Western to nie tylko
filmy, książki czy komiksy, ale też gry wideo. Ba, w dzisiejszych
czasach wirtualna rzeczywistość to medium, które z ogromnym
postępem zawłaszcza coraz większy obszar przemysłu rozrywkowego i
tylko patrzeć jak zastąpi na tronie kino. Ja osobiście
reprezentuję pokolenie, które dorastało już w obecności
komputerów i konsol, choć technologia w tamtych czasach nie była
jeszcze zaawansowała, więc częściej wybieraliśmy grę w piłkę.
Teraz z kolei, z uwagi na pracę i rodzinę, nie gram już tyle co
kiedyś. Tym niemniej Red Dead Redemption to tytuł,
który od wielu lat chodził za mną jak cień, a że w przyszłym
roku ma mieć premierę druga część – postanowiłem nadrobić
zaległość, przejść pierwszą odsłonę i podzielić się
wrażeniami. Bo w końcu „renegatem jestem i nic co westernowe nie
jest mi obce”.
Gra Red Dead
Redemption miała premierę w 2010r., a jej twórcą jest
popularne studio Rockstar Games, znane z serii gier Grand
Theft Auto (GTA). Można powiedzieć, że RDR
jest odpowiednikiem GTA, tylko że akcja dzieje się na
dzikim zachodzie. Gra jest zarazem kontynuacją wcześniejszego Red
Dead Revolver z 2004r., w którego nie miałem niestety
okazji nigdy zagrać, ale być może kiedyś to nadrobię. Żeby było
śmiesznie RDRedemption jest już na tyle stara, że
nie ma wersji na posiadaną przeze mnie konsolę Playstation 4.
Tym samym żeby zagrać, musiałem się trochę wysilić i
pożyczyć od kuzyna starszą konsolę X-Box 360, na którą
dopiero udało mi się kupić grę. No ale czego się nie robi dla
westernów?
Akcja gry dzieje się w
czasach zmierzchu dzikiego zachodu, gdy niegdysiejszy frontier
poprzecinany jest już torami kolejowymi. Rząd i nauka z buciorami
wpychają się na prerię, a w miasteczkach jeżdżą automobile. W
tych realiach próbuje odnaleźć się John Marston - rewolwerowiec,
ex-kryminalista i mściciel. Rządowi agenci porwali mu żonę i
dziecko, by w ten sposób wymusić chęć współpracy przy ujęciu
trzech najgroźniejszych członków jego byłego gangu. Podczas próby
złapania jednego z nich, John zostaje ranny i ledwo uchodzi z
życiem. Pomocy udziela mu córka miejscowego ranczera Bonnie
Macfarlane (to ta blond piękność z winchesterem). Kobieta zabiera
go na ranczo, gdzie John dochodzi do zdrowia, następnie dostaje
szansę na odkupienie. W ten sposób zaczyna się trwająca wiele
godzin i ocierająca się o multum wątków i terytoriów przygoda.
John Marston to postać
żywcem wyciągnięta ze spaghetti westernów – łowca głów,
profesjonalista i mściciel o mrocznej przeszłości i skomplikowanej
teraźniejszości. W grze jego sytuacja jest bardzo trudna, a motywy
podejmowanych decyzji zawiłe i niezrozumiałe. Dzięki temu
rozgrywka od samego początku wciąga i trzyma w napięciu. W miarę
upływu czasu dowiadujemy się więcej o przeszłości głównego
bohatera i zaczynamy rozumieć, o co tak naprawdę toczy się jego
walka. Pozostałe postaci to szeroki wachlarz westernowych
charakterów, pasujących do tego, co znamy zarówno z klasyki, jak i
rewizji.
Z kolei czasy, w których
toczy się akcja gry, to początek dwudziestego wieku. Jest to
uniwersum mniej więcej takie jakie pamiętamy z Peckinpaha (Dzika
Banda, Ballada o Cable’u Hogue'u), z Leone (Garść
Dynamitu) czy Brooksa (Zawodowcy). Prawdziwy
dziki zachód rozgrywa się już tylko na południe od Rio Grande. W
Stanach cywilizacja tłamsi prerię, a jej legendarnych bohaterów
tępi jak robactwo. Wszędzie już dotarła kolej, a w miasteczkach
jeżdżą samochody i straszą słupy telefoniczne. W wojskowych
potyczkach dudnią serie wystrzeliwane ze złowrogich Gatlingów.
Rezydenci starego dobrego zachodu jakoś próbują się w tych
realiach odnaleźć. Jedni zakładają rodziny i kupują farmy; inni
robią za najemników w Rewolucji Meksykańskiej; a jeszcze inni
szukają zaawansowanych sposobów, by nie wypaść z branży i dalej
napadać na banki i dyliżanse.
Muszę przyznać, że
wirtualny dziki zachód, w którym poruszamy się w grze, został
zbudowany bardzo umiejętnie i spektakularnie. Co prawda gra się już
nieco postarzała (minęło w końcu siedem lat) i grafika nie powala
na kolana, ale plenery robią wrażenie i rozpieszczają
różnorodnością, nawiązując do najlepszych pozycji
kinematografii. Świat jest otwarty podobnie jak w GTA
albo trzeciej odsłonie Wiedźmina, co daje nam swobodę
ruchów i podejmowania decyzji. Pojawiają się miejsca wizualnie
wzorowane na prawdziwych lokacjach takich jak Monument Valley
czy Rio Grande. Mamy też możliwość zapuszczania się w
ośnieżone szczyty górskie, pustynie, czy tętniące życiem
prerie.
W głównej linii
fabularnej, o której zresztą nie będę wiele pisał, żeby nie
psuć nikomu zabawy, John bierze udział w szeregu typowych dla
gatunku wydarzeń. Zarówno przyziemnych takich jak spędy bydła,
polowania na dzikie zwierzęta i bandy złoczyńców, ale także w
wielkich wydarzeniach historycznych jak Rewolucja Meksykańska. Poza
główną rozgrywką mamy do dyspozycji szereg misji pobocznych, w
którym możemy ujeżdżać konie, ścigać wyjętych spod prawa
bandytów, pomagać w pracy ranczerom i osadnikom, brać udział w
poszukiwaniach zaginionych osób, a nawet przewozić paczki z opium.
Możemy też grać w karty, pić whisky i korzystać z innych uroków
saloonowego życia.
Nie jestem specem od
recenzowania gier, więc nie będę się rozpisywał. Ale jeśli ktoś
lubi zarówno konsole jak i westerny, a jeszcze nie miał okazji
sięgnąć po Red Dead Redemption, to ja osobiście
gorąco do tego namawiam. Już w 2018r. ma ukazać się kolejna
odsłona gry i przyznam szczerze, że już się nie mogę doczekać.
Już poleruję rewolwery i ładuję Winchestera. Polecam.