Cimarron to perła w koronie westernowego
okresu pre-code. Film, który rozmachem pozostawia w tyle inne
pozycje, ale też z założenia przyjmuje rolę lidera epoki i bierze
na siebie odpowiedzialność za pokazanie klasycznego amerykańskiego
mitu w najczystszej formie. Tylko trzy westerny otrzymały Nagrodę
Akademii za „Najlepszy Film”. Patrząc wstecz w tym gronie
znalazły się takie tuzy jak Bez przebaczenia (Unforgiven)
Clinta Eastwooda z 1992r, Tańczący z wilkami (Dances With
Wolves) Kevina Costnera z 1990r. i właśnie Cimarron
Wesleya Rugglesa z 1931r. W miarę upływających lat, a przecież od
wyprodukowania minęło już niemal dziewięć dekad, widzom coraz
trudniej jest zdobyć się na obiektywną ocenę. Także percepcja
sztuki filmowej zmieniła się od tamtego czasu diametralnie. Dla
niektórych jest nudno, dla innych niewyraźnie, jeszcze dla innych
patetycznie. Ja poniżej postaram się zapomnieć o percepcji,
zdylatować czas i w kilku zwięzłych akapitach wyjaśnić, dlaczego
Cimarron zasługuje na oklaski.
To nie jest tradycyjny western. To nakręcona na
podstawie powieści Edny Ferbes saga, której początek sięga okresu
zmierzchu dzikiego zachodu, a koniec zahacza o późne lata 20’te
dwudziestego wieku, czyli nowoczesność. Dostajemy tym samym
czterdziestoletni przekrój działań kilku pokoleń, a jednocześnie
wizję historii ujarzmiania ostatniego stanu Ameryki – Oklahomy.
Tam, gdzie salwa z karabinów kawalerii rozpoczęła ostatnią
sekwencję westernu Synowie Prerii (Tumbleweeds) z 1925r., ta
sama scena gonitwy po ziemię Indian Cherokee zapoczątkowała
przygodę pionierów z Cimarrona. Stała się też powodem do
wyjazdu na zachód dla Yancey'a i Sabry Cravatów oraz ich synka
Cimarrona.
No właśnie, zanim przejdę do głównego przekazu
filmu, warto byłoby poświęcić chwilę tytułowi. Cimarron to
słowo z języka hiszpańskiego, które w czasach kolonialnych
oznaczało zbiegłych niewolników – takich, których nie dało się
poskromić. Z kolei w amerykańskiej gwarze używa się go do
określenia osoby dzikiej, nie mogącej usiedzieć na miejscu, nie do
powstrzymania i okiełznania. Taką osobą w filmie jest Yancey i to
właśnie on jest tytułowym Cimarronem.
(Będzie trochę spoilerów w tym akapicie). Wokół działań głównego bohatera zbudowany
jest przekaz filmu. Yancey Cravat (w tej roli rewelacyjny Richard
Dix) to „wieczny pionier”. Przybywa do Oklahomy z pustymi rękami,
chcąc publikować gazetę „Oklahoma Wigwam”. Szybko daje się
poznać jako obywatel prawy, odważny i przedsiębiorczy, nie bojący
się wziąć odpowiedzialności za życie, bezpieczeństwo i rozwój
lokalnej społeczności. Z biegiem czasu zdobywa szacunek i posłuch,
zapewniając rodzinie i przyjaciołom wysoki status społeczny. Ma
niestety pewną słabość hamującą jego prywatną karierę.
Zamiast wygodnego fotela i zarządzania zdobytym majątkiem, on woli
wyjazdy. A to gdy otwarto kolejne połacie ziemi do zdobycia, a to na
wojnę z Hiszpanią, a to by uczestniczyć w budowie potęg
nafciarskich. Napędza siłę narodu, dobrobyt lokalnych społeczności
i pozycję własnej rodziny, rzadko będąc obecnym w miejscu, gdzie
wszyscy chcieliby go widzieć. Gdy Yancey usuwa z miasta bandytów –
beneficjentem tych działań zostaje młody żydowski
handlarz-popychadło Sol Levy (świetny George E. Stone), który po
latach buduje prężną firmę odzieżową. Gdy Yancey zakłada
gazetę – beneficjentem tego faktu staje się jego żona Sabra
(Irene Dunne). Podczas nieobecności męża wyrasta na wpływową
kobietę. Gdy Yancey walczy o prawa Indian – beneficjentem tych
działań jest jego syn Cim (Don Dillaway), który wbrew wszystkim
żeni się z indiańską służącą. Rolę głównego bohatera
najlepiej oddaje cytat Sola Levego:
„Tacy jak on budują miasta, a tacy jak my
przybywają, by w nich mieszkać i pracować.”
I niech powyższe słowa pozostaną kwintesencją
tego przekazu symbolizowanego postacią graną
przez Richarda Dixa. Bo choć w filmie odsłonięty
zostaje pomnik pioniera uzbrojonego w karabin, trzymającego za rękę
ciemiężonego Indianina, to prawda jest taka, że największym
pomnikiem jego działań są rosnące wokół drapacze chmur i
fortuny. Część tego przekazu pojawiła się już w innym
arcydziele pre-code. Myślę tu o Drodze Olbrzymów (The Big
Trail) Raoula Walsha. Z kolei umiejętnym podsumowaniem takiej
tematyki podzieliło się z widzami konsorcjum klasyków w Jak
zdobywano dziki zachód (How the West was Won) z 1962r., które
samo w sobie jest pomnikiem amerykańskich pionierów.
Powieści nie czytałem, więc nie wiem jak było w
literackim oryginale, ale w 1960r. Anthony Mann nakręcił remake
Cimarrona (lub jak kto woli – nową adaptację). Pozmieniał
kilka szczegółów fabularnych, które rzutują na postrzeganie
głównego bohatera, dodając mu więcej praworządności i
krystaliczności. Widać to najlepiej w scenie śmierci Kida (William
Collier Jr.), którego Yancey grany przez Dixa zabija osobiście. U
Manna, podczas sceny w szkole, gdzie zabarykadowali się młodzi
bandyci, dochodzi do sprzeczki między nimi, a Kid (grany tam przez
Russa Tumblyna) ginie od kuli kompana. Chwilę później Yancey grany
przez Glenna Forda zabija zabójcę. I w jednym i w drugim przypadku
głównego bohatera dręczą wyrzuty sumienia. Różnica polega na
tym, że Richard Dix żałuje, że zamordował syna starego
przyjaciela, a Glenn Ford, że nie potrafił go właściwie
poprowadzić czy nawet wychować. Przekaz Mann'a jest więc
łagodniejszy w porównaniu do bezkompromisowej wizji Ruggles'a. I to
jest namacalna różnica między epoką pre-code, a późną klasyką.
Poza głównym przekazem Cimarron stanowi
kopalnię filmowych i westernowych diamentów. Jak to bywało w epoce
niemej i pre-code, poprawność polityczna jest tu odwrócona do góry
nogami. Gdy wymaga tego przekaz, reżyser uwypukla ideologię praw
mniejszości indiańskiej. Z drugiej strony nie wstydzi się sceny
obiadu, gdzie zamożna Biała rodzina odbywa dyskusję, wachlowana
przez zwisającego z sufitu murzyńskiego chłopca (Eugene Jackson).
W filmie jest fantastyczna scenografia, w której nie sposób
doszukać się mankamentów, a drugi i trzeci plan kadrowanych scen
to ścisła czołówka w historii westernu. Reżyser zadbał o
najdrobniejsze szczegóły, które potrafią oderwać widza od
wiekopomnych rozmyślań i wywołać uśmiech na twarzy. Jak choćby
scena nacinania kolejnej kreski na rewolwerze po zastrzeleniu
bandyty. Sam sposób chowania rewolwerów przez Cravata jest świetny
– różni się od tego „niemego” w stylu Williama S. Harta
czyli łapania broni wpół, ale jest też inny niż spektakularne
obroty znane z późniejszych obrazów. Yancey najpierw kładzie lufę
na boku kabury, a następnie wsuwa do środka rewolwer. Co ciekawe u
Anthony Mann'a główny bohater posługuje się już tylko karabinem.
Max Steiner to kompozytor, którego fanom westernu
chyba nie trzeba przedstawiać? Wystarczy odświeżyć sobie
najlepsze filmy Raoula Walsha. W Cimarronie umiejętnie zagrał
na emocjach widza melodiami z otwarcia i ze sceny bankietu
kongresowego pod koniec filmu. Mimo iż nie narzuca się uszom w
trakcie wydarzeń fabularnych, w tamtych dwóch momentach wychyla się
zza kurtyny, by puścić publiczności oczko. Tym niemniej przyznaje
bez bicia, że dźwięk i partytury z wersji z 1960r. autorstwa
Franza Waxmana bardziej mi się podobały.
Kurczę, to jest właśnie
ten rodzaj kina, o którym mogę pisać i pisać. Czas jednak
kończyć, bo przecież jeśli komuś zechce się dowiedzieć więcej,
to po prostu sięgnie po Cimarrona by przekonać się o tym
wszystkim na własne oczy i wyrobić sobie własną opinię. Ja
tymczasem spróbuję poszukać powieści, bo opowiedziana w niej
historia jest piekielnie ciekawa. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz