Raz na jakiś czas
odświeżam sobie subskrypcję Netflixa i „młócę” go ile
wlezie przez wykupiony miesiąc, starając się nadrobić wszelkie
filmowe braki. Właśnie tam ostatnio trafiłem na western Dolina
przemocy (In a Valley of Violence) Ti Westa z 2016r. i co ciekawe
bardzo pozytywnie mnie ten film zaskoczył. Dodam, że moja żona
uwielbia horrory, a ja mimochodem z nią je oglądam i byłem
zdziwiony, widząc w napisach początkowych filmu o dzikim zachodzie nazwisko
reżysera, którego kojarzyłem właśnie z tym mroczniejszym
gatunkiem. A że wiele dziwnych debiutów westernowych okazywało się
całkiem niezłych, i tym razem z ciekawością zagłębiłem się w
seans – opłaciło się.
Reżyser,
zresztą bardzo słusznie, poszedł w najprostszy możliwy schemat. Jeździec znikąd Paul o niejasnej przeszłości (w tej roli
Ethan Hawke) przybywa do wyludnionego miasteczka Denton pod rządami
szeryfa Clyda (John Travolta) i bandy rzezimieszków. Przybysz raz
dwa popada w konflikt z zakapiorami, co prowadzi do tragicznych
zdarzeń i kończy się serią strzelanin. Ot, chyba najbardziej
oklepany motyw w historii westernu. A jednak Ti West postanowił
zagrać z konwencją w kotka i myszkę, i oprócz kawałka brutalnej
sensacji zafundował widzom porcję wyśmienitego antywesternu.
W
sumie już od napisów początkowych wiedziałem, że to nie będzie
zwykła opowieść o dzikim zachodzie, bo reżyser wystylizował
czołówkę trochę na modłę Sollimy czy Corbucciego i trudno było
oprzeć się wrażeniu, że wie na czym polega różnica między
klasyką, a rewizją gatunku, zarówno tą jadowitą w stylu
spaghetti jak i mroczną w stylu Eastwooda. Do tego kompozycje
muzyczne, zresztą bardzo dobre, też od razu nasuwały skojarzenia
ze spaghetti westernami. Na tym podobieństwa do włoskiej kuchni się
kończą, ale to jeszcze nie finisz kulinarnych niespodzianek…
UWAGA SPOILER!
…bo najważniejszą
rzeczą, którą reżyser wrzucił na ruszt, był w tym filmie motyw
zemsty – czyli chyba najczęstszy schemat westernowych fabuł. Z tą
różnicą, że w Dolinie przemocy po raz pierwszy (jeśli
było inaczej to mnie poprawcie) główny protagonista postanawia
wymordować bandę złoczyńców za to, że mu zabili psa (suczkę
Abby).
KONIEC SPOILERA!
Oprócz fajnej muzyki na
plus zdecydowanie malownicze zdjęcia. Do tego pomysł, o którym
wspomniałem w akapicie wyżej, a także kilku całkiem nieźle
rozpisanych bohaterów. Jeśli chodzi o grę aktorską to najbardziej
podobał mi się debiutujący w westernowych klimatach John Travolta.
Co do samych postaci to najlepszy był zdecydowanie Paul grany przez
Hawke’a, choć Pan Ethan jakoś specjalnie się tu nie napocił.
Mimo wszystko jego kreacja jak i sam film wypadły dużo lepiej niż
nakręcony w tym samym roku remake Siedmiu wspaniałych,
którego po prostu nie dało się oglądać.
UWAGA TROCHĘ-SPOJLER!
Postać głównego
protagonisty od samego początku została umiejętnie przykryta
kotarą mrocznej przeszłości, której skrawki reżyser odsłonił w
dalszej części filmu. Skrawki dosłownie – bo dostaliśmy serię
nocnych przebitek z czasów służby wojskowej. I to wg mnie jest
najlepsza scena filmu – przedstawiono zaledwie migawki, ale możemy
z nich czytać jak z otwartej księgi. Niebieski mundur kawalerzysty
i martwi Czerwonoskórzy od razu dają do zrozumienia, że Paul
zajmował się pacyfikacją indiańskich wiosek. Początkowo
sądziłem, że mogła być to Masakra nad Sand Creek dokonana przez
milicję stanu Colorado, ale biorąc pod uwagę słowa wypowiedziane
przez szeryfa odnośnie karabinu Springfield (zapewne Springfield
model 1873, który rządził w czasach wojen z Indianami), musiało
to być już przynajmniej dekadę po wojnie domowej. Na co
wskazywałoby wyludnione miasteczko Denton, mające za sobą
świetność z czasów wydobycia srebra. Tak więc Paul należał do
któregoś z pułków oczyszczających po Wojnie Secesyjnej nowo
zasiedlane ziemie z Indian. Po pamiętnej nocy postanowił rzucić
ten haniebny fach i uciec do Meksyku. No i proszę - pośród tej
prostej fabuły dostajemy tomy treści do przemyślenia. W opisanej
wyżej scenie do rangi symbolu urasta szczekanie indiańskiego
pieska, którego Paul przygarnia i traktuje jak członka rodziny.
Zastępuje mu on bliskich, ale jest też czymś w rodzaju długu
przeklętego. I nagle uświadamiamy sobie, że ten karykaturalny z
pozoru pomysł na film nabiera zupełnie innego znaczenia. Gdzieś
wtedy przypomniała mi się Krew za krew, w której
retrospekcje z czasów wojny całkowicie odmieniły postrzeganie
przedstawionej fabuły, a kilkoma scenami i postaciami debiutujący reżyser
wysmażył kawał krwistego steka. Tutaj stek jest trochę bardziej
wysmażony, ale też smaczny.
KONIEC TROCHĘ-SPOJLERA!
Poza
Paulem, o którym można by pisać godzinami, jest kilka innych
symbolicznych postaci. Zły szeryf-Travolta jest w pewnym sensie
karykaturą złego szeryfa z czasów rewizji. Jest kaleką i tak
naprawdę wszystko chce rozwiązywać polubownie. W sumie to chyba
najbardziej pozytywna postać w tym filmie. Bo nawet pozornie
dobroduszna Mary Ann okazuje się zdolna do wszystkiego i całkiem
bezpruderyjna. Ona i jej siostra to zdecydowanie antywizerunek kobiet
zachodu. Bohater o ksywce Baryła (Tubby) - nawiązujący do często
pojawiających się w westernach krępych lecz niezbyt rozgarniętych
pomagierów antagonistów – w pewnym momencie filmu wygłasza
manifest związany ze swoim pseudonimem i rolą jaką pełni w całym
tym zamieszaniu. Przyznam, że to jedna z najzabawniejszych scen
filmu.
Bardzo
szanuję scenarzystów, którzy potrafią zrobić coś z niczego
(tutaj scenariusz jest dziełem samego reżysera). Na pierwszy rzut
oka w przedstawionym uniwersum nie ma nic ciekawego, a w historii nic
nowego. I mało kto cokolwiek oprócz akcji w tym filmie widzi. Dla
przykładu proponuję poczytać sobie recenzje „ekspertów” z
Rotten Tommatoes, z których część nie ma bladego pojęcia, na
czym polega istota amerykańskiego westernu. A wystarczy tylko
dobrze przyglądać się szczegółom, wyraźnie wsłuchiwać w
dialogi, których jest tutaj sporo, żeby dowiedzieć się
wszystkiego o miasteczku, jego historii, urzędujących tam
rezydentach, głównym bohaterze, historii okolicy. Psia krew,
dostajemy tak naprawdę burzliwe dzieje południowego zachodu w
pigułce.
Jedyne
czego zabrakło, żebym film zaliczył do naprawdę dobrych, to odrobina bardziej profesjonalnej scenografii, więcej
rozmachu przy ozdabianiu i dekorowaniu miasta, domów, ubieraniu
bohaterów. Trochę to momentami pachniało kinem klasy B, ale tylko
momentami. Można byłoby też do tego dołożyć nieco więcej wiary
w jakość własnych ról przez aktorki. Obie główne kobiece role
wypadły nieco sztucznie, choć bardziej tyczy się to panny Ellen
(Karen Gillian), bo młodsza z sióstr czyli Mary Ann (Taissa
Farmiga) udała się trochę lepiej.
Dolina
przemocy to nie jest western, o którym filmowi krytycy będą
się rozpisywać, ale dla mnie, skromnego badacza gatunku – jest to
coś co obejrzałem z dużą satysfakcją, bo od napisów
początkowych do ostatniej sceny otwierały się w mojej pamięci
szufladki z tytułami innych, wcześniejszych, większych, starszych,
ważniejszych opowieści o dzikim zachodzie. Polecam.
Film widziałem i zupełnie zgadzam się z Twoim opisem. Nie podoba mi się tylko zaobserwowana w kilku nowych westernach tendencja do sztucznego eksponowania swoistych "wyrzutów sumienia" uczestników walk z Indianami. Eksponuje się sceny jak kawaleria atakuje indiański obóz a nie wspomina się słowem że Indianie z tego obozu kilka tygodni czy dni wcześniej dokonali krwawych napaści na farmy czy podróżnych a świeże skalpy z tychże wojaży wiszą w tipi w którym siedzą związane porwane białe kobiety, wielokrotnie gwałcone, notorycznie bite i rytualnie kaleczone. No ale to nie temat na ten blog... Abstrachując... Westetn super!
OdpowiedzUsuńNo ja myślę, że bez względu na to czy bohater zabijał Indian, czy może swoich rodaków podczas Wojny Domowej - może mieć wyrzuty sumienia. Co do tego eksponowania scen ataków na Indian przez kawalerię. Jesteśmy bądź co bądź ciągle w okresie rewizji - w ten sposób twórcy mogą polemizować z klasyką. W końcu przez długie dekady to Indianie przedstawiani byli jako Ci źli ludzie, a kawaleria jako dobrzy ludzie. Dla mnie to nie problem.
OdpowiedzUsuń