Andrew
V. McLaglen to reżyser tak zwanego okresu spóźnionej klasyki, a zarazem twórca,
któremu zawdzięczamy wiele dobrych, lub przynajmniej bardzo solidnych
westernów. Zgrabnie prowadzone fabuły, sprawdzone obsady aktorskie –
możliwości, które pan Andrew nabył mimochodem jako syn jednego z ulubionych
westernowych aktorów Johna Forda. McLaglen w pewnym momencie dał się porwać klimatowi
buntu i kinowych innowacji nowego pokolenia – jednak przez większość kariery robił
westerny na modłę Hawksa czy Hathawaya. Czasem sequele wielkich produkcji
kinowych. Interesujące pozycje spod jego ręki ujrzały światło dzienne na
przełomie lat 60-tych i 70-tych. Jednym z takich właśnie westernów jest Bandolero z ciekawą kreacją Jamesa
Stewarta.
Film miał premierę w roku 1968 i myślę, ze to pozycja godna polecenia ze
względu na niemały rozmach, przyzwoite zdjęcia i kilka ówczesnych gwiazd na
liście płac, które zapewniły niezły poziom rozrywki, choć niewiele więcej. Rzekłbym,
że to taki powidok klasycznego westernowego apogeum z przełomu lat 50’tych i
60’tych, kiedy to w gatunek inwestowano duże pieniądze. Tutaj, pół dekady po
ostatnich monumentalnych produkcjach starej szkoły, widzowie dostali coś, co im
tamte czasy przypomniało, bo przecież fanów głodnych westernowych przygód nie
brakowało nie tylko pod koniec lat sześćdziesiątych, ale do dziś jest ich
mnóstwo, czego nasza wciąż powiększająca się społeczność jest najlepszym
przykładem. Mamy tu z jednej
strony sprawdzone wzorce fabularne, z drugiej strony duży wpływ
rewolucji westernowej lat 60’tych (antywesternu i spaghetti westernu), widoczny
i słyszalny w kilku brutalnych scenach oraz ścieżce dźwiękowej. No i kwartet aktorski: James Stewart, Dean Martin, Raquel Welch i George Kennedy - który wspomniany wyżej
głód westernowy umiejętnie zaspokoił. Reżyser dodatkowo podsunął kilka
ciekawych pomysłów fabularnych, a także naznaczył swój obraz zarówno poczuciem
humoru jak i odrobiną refleksji na temat ludzkiej natury.
Akcja
filmu rozgrywa się na granicy teksańsko-meksykańskiej. W tym miejscu w ramach ciekawostki można dodać, że scenerią dla części fabuły było "Alamo Village" - zbudowane na potrzeby Alamo w reżyserii Johna Wayne'a. Niejaki Mace Bishop
(James Stewart), włóczęga i weteran wojny secesyjnej, dowiaduje się, że w
mieście nieopodal ma zawisnąć jego brat Dee (Dean Martin). Bishop dogania kata
i pod pozorem zainteresowania zawodem oprawcy kradnie mu strój i konia.
Miejscowy szeryf (George Kennedy), zakochany w pięknej meksykance - Marii
Stoner (Raquel Welch) chce jak najszybciej pozbyć się herszta bandy, którego
Maria darzy uczuciem. Plany te krzyżuje fałszywy kat, który nieoczekiwanie
pomaga uciec rzezimieszkom, a sam, korzystając z okazji, rabuje pobliski bank.
Tak zaczyna się pełna przygód ucieczka braci przed pościgiem.
Film,
oprócz aspektów przygodowo fabularnych, zawiera dużo treści
moralno-życiowych. Bracia z pozoru mocno
się od siebie różnią. Mace walczył w wojnie po stronie Unii, Dee po stronie
Południa. Mace to człowiek względnie praworządny i dobrze wychowany, Dee to
nieokrzesany rzezimieszek, który zadaje się z bandą recydywistów. Mace to
człowiek oddany rodzinie i szanujący tradycję, Dee to syn marnotrawny, którego
występki doprowadziły do śmierci matki. Jednak z upływem czasu łatwo dostrzec,
że bracia tak naprawdę są do siebie podobni. Pozornie praworządny Mace korzysta
z okazji by obrabować bank. Zaś rzekomo niezdolny do uczuć Dee, zakochuje się z
wzajemnością w Marii. Istotna jest też postać szeryfa Jully Johnsona, który w
poszukiwaniu ukochanej gotów jest przemierzyć złowrogie pogranicze. I choć nienawidzi Bishopów, w momencie próby
staje z nimi ramię w ramię.
Bandolero to western jakich wiele i
zapewne nie można zaliczyć go do czołówki gatunku. Jednak polecam ten film nie tylko pasjonatom,
ale każdemu miłośnikowi klasycznego, przygodowego kina. Plusem jest świetna gra
Jamesa Stewarta, który po raz kolejny udowadnia, że z upływem czasu nie ubywało
mu blasku i fantazji. Welch i Kennedy także trzymają tu wysoki poziom.
Osobiście nieco zawiodłem się grą Deana Martina, ale to pewnie dlatego, że ja ciągle
przed oczami mam Dud’a z Rio Bravo. Tak
wyśmienita rola wyszła mu tylko raz i myślę, że takim go już na zawsze
zapamiętam. Dodam jeszcze, że film oprawiony jest niezłą muzyką autorstwa Jerry
Goldsmitha, a w ścieżce dźwiękowej wyczulone ucho wyłapie kilka akcentów
inspirowanych twórczością Ennio Morricone. To wszystko razem daje pozycję godną polecenia
na jesienne popołudnia i wieczory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz