Najlepsze
kreacje Johna Wayne’a przypadają na trzy dekady między latami czterdziestymi a
sześćdziesiątymi. Pamiętamy go z wielkich westernów Johna Forda, Henry Hathawaya
czy Howarda Hawksa. Ale Pan John popularny stał się już w latach trzydziestych,
gdzie na początku dekady zabłysnął pierwszą dużą rolą w 1930r. w filmie pt. Droga olbrzymów. O kolejne duże role nie było już tak łatwo, bo gatunek
przeżywał kryzys, ale pod koniec dekady w 1939r. wrócił do ekstraklasy
westernowej postacią Ringo Kida w Dyliżansie.
Bynajmniej w międzyczasie tych dwóch przełomowych punktów
kariery John Wayne się nie obijał. Zainteresowanie jego osobą rosło, choć
przyszło mu występować głownie w serialach i westernach klasy B. Co ciekawe,
były to czasy i produkcje filmowe, gdzie aktor musiał dbać o dobre stosunki
zawodowe nie tylko z kolegami z planu, ale też ze zwierzętami – czytaj z końmi.
W latach trzydziestych Wayne współpracował z kilkoma zawodowymi westernowymi
końmi i wierzcie mi – oglądając film Ujarzmij go, kowboju (Ride him, cowboy)
z 1932r. w reżyserii Freda Allena, zastanawiałem się, czy główną rolę gra tam
Wayne czy jego błyskotliwy rumak Duke.
A propos imienia Duke – kiedyś myślałem, że Wayne dorobił
się swego najbardziej znanego pseudonimu – czyli ksywki Duke – właśnie od imienia
tego białego konia. Ale nie – okazało się, że zawdzięcza go rodzinnemu psu,
który też miał na imię Duke.
Wracając do filmu. Dla mnie głównym bohaterem jest tu Duke-koń.
To w końcu od niego zaczyna się cała historia: chcąc chronić ranczo właścicieli
przed napadem, wplątuje się w zabójczą intrygę, po której zostaje niesłusznie
oskarżony o morderstwo. Ale ponieważ akcja toczy się w miejscu, gdzie prawo
dominuje nad bezprawiem, koń może liczyć na uczciwy proces. W tym samym czasie
do miasta przyjeżdża młody wędrowny kowboj John Drury (świetny John Wayne).
Przyjezdny, zaskoczony procesem narowistego rumaka, staje w jego obronie i
zobowiązuje się ujeździć Duka, by dać mu drugą szansę. Sukces kowboja przypada
do gustu młodej właścicielce konia – pannie Ruth Gaunt (Ruth Hall). Z kolei
mieszkańcy miasteczka, przekonani o zaradności przybysza, powierzają mu trudną
misję wytropienia legendarnego bandyty Jastrzębia, którego nikt nigdy jeszcze
nie widział. Wraz z J. D. na wyprawę ruszają koń Duke oraz szanowany obywatel
miasteczka Henry Sims (Frank Hagney).
Nie oszukujmy się, ten western mocno się zestarzał w ciągu osiemdziesięciu pięciu lat od premiery. Widać to szczególnie w scenach akcji
(pościgi, bijatyki), które wydają się oderwane od rzeczywistości.
Tym niemniej Ujarzmij go, kowboju rekompensuje te braki w inny
sposób – przede wszystkim ciekawą fabułą i mnóstwem zabawnych scen, w których
popisuje się Duke. Kiedyś czytałem artykuł o tym, jak trudno kręci się filmy z
czynnym udziałem zwierząt w fabule i tym bardziej chylę czoła przed twórcami,
bo na pewno nie było łatwo.
Oprócz samego Duka jest tu sporo ciekawostek. Jak choćby
napisy początkowe, podczas których kadra filmowa przedstawiana jest, stojąc w rządku,
gdy kamera na nich najeżdża (łącznie z Duke’em). Ciekawostką jest też np. to,
że trójka głównych bohaterów (w tym koń) ma tak samo na imię w rzeczywistości
jak w filmie. Wydaje mi się, że pierwsze lata po wejściu kina udźwiękowionego –
plany filmowe przeplatały fikcję z rzeczywistością, tworząc coś na kształt
kameralno-teatralnych spektakli. Tyczyło się to przede wszystkich produkcji na
mniejszą skalę – niezobowiązujących twórców do zachowania wymaganej powagi.
No cóż, Ujarzmij go, kowboju to kawałek
historii kina i pozycja warta obejrzenia choćby z uwagi na Wayne’a i Duke’a.
Trafiałem na dużo gorsze filmy produkowane dekady później, więc nie boję się
użyć magicznego słowa „polecam” - oczywiście maniakom westernów ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz