy pewne wydarzenie z przeszłości, które rozegrało
się właśnie w tytułowym Seraphim Falls (polskie tłumaczenie jest
tym samym nieco chybione, choć pasuje do wydarzeń). Z początku
odruchowo trzymamy stronę osaczonego przez nagonkę Gideona. W miarę
upływu czasu, odkrywając przedstawioną w retrospekcjach mroczną
historię obu panów, łatwo się zawahać. Ostatecznie wybór
właściwej strony staje się bardzo trudny. Podział na dobro i zło
jest umiejętnie zakrzywiony, a widz dostaje szansę, by wybrać
swojego faworyta pojedynku.
No właśnie, pojedynku
bardzo zaciętego, który kończy się w sposób
zaskakujący. Czytałem zarówno pozytywne jak i negatywne opinie co
do zakończenia, ale mi akurat się ono spodobało. Do gustu
przypadła mi też wizualna i gatunkowa metamorfoza, jaką da się
odczuć podczas oglądania tego filmu. Od surwiwalu w ośnieżonych
górskich przełęczach na wzór Człowieka w dziczy Richarda
Sarafiana czy Jeremiah Johnsona Sydneya
Pollacka, aż do pełnego mistycyzmu i metafizyki
dramatu psychologicznego, dla którego tłem stają się pustynie
Wielkiej Kotliny. Jest to niewątpliwie zabieg nietypowy i
najmocniejsza strona filmu.
Krew za krew
porusza uniwersalną tematykę dramatu, który niesie ze sobą wojna.
Może właśnie dlatego tak dobrze mi się go oglądało i byłem
ciekawy, co wydarzyło się w filmowej przeszłości. Gideon i Carver
to typ weteranów, dla których wojna nigdy się nie kończy. Ona
trwa nadal i trwać będzie dopóki jeden z nich nie zginie. Jest tu
mnóstwo pytań i wątpliwości moralno-etycznych. Wybory, których
bohaterowie dokonują w trakcie podróży, to symbolika uwydatniana
przez reżysera w celu stymulacji widza i zmuszenia go do refleksji.
Zajęcia własnego, aktywnego stanowiska. Udanym zabiegiem jest
pojawienie się na ekranie jakby arbitrów w postaci indiańskiego
filozofa Charona (świetny Wes Studi) oraz sprzedawczyni leku Madam
Luise Fair (Anjelica Huston). Ta dwójka wymusza na bohaterach
dokonywanie kolejnych wyborów – bo wszystko, co zrobią i powiedzą
Gideon i Carver, ukształtuje wygląd sceny kulminacyjnej. Do tego
napotkani, niczym zjawy, mają oblicze religijno-mistyczne: Indianin
grany przez Wesa Studi, podobnie jak mitologiczny Charon, pobiera
opłatę – w tym przypadku za skorzystanie ze źródła. Z kolei
imię Madam Luise Fair, kojarzy się z Lucyferem. Hmm... Czyżby
nienawiść i chęć zemsty, zamiast przynieść ulgę i zagojenie
starych ran, pchała bohaterów wprost do piekła?
Mocną stroną filmu są
też dialogi. Minimalistyczne, ale zawierające garść symboliki.
Np. ojciec Charlotte mówi: „Tutaj człowiek bez konia to trup” -
w dalszej części filmu kwestia posiadania konia odegra symboliczną
rolę. Czy np. kwestia Charona: „Zapłać za wodę życia albo
zapłacisz za nią życiem”.
W tym westernie
zaskoczył mnie Pierce Brosnan. O ile o Liamie Neesonie już w 2006r.
miałem wyrobione zdanie, że to bardzo uniwersalny aktor, umiejętnie
wcielający się w role zarówno ludzi światłych (np. Oscar
Schindler z Listy Schindlera Spielberga) jak i
nieokrzesańców (np. Charles Churchill z Buntu na Bounty
Rogera Donaldsona), o tyle Brosnan kojarzył mi się do tamtego czasu
z rolami cynicznych dżentelmenów w stylu Remingtona Stelle'a albo
Jamesa Bonda. Tutaj zagrał rewelacyjnie, a jego postać: Gideon –
nieco zdziczały kapitan wojsk Unii – wskoczył do grona moich
ulubionych filmowych postaci. Oczywiście Neeson dotrzymywał mu
kroku.
Lubię takie filmy. Ni
stąd ni zowąd pojawiające się na ekranie. Zrobione przez mało
znanego reżysera, który wymyślił sobie westernowy debiut, dając
ostro w kość bohaterom od początku aż do ostatniej sceny. Do tego
przy okazji nawiązując do istotnych w historii USA wydarzeń takich
jak wojna domowa, wędrówka do ziemi obiecanej czy budowa kolei. Ze
świetną scenografią, pełnym zwrotów akcji scenariuszem i wyborną
grą aktorów. To amerykański antywestern z krwi i kości, bijący
na głowę wiele lepiej promowanych filmów z tamtego okresu. Gorąco
polecam...
Kurwa chłopie, czy Ty już tylko oglądasz same powtórki sprzed lat, ewentualnie jakieś paści na szczury z zakamarków cda?
OdpowiedzUsuńWyluzuj. Przecież to jest notka ze starego bloga. Nie udało się przenieść treści między blog.pl a bloggerem, więc regularnie zamieszczam też stare wpisy, żeby były tutaj, o czym zresztą informowałem przy reaktywacji bloga.
OdpowiedzUsuńPonadto mi zależy na tym, żeby blog i stronę rozpopularyzować pośród zwykłych ludzi i miłośników westernu, a nie tylko fanatyków grindhousu, pulpy i kina klasy B, bo tych pierwszych są setki tysięcy, a tych drugich garstka ;). Dlatego wybieram póki co klasyki, chwytliwą tematykę i obrazy wywołujące u ludzi sentyment, co zresztą zaczyna przynosić efekty. Być może z czasem zacznę robić wycieczki w bardziej ekstrawaganckie klimaty - zobaczymy.
Nikt Ci nie każe w tym uczestniczyć jeśli się nie podoba, choć oczywiście gorąco zapraszam, bo szanuję twoją wiedzę i zawsze nią się chętnie podpieram, gdy czegoś nie wiem lub czegoś szukam...
Howgh!
Spoko luz, tylko tak czekam i czekam, aż mnie czymś ciekawym zaskoczysz - tj. jako fana westernu , nie kina eksploatacji.
OdpowiedzUsuń