Jest pewien dziesięcioletni okres na przełomie lat 80'tych i 90'tych, kiedy western przeżywał renesans. Nakręcono wtedy wiele dobrych filmów, cechujących się świeżością i sporym budżetem, dobrym aktorstwem i reżyserią. Wśród pozycji z tamtego okresu są filmy akcji, jak choćby Młode Strzelby Christophera Caina czy Tombstone Georgea Cosmatosa, w niezobowiązujący sposób rewitalizujące legendy starego zachodu. Są też wśród nich antywesterny, wyraźnie polemizujące z klasyczną wizją gatunku, jak choćby Wyatt Earp Kevina Costnera i Lawrence'a Kasdana czy Niesamowity Jeździec i Bez Przebaczenia Clinta Eastwooda. Ale najważniejszym westernem tamtego okresu jest wg mnie Tańczący z Wilkami, którego nie boję się określić mianem arcydzieła.
Tańczący z Wilkami (Dances with Wolves) powstał w 1990r., a jego reżyserem jest wspomniany już wcześniej Kevin Costner. Każdy pewnie zna na wylot ten obsypany wieloma nagrodami (m. in. siedem Oscarów) film, więc postaram się nie powielać powszechnych opinii a skoncentruję się na kilku najistotniejszych z mojego punktu widzenia przemyśleniach i spostrzeżeniach.
Przewrotny jest fakt, że Costnera skazywano na porażkę, gdy własnym nakładem sił zabierał się za realizację scenariusza autorstwa Michaela Blake'a (na podstawie którego powstała też powieść o tym samym tytule). Ale nie było w tym złośliwości tylko analiza rynku. W latach osiemdziesiątych westerny postrzegano raczej jako ciekawostki i flashbacki minionego okresu. W oczach producentów był to gatunek, na którym, owszem, można było zarobić, ale i łatwo utopić pieniądze (wystarczy wspomnieć klęskę finansową filmu Wrota Niebios Michaela Cimino). Costner miał jednak odważny pomysł i solidną wizję jego realizacji, czym zainteresował grupę wpływowych ludzi, co ostatecznie pozwoliło mu zrealizować film. I myślę, że ani sam reżyser ani nikt inny nie spodziewał się, że Tańczący z Wilkami odniesie taki sukces, zarówno artystyczny jak i finansowy. Dlaczego tak się stało?
Ten film ma w sobie wszystko, co uwielbiają widzowie. Ma coś z epickiego melodramatu; coś z filmu kostiumowo-historycznego; coś z filmu wojennego; coś z klasycznego westernu. Jest w nim poczucie humoru, jest wątek miłosny, jest też sporo walki i dramaturgii. Jest wyborna gra aktorów, są piękna muzyka (Oscar dla Johna Barry'ego) i dźwięk. Są bardzo dobre zdjęcia i świetny montaż. Samo to wystarczyłoby, żeby film odniósł sukces, ale w Tańczącym z Wilkami jest coś jeszcze - rzadko spotykana świeżość, przewrotność i antyamerykanizm, który od czasu do czasu działa jak katharsis na przyzwyczajoną do patetycznych obrazów publiczność.
Po pierwsze, Costner oparł się na patencie, na którego użycie odważyło się ledwie kilku twórców (jakiś czas temu zrobił to James Cameron w Awatarze). Mianowicie pokazał swoich ziomków - naród Amerykański - jako bezwzględnych najeźdźców, głupich, tchórzliwych, niezrównoważonych, żadnych jedynie zysku, ziemi i śmierci. Skonfrontował ich ze szlachetnymi, odważnymi, obdarzonymi poczuciem humoru i szczerością Indianami z plemienia Siuksów. W sumie za wyjątkiem porucznika Johna Dunbara (rewelacyjny Kevin Costner) oraz kobiety o imieniu Uniesiona Pięść (bardzo dobra Mary McDonnell) każdy biały człowiek w filmie to postać negatywna i naszpikowana wadami. Nawet sam Dunbar początkowo jest taki. Zrezygnowany wojną i życiem oficer, nie potrafiący znaleźć miejsca na ziemi. Gdy podczas bitwy zostaje ranny w stopę i grozi mu amputacja, porywa się na własne życie i dwukrotnie przejeżdża naprzeciw stanowisk rebeliantów. Na szczęście nie dosięga go żadna konfederacka kula, a dzięki jego odwadze wojska Unii wygrywają bitwę. STOP! Spójrzmy na pole bitwy - żołnierze obu stron to tchórze, bojący się podjąć walkę; kryjący się za barykadami. Oficerowie to wariaci, a generałowie to odległe punkty gdzieś na horyzoncie, obserwujący z bezpiecznej odległości pole bitwy (u Indian nie ma lęku czy schizofrenii, a wszyscy walczą ramię w ramię). Następnie akcja przenosi się do Fortu Hays, gdzie Dunbar spotyka majora Fambrougha (świetny epizod Mury Chaykina) - kompletnego psychopatę - który po wysłaniu go z misją do Fortu Sedgwik, strzela sobie w łeb, wcześniej informując, że "właśnie się zlał w gacie i nikt na to nie może nic poradzić (wyborna kwestia). W drodze do Fortu Sedgwik towarzyszy Dunbarowi niejaki Timmons (Robert Pastorelli), który okazuje się niewychowanym prostakiem i tchórzem. Kolejnymi białymi są dopiero żołnierze oddziału przeznaczonego do oczyszczania okolicy z Indian. Zgraja agresywnych głupców pod wodzą krótkowzrocznych oficerów, którzy widząc indiański strój Dunbara, strzelają nawet nie pytając, kim jest. Podcierają sobie tyłki stronami z dziennika, gdzie w artystyczny sposób opisywał dzieje misji i kontakty z inną nacją. Zabijają także niemych przyjaciół Johna: konia Cisco i kojota Dwie Skarpety.
Po drugie, sama postać porucznika Dunbara to postać człowieka, który jest w takim stanie psychicznym, że uratować może go tylko ucieczka od rzeczywistości. Ucieka na zachód, do Fortu Sedgwik, szukając czegoś ważnego, nowego, co nada sens bezwartościowemu życiu. Dunbar znajduje tam spokój; piękną, urzekającą naturę; dzielnych i mądrych Indian, którzy okazują się biegunowo inni niż się spodziewał. Znajduje wśród nich także miłość. Ale jest to tylko cząstka tego, czego szukał. Odnajduje tam też samego sobie i okazuje się, że to nie porucznik John Dunbar tylko Tańczący z Wilkami jest jego prawdziwym imieniem. To właśnie taki jego awatar z pogranicza...
Od czasów pierwszych westernów tworzonych przez Indian (filmy Jamesa Young Deera i Princes Red Wing) musiało minąć osiemdziesiąt lat żeby biały reżyser ugryzł ich sprawę w sposób, na jaki czekali. Ponoć współcześnie żyjący Siuksowie nadali Kevinowi Costnerowi tytuł honorowego członka ich plemienia. Duża w tym też zasługa świetnych ról, które w Tańczącym z Wilkami zagrali prawdziwi Indianie. Warto tu wymienić postać Kopiącego Ptaka, granego przez nominowanego do Oscara Grahama Greena, czy walecznego Paunisa, w którego wcielił się charakterystyczny Wes Studi.
Powiadają, że wybitnemu aktorowi trudno stać się wybitnym reżyserem (podobnie jak wybitny piłkarz rzadko staje się wybitnym trenerem). Coś w tym jest, bo w końcu aby dobrze realizować się jako aktor, trzeba spędzać większość czasu na planie, odgrywając rolę, a nie obserwując pracę kamery i reżysera. I choć Costner wybitnym reżyserem może nie jest, to jednak niewielu twórcom udało się stworzyć tak wielki obraz jakim niewątpliwie jest Tańczący z Wilkami. Po tym tekście chyba nie muszę dodatkowo nikogo zachęcać do sięgnięcia po ten film, bo to wyśmienity sposób na spędzenie trzech godzin. Gorąco polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz