Lubię westerny, których
fabuła oparta jest o jakieś konkretne, ciekawe wydarzenie związane
z historią dzikiego zachodu. Nie potrafię przejść obok takich
ciekawostek obojętnie i zwykle w mniejszym lub większym stopniu
riserczuję temat. W epoce klasycznej takich filmów powstało chyba
najwięcej – to też chętnie wrzucam je na ruszt, by kompleksowo
poznać i zrozumieć gatunek oraz jego ukorzenienie w historii USA.
Co bym jednak nie robił i ile bym filmów nie obejrzał, zawsze
znajdzie się jakiś kolejny, którego jeszcze nie widziałem, a
który totalnie zaskoczy mnie tematyką i genezą. Nie inaczej było
w przypadku filmu pt. Wysokie drzewa (The big trees) z
1952r. w reżyserii Felixa Feista, który podejmuje tematykę
amerykańskiego „lex szyszko”.
Zanim napiszę o samym
filmie, chciałbym podzielić się pewną refleksją. Dochodzę do
wniosku, że moda na remaki zaczęła się dużo wcześniej niż
dotychczas przypuszczałem, bo coraz częściej na początku lat
pięćdziesiątych lub nawet w latach czterdziestych trafiam na
przeróbki starszych klasyków. Niedawno pisałem o filmie Słońce świeci jasno Johna Forda z 1953r., który okazał się
remakiem filmu Sędzia Priest tego samego reżysera z
1934r. W przypadku Wysokich drzew też mamy do
czynienia z remakiem. Pierwowzorem filmu była Dolina gigantów
(Valley of the Giants) z 1938r. w reżyserii Wiliama
Keighleia. Tego filmu niestety nie widziałem i żałuję, bo
miałbym lepsze porównanie. Tym niemniej udało mi się co nieco o
nim poczytać i utwierdziłem się w przekonaniu, że temat
kalifornijskich sekwoi nie został wyssany z palca, tylko faktycznie
na przełomie wieków kwestia drzew stanowiła istotny problem. Na
tyle duży, że Dolina gigantów z 1938r. okazała się
remakiem (czy też nową adaptacją) jeszcze starszego dramatu z
epoki kina niemego, z 1927r. pt. Valley of the Giants,
w reżyserii Charlesa Brabina. I uwaga, uwaga! Ostatni film jest z
kolei remakiem jeszcze starszego filmu z 1919r. pt. The Valley
of the Giants w reżyserii Jamesa Cruze’a.
Wow, potrójny remake już na początku lat pięćdziesiątych. Mamy
dwudziesty pierwszy wiek – czy to znaczy, że idąc rocznikami w
przód, po drodze natknę się jeszcze na kilka kolejnych adaptacji
tego tematu?
No ale dosyć o
korzeniach filmu – zajmijmy się korzeniami drzew. Głównym
bohaterem jest Jim Fallon (bardzo przekonujący Kirk Douglas) –
tartaczny baron z Wisconsin, znany z przekrętów i dążenia do
zysku za wszelką cenę. Gdy w życie wchodzi senacki dekret o
powrocie zalesionych terenów do skarbu państwa i odsprzedaży
działek zainteresowanym kupcom, Jim zbiera ekipę drwali i wyjeżdża
do kalifornijskiego Redwood celem nabycia praw do największych
drzew świata – sekwoi. Na drodze do realizacji planu staje mu
komuna kwakrów, których nie stać na wykupienie ziemi, a dla
których wielkie drzewa stanowią świątynię i dom. Na domiar złego
o pozyskanie wartościowych terenów ubiega się też grupa
miejscowych przedsiębiorców.
Film zrealizowano z
przyzwoitym rozmachem, a aktorzy stanęli na wysokości zadania. Co
do scenariusza, to nie ma tu jakiś wielkich fajerwerków, ale też
nie oczekiwałem nie wiadomo czego. Historia jest poprowadzona
zgrabnie. Klimat lawiruje między rozważaniami nad konfrontacją
człowieka i natury, a widowiskowymi scenami akcji. Wysokie drzewa łączą elementy westernu, filmu przygodowego,
dramatu i romansu – czyli cech charakterystycznych dla gatunku.
Najważniejszą konkluzją tej historii jest sumienie głównego
bohatera, który za sprawą uczucia, kontaktu z potęgą przyrody i
wiary, a także w związku z udziałem w wyniszczającej wojnie o
pieniądz, przechodzi metamorfozę. Pomagają mu w tym dobroduszny
poszukiwać złota Yukon (bardzo dobry Edgar Buchanan), salonowa
dziewczyna Daisy (Patrice Wymore) i młoda kwakierka Alicia Chadwick
(Eve Miller). I jak to bywa podczas westernowych wojenek, nie
wszystkim bohaterom udaje się dożyć końca filmu, ale niestety -
takie koszty ponoszono, gdy nadciągająca ze wschodu cywilizacja z
buciorami właziła w „złotonośne” tereny dzikiego zachodu.
Nie będę się przy
okazji tego filmu specjalnie rozpisywał i podejmował głębszej
analizy poszczególnych elementów, bo i żadne to arcydzieło. Może
kiedyś wrócę do tematu, gdy już uda mi się obejrzeć
pierwowzory, o których pisałem w drugim akapicie. Podsumowując:
ciekawy temat wycinki najwyższych drzew świata. Temat zdecydowanie
inny niż w typowych filmach o dzikim zachodzie i całkiem nieźle
ugryziony. Zrealizowany w przygodowo-westernowej konwencji, a do
tego wszystkiego Kirk Douglas w roli głównej – czyli w dwóch
słowach: warte obejrzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz