sobota, 20 maja 2017

Ujarzmij go, Kowboju (Ride him, Cowboy) - 1932r.

Najlepsze kreacje Johna Wayne’a przypadają na trzy dekady między latami czterdziestymi a sześćdziesiątymi. Pamiętamy go z wielkich westernów Johna Forda, Henry Hathawaya czy Howarda Hawksa. Ale Pan John popularny stał się już w latach trzydziestych, gdzie na początku dekady zabłysnął pierwszą dużą rolą w 1930r. w filmie pt. Droga olbrzymów. O kolejne duże role nie było już tak łatwo, bo gatunek przeżywał kryzys, ale pod koniec dekady w 1939r. wrócił do ekstraklasy westernowej postacią Ringo Kida w Dyliżansie.
Bynajmniej w międzyczasie tych dwóch przełomowych punktów kariery John Wayne się nie obijał. Zainteresowanie jego osobą rosło, choć przyszło mu występować głownie w serialach i westernach klasy B. Co ciekawe, były to czasy i produkcje filmowe, gdzie aktor musiał dbać o dobre stosunki zawodowe nie tylko z kolegami z planu, ale też ze zwierzętami – czytaj z końmi. W latach trzydziestych Wayne współpracował z kilkoma zawodowymi westernowymi końmi i wierzcie mi – oglądając film Ujarzmij go, kowboju (Ride him, cowboy) z 1932r. w reżyserii Freda Allena, zastanawiałem się, czy główną rolę gra tam Wayne czy jego błyskotliwy rumak Duke.
A propos imienia Duke – kiedyś myślałem, że Wayne dorobił się swego najbardziej znanego pseudonimu – czyli ksywki Duke – właśnie od imienia tego białego konia. Ale nie – okazało się, że zawdzięcza go rodzinnemu psu, który też miał na imię Duke.
Wracając do filmu. Dla mnie głównym bohaterem jest tu Duke-koń. To w końcu od niego zaczyna się cała historia: chcąc chronić ranczo właścicieli przed napadem, wplątuje się w zabójczą intrygę, po której zostaje niesłusznie oskarżony o morderstwo. Ale ponieważ akcja toczy się w miejscu, gdzie prawo dominuje nad bezprawiem, koń może liczyć na uczciwy proces. W tym samym czasie do miasta przyjeżdża młody wędrowny kowboj John Drury (świetny John Wayne). Przyjezdny, zaskoczony procesem narowistego rumaka, staje w jego obronie i zobowiązuje się ujeździć Duka, by dać mu drugą szansę. Sukces kowboja przypada do gustu młodej właścicielce konia – pannie Ruth Gaunt (Ruth Hall). Z kolei mieszkańcy miasteczka, przekonani o zaradności przybysza, powierzają mu trudną misję wytropienia legendarnego bandyty Jastrzębia, którego nikt nigdy jeszcze nie widział. Wraz z J. D. na wyprawę ruszają koń Duke oraz szanowany obywatel miasteczka Henry Sims (Frank Hagney).
Nie oszukujmy się, ten western mocno się zestarzał w ciągu osiemdziesięciu pięciu lat od premiery. Widać to szczególnie w scenach akcji (pościgi, bijatyki), które wydają się oderwane od rzeczywistości. Tym niemniej Ujarzmij go, kowboju rekompensuje te braki w inny sposób – przede wszystkim ciekawą fabułą i mnóstwem zabawnych scen, w których popisuje się Duke. Kiedyś czytałem artykuł o tym, jak trudno kręci się filmy z czynnym udziałem zwierząt w fabule i tym bardziej chylę czoła przed twórcami, bo na pewno nie było łatwo.
Oprócz samego Duka jest tu sporo ciekawostek. Jak choćby napisy początkowe, podczas których kadra filmowa przedstawiana jest, stojąc w rządku, gdy kamera na nich najeżdża (łącznie z Duke’em). Ciekawostką jest też np. to, że trójka głównych bohaterów (w tym koń) ma tak samo na imię w rzeczywistości jak w filmie. Wydaje mi się, że pierwsze lata po wejściu kina udźwiękowionego – plany filmowe przeplatały fikcję z rzeczywistością, tworząc coś na kształt kameralno-teatralnych spektakli. Tyczyło się to przede wszystkich produkcji na mniejszą skalę – niezobowiązujących twórców do zachowania wymaganej powagi.

No cóż, Ujarzmij go, kowboju to kawałek historii kina i pozycja warta obejrzenia choćby z uwagi na Wayne’a i Duke’a. Trafiałem na dużo gorsze filmy produkowane dekady później, więc nie boję się użyć magicznego słowa „polecam” - oczywiście maniakom westernów ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz