czwartek, 18 października 2018

Bandolero! - 1968r.

(Notka archiwalna z 2013r.)


              Andrew V. McLaglen to reżyser tak zwanego okresu spóźnionej klasyki, a zarazem twórca, któremu zawdzięczamy wiele dobrych, lub przynajmniej bardzo solidnych westernów. Zgrabnie prowadzone fabuły, sprawdzone obsady aktorskie – możliwości, które pan Andrew nabył mimochodem jako syn jednego z ulubionych westernowych aktorów Johna Forda. McLaglen w pewnym momencie dał się porwać klimatowi buntu i kinowych innowacji nowego pokolenia – jednak przez większość kariery robił westerny na modłę Hawksa czy Hathawaya. Czasem sequele wielkich produkcji kinowych. Interesujące pozycje spod jego ręki ujrzały światło dzienne na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Jednym z takich właśnie westernów jest Bandolero z ciekawą kreacją Jamesa Stewarta.
              Film miał premierę w roku 1968 i myślę, ze to pozycja godna polecenia ze względu na niemały rozmach, przyzwoite zdjęcia i kilka ówczesnych gwiazd na liście płac, które zapewniły niezły poziom rozrywki, choć niewiele więcej. Rzekłbym, że to taki powidok klasycznego westernowego apogeum z przełomu lat 50’tych i 60’tych, kiedy to w gatunek inwestowano duże pieniądze. Tutaj, pół dekady po ostatnich monumentalnych produkcjach starej szkoły, widzowie dostali coś, co im tamte czasy przypomniało, bo przecież fanów głodnych westernowych przygód nie brakowało nie tylko pod koniec lat sześćdziesiątych, ale do dziś jest ich mnóstwo, czego nasza wciąż powiększająca się społeczność jest najlepszym przykładem. Mamy tu z jednej strony sprawdzone wzorce fabularne, z drugiej strony duży wpływ rewolucji westernowej lat 60’tych (antywesternu i spaghetti westernu), widoczny i słyszalny w kilku brutalnych scenach oraz ścieżce dźwiękowej. No i kwartet aktorski: James Stewart, Dean Martin, Raquel Welch i George Kennedy - który wspomniany wyżej głód westernowy umiejętnie zaspokoił. Reżyser dodatkowo podsunął kilka ciekawych pomysłów fabularnych, a także naznaczył swój obraz zarówno poczuciem humoru jak i odrobiną refleksji na temat ludzkiej natury.
              Akcja filmu rozgrywa się na granicy teksańsko-meksykańskiej. W tym miejscu w ramach ciekawostki można dodać, że scenerią dla części fabuły było "Alamo Village" - zbudowane na potrzeby Alamo w reżyserii Johna Wayne'a. Niejaki Mace Bishop (James Stewart), włóczęga i weteran wojny secesyjnej, dowiaduje się, że w mieście nieopodal ma zawisnąć jego brat Dee (Dean Martin). Bishop dogania kata i pod pozorem zainteresowania zawodem oprawcy kradnie mu strój i konia. Miejscowy szeryf (George Kennedy), zakochany w pięknej meksykance - Marii Stoner (Raquel Welch) chce jak najszybciej pozbyć się herszta bandy, którego Maria darzy uczuciem. Plany te krzyżuje fałszywy kat, który nieoczekiwanie pomaga uciec rzezimieszkom, a sam, korzystając z okazji, rabuje pobliski bank. Tak zaczyna się pełna przygód ucieczka braci przed pościgiem.
              Film, oprócz aspektów przygodowo fabularnych, zawiera dużo treści moralno-życiowych.  Bracia z pozoru mocno się od siebie różnią. Mace walczył w wojnie po stronie Unii, Dee po stronie Południa. Mace to człowiek względnie praworządny i dobrze wychowany, Dee to nieokrzesany rzezimieszek, który zadaje się z bandą recydywistów. Mace to człowiek oddany rodzinie i szanujący tradycję, Dee to syn marnotrawny, którego występki doprowadziły do śmierci matki. Jednak z upływem czasu łatwo dostrzec, że bracia tak naprawdę są do siebie podobni. Pozornie praworządny Mace korzysta z okazji by obrabować bank. Zaś rzekomo niezdolny do uczuć Dee, zakochuje się z wzajemnością w Marii. Istotna jest też postać szeryfa Jully Johnsona, który w poszukiwaniu ukochanej gotów jest przemierzyć złowrogie pogranicze.  I choć nienawidzi Bishopów, w momencie próby staje z nimi ramię w ramię.

             Bandolero to western jakich wiele i zapewne nie można zaliczyć go do czołówki gatunku.  Jednak polecam ten film nie tylko pasjonatom, ale każdemu miłośnikowi klasycznego, przygodowego kina. Plusem jest świetna gra Jamesa Stewarta, który po raz kolejny udowadnia, że z upływem czasu nie ubywało mu blasku i fantazji. Welch i Kennedy także trzymają tu wysoki poziom. Osobiście nieco zawiodłem się grą Deana Martina, ale to pewnie dlatego, że ja ciągle przed oczami mam Dud’a z Rio Bravo. Tak wyśmienita rola wyszła mu tylko raz i myślę, że takim go już na zawsze zapamiętam. Dodam jeszcze, że film oprawiony jest niezłą muzyką autorstwa Jerry Goldsmitha, a w ścieżce dźwiękowej wyczulone ucho wyłapie kilka akcentów inspirowanych twórczością Ennio Morricone. To wszystko razem daje pozycję godną polecenia na jesienne popołudnia i wieczory.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz