wtorek, 18 września 2018

Django (Django: Unchained) - 2012r.

(Artykuł archiwalny z 2013r.)


W pewnym momencie Tarantino zaczął przypominać Spielberga. Już dawno wyrwał się z tej swojej gangsterskiej, grindhouse'owej niszy i zaczął robić filmy mainstreamowe, oscarowe, pozostając mimo wszystko niezależnym w przekazie. Bardzo lubię filmy, w których jakaś, pokrzywdzona przez dzieje mniejszość chwyta za broń (zarówno tą dosłowną, palną, jak i prawną czy gospodarczą) i na przekór tego, co się czyta w podręcznikach, robi koło pióra swoim oprawcom. U Spielberga to wszystko było o wiele poważniejsze, dramatyczne; u Tarantino jest przerysowane, ubrane w szyderczy płaszcz, jednak i tu i tu, równie przejmujące. Obaj twórcy, gdy już robią film o Czarnych niewolnikach, to mamy gwarancję, że znajdą się tam sceny mrożące krew w żyłach, ilustrujące najgorszą prawdę o tym, co ludzie mogą robić innym ludziom. Gdy robią film o Żydach – zapewne nie zabraknie w nim holokaustu, bez względu na to, czy dokona się on ręką nazistów, czy samych Izraelitów. Robienie filmów, w których porusza się tak delikatną tematykę, często objętą tabu, to ogromna odpowiedzialność i wielkie wyzwanie dla reżysera. Tarantino radzi sobie z tym świetnie, ba, potrafi wyrwać za to najważniejsze w świecie filmowym nagrody.
            Django (Django Unchained) to film z 2012r., który jest kolejnym po Bękartach Wojny artystycznym i komercyjnym sukcesem Tarantino. Od Bękartów Wojny jest moim zdaniem ciut lepszy, mimo iż mniej przewrotny, co w twórczości pana Quentina jest zwykle na plus. Django to piekielnie udany antywestern, który polemizuje nie tylko z konwencją klasyczną, ale i ze spaghetti westernem, a nawet z samymi antywesternami. Nazwał bym go quentinsternem ;) Tak czy siak, Tarantino dokonał rzeczy godnej podziwu. Zrobił oryginalny western, w którym od pierwszej do ostatniej sceny mamy do czynienia z autorskimi pomysłami, jak bez udziału cyfrowych efektów specjalnych pokazać inaczej coś, co pokazano w ciągu ostatnich stu lat na wszelkie możliwe sposoby. Brawo.
            Głównymi bohaterami są ekscentryczny łowca nagród Dr. Shultz (rewelacyjny Christoph Waltz) oraz jego podopieczny, niewolnik, którego wyzwolił – Django (Jamie Fox). Jest to więc nawiązanie do popularnego filmu Sergio Corbucciego pod tym samym tytułem, ale nie jest to remake.
            Podczas boomu na Django, czyli po jego premierze, naczytałem się wielu recenzji, nie chciało mi się tym samym wtedy o filmie pisać. Skoro emocje opadły, czas na kilka dodatkowych przemyśleń ode mnie. Wybaczcie, że ta notka jest taka poszarpana merytorycznie.
            Bardzo podoba mi się pomysł z niemieckim dentystą jako łowcą nagród. Niby to takie nietypowe, przerysowane – Niemiec na Dzikim Zachodzie, ale takich przypadków wbrew pozorom było sporo. W ogóle nie wiem, czy wiecie, ale historia Niemców w USA jest ciekawa. Swoje zrobiła reformacja, która podzieliła Niemcy na zwolenników katolicyzmu i luteranizmu – w późniejszych wiekach z powodów religijnych i ekonomicznych wielu Niemców zdecydowało się na podróż do Nowego Świata. Ale najciekawszą kwestią jest chyba udział Niemców w Wojnie o Niepodległość. Między XVI a XIX w. istniało takie niemieckie państwo o nazwie Hesja-Kessel. W XVIII wieku liczyło trzysta tysięcy mieszkańców, z czego czterdzieści tysięcy stanowili – uwaga - zawodowi żołnierze! Landgrafowie Hesji wypożyczali za pieniądze swoich wojaków na wiele europejskich frontów; ale też i za ocean. Ponad połowa brytyjskiej armii walczącej z amerykańskimi koloniami (bodaj 16 z 30 tysięcy żołnierzy) to byli Hesi, wcale nie Anglicy! Po wojnie lwia część Hesów nie wróciła do domu, tylko osiadła w Stanach, stając się jedną z większych grup narodowościowych tworzących wolne USA. Przetarli tym samym szlaki dla dalszych migracji i wycieczek za ocean dla swych rodaków, których największa fala zalała Amerykę w połowie XIX w. czyli właśnie w epoce dzikiego zachodu. Tak więc historia z czarną Broomhildą i jej właścicielką, która nauczyła ją niemieckiego to raczej nic niezwykłego.
            Inna kwestia dotyczy „Mandingo Fighting”. Bardzo podoba mi się pomysł czarnych gladiatorów, jednak nie jestem do końca pewien, czy coś takiego faktycznie istniało. Poszperałem trochę na ten temat w necie i dotarłem do opracowania profesor Edny Greene Medford z University of Maryland, specjalistki od historii amerykańskiego niewolnictwa i Wojny Secesyjnej. Pani profesor pisze, że nie ma żadnych źródeł opisujących coś takiego jak „Walki Mandingo”. Jest możliwe, że jakieś walki niewolników organizowano, ale po pierwsze nie nazwało się to „Mandingo Fighting”, a po drugie trudno wyobrazić sobie, aby odbywały się one na śmierć i życie. Powód jest bardzo prozaiczny – ekonomia. W połowie XIXw., czyli w epoce walki z handlem i przerzutem ludzkiego towaru z Afryki do Indii Zachodnich, niewolnicy byli towarem drogim. Trudno wyobrazić sobie, aby plantatorzy chcieli łożyć na wyżywienie i wyszkolenie wojowników, by stracić ich w pierwszej walce. No, ale kto wie, w przypadku takich znudzonych życiem potentatów jak Candy, nie jest to wykluczone. Jako ciekawostkę dodam, że Tarantino musiał się już wcześniej interesować Mandingo. W Jackie Brown jest taki koleś Winston (grany przez Tommy „Tiny” Listera), o którym Samuel L. Jackson mówi: „Who's that Mandingo-looking nigger you got up there on that picture with you?” (czyli „Kim jest ten wyglądający jak Mandingo czarnuch, który stoi obok ciebie na zdęciu?”).
            Tarantino świetnie pokazał zależności między Białymi i Czarnymi. Podoba mi się ten odcień szary, który stanowiły jednostki nieprzeciętne. Już abstrahuję od czarnoskórego łowcy głów, którym był Django, ale np. uprzywilejowani wojownicy Mandingo; wpływowe, ekskluzywne kurtyzany; czarni dozorcy niewolników, którymi gardzili także czarni; majordomus Stephen (świetny Samuel L. Jackson), który miał tak dużą władzę w Candyland, że nawet Calvin (rewelacyjny Di Caprio) go słuchał i pozwalał mu na bardzo wiele. Ładne dziewczyny lub te posiadające niezwykłe umiejętności (jak znajomość niemieckiego Broomhildy) nie pracowały w polu, tylko w rezydencji. To wszystko zostało pokazane bardzo zgrabnie i mimo pewnych naciągnięć (vide „Mandingo Fighters”) widać wyśmienity risercz.

           Nie zabrakło też scen i wątków humorystycznych. Większość dialogów Waltza, to (podobnie jak w Bękartach Wojny) wyśmienite, dowcipne kwestie, z typową dla niego kurtuazją i przekąsem. Rozbawiła mnie rólka Franco Nero i jego wymiana zdań z Jamie Foxem (Django-pierwowzór i Django-rozkuty). W ten sposób, niejako bezpośrednio, Tarantino oddał hołd jednemu z najpopularniejszych Spaghetti Westernów i jednemu z najbardziej inspirujących Westernów w ogóle.
            Ścieżka dźwiękowa jest świetnym miksem włoskiego Westernu z nowoczesnymi rytmami. Quentin ma dar dobierania pozornie niepasujących do siebie utworów w taki sposób, że pasują. W filmie możemy usłyszeć zarówno oryginalne nuty z filmowego pierwowzoru, jak choćby Django czy La Corsa Luisa Bacalova, poprzez kilka utworów z innych westernów, jak skomponowane przez Ennio Morricone The Braying Mule z filmu Two Mules for Sister Sara, kończąc na rapowym 100 Black Coffins w wykonaniu Ricka Rossa, świetnie oddającym klimat czarnoskórej społeczności.
            Chyba nie ma sensu pisać więcej o filmie, o którym napisano już wszystko?


2 komentarze: